Читать книгу Non stop - Brian Aldiss - Страница 8

CZĘŚĆ PIERWSZA
KWATERY
Rozdział 3

Оглавление

Kapłan Henry Marapper był pulchnym człowiekiem. Kucał cierpliwie, opierając pośladki na piętach, jego wielki brzuch zwisał luźno. Ta poza nie była u niego czymś nadzwyczajnym, wybrał sobie natomiast dziwną porę na odwiedziny. Complain stanął sztywno przed przycupniętą postacią, czekając na pozdrowienie albo wyjaśnienie, lecz nic nie usłyszał i zmuszony był odezwać się pierwszy. Duma jednak pozwoliła mu tylko chrząknąć. Na to Marapper uniósł brudną łapę.

– Ekspansji twojego ja, synu.

– Twoim kosztem, ojcze.

– I niech zamęt zapanuje w moim id – przelicytował go pobożnie kapłan i zgodnie ze zwyczajem przykląkł gniewnie, ale nie raczył wcześniej wstać.

– Zostałem wychłostany, ojcze – powiedział ponuro Complain, nalewając sobie kubek żółtawej wody z dzbana; trochę wypił, a częścią polał głowę i przygładził włosy.

– Tak słyszałem, Roy, tak słyszałem. Ufam, że poniżenie przyniosło ulgę twojemu umysłowi.

– Tak, ale drogo kosztowało mój kręgosłup.

Zaczął ściągać koszulę, nie spiesząc się, trochę się uchylając. Ból, który czuł, gdy wyszarpywał włókna tkaniny z ran, był prawie przyjemny. Gorzej będzie w następne snoczuwanie. W końcu cisnął zakrwawioną koszulę na podłogę i splunął na nią. Obudziło się w nim rozdrażnienie, gdy zobaczył, jak obojętnie kapłan potraktował jego zmagania.

– Nie tańczysz, Marapper? – zapytał zgryźliwie.

– Moje obowiązki związane są z rozumem, a nie zmysłami – odpowiedział kapłan pobożnie. – Poza tym znam lepsze sposoby zapominania.

– Na przykład dać się porwać w gąszcz, co?

– Cieszę się, kiedy słyszę, jak bronisz tak zawzięcie własnych racji, mój przyjacielu; to właśnie nakazuje Nauka. Bałem się, że opadły cię czarne myśli, ale na szczęście wydaje się, że moja pociecha nie jest ci potrzebna.

Unikając bezbarwnego spojrzenia kapłana, Complain spojrzał na jego twarz. Nie była piękna. Tak naprawdę w tej chwili prawie w ogóle nie wydawała się twarzą, tylko totemem pospiesznie uformowanym ze smalcu, być może pomnikiem cnót, dzięki którym ten człowiek przeżył: przebiegłości, chciwości, egoizmu. Nie potrafiąc sobie sam pomóc, Complain poczuł sympatię do tego człowieka: był on kimś, kogo znał, i dlatego wiedział, jak z nim postępować.

– Niech moje nerwice nie budzą w tobie urazy, ojcze – powiedział. – Wiesz, że straciłem swoją kobietę, i mam wrażenie, że moje życie zupełnie się rozsypuje. Wszystko, do czego rościłem sobie prawo – a i tak nie było tego wiele – przepadło, a to, co pozostało, zabiorą mi siłą. Przyjdą strażnicy, którzy już mnie wychłostali i wychłoszczą mnie znów jutro, i wyrzucą mnie stąd. Będę mieszkał z kawalerami i chłopcami. Żadnej nagrody za moje polowania ani pociechy w zmartwieniu! Prawa tego plemienia są zbyt surowe, kapłanie. Nawet Nauka jest okrutną, obłudną gadaniną – cały duszny świat to według niej tylko ziarenko cierpienia. Dlaczego musi tak być? Dlaczego nie miałaby istnieć szansa na szczęście? Ach, oszaleję jak mój brat przede mną: popędzę przez ten tłum głupców i zanim wpadnę w gąszcz, naznaczę wspomnieniem mojego niezadowolenia każdego z nich!

– Oszczędź mi reszty – przerwał mu kapłan. – Mam dużą parafię, którą muszę obejść. Twoich wyznań wysłucham, ale swój gniew musisz zachować dla własnej rozrywki. – Podniósł się, rozprostował kości i poprawił zatłuszczony płaszcz na ramionach.

– Ale co my tutaj mamy z życia? – zapytał Complain, walcząc z odruchową chęcią zaciśnięcia palców wokół tej tłustej szyi. – Dlaczego tu jesteśmy? Jaki jest cel tego świata? Jesteś kapłanem, powiedz mi to jasno.

Marapper napuszył się, westchnął i uniósł dłonie w odmownym geście.

– Moje dzieci, wasza niewiedza mnie zdumiewa. A jak się przy niej upieracie! „Świat”, mówicie, mając na myśli to małostkowe, niezadowolone plemię. Świat to coś więcej. My i cała reszta: poniki, Martwe Drogi, Ludzie z Dziobu, cały ten kram, jesteśmy w pewnego rodzaju pojemniku, który nazywa się statek, przemieszczającym się z jednego kawałka świata do drugiego. Mówiłem wam to nieraz, ale nie potraficie tego pojąć.

– Znów ta teoria! – rzucił ponuro Complain. – A nawet jeśli świat naprawdę nazywa się statek albo statek nazywany jest światem, nam to nie robi żadnej różnicy. – Z jakiegoś powodu ta teoria o statku, dobrze znana, chociaż powszechnie lekceważona w Kwaterach, przygnębiła go i przestraszyła. Zacisnął usta i powiedział: – Pragnę się teraz przespać, ojcze. Sen przynosi chociaż pociechę. Ty przynosisz tylko zagadki. Wiesz, czasami widzę cię w snach: zawsze mówisz mi coś, co powinienem zrozumieć, ale jakoś nigdy nie słyszę ani słowa.

– Tak jest nie tylko w twoich snach – odparł przyjaźnie kapłan, zbierając się do wyjścia. – Chciałem cię zapytać o coś ważnego, ale to musi poczekać. Wrócę jutro i mam nadzieję, że nie będziesz już wtedy pod takim wpływem adrenaliny – dorzucił i odszedł.

Przez dłuższy czas Complain wpatrywał się w zamknięte drzwi, nie słysząc odgłosów trwającej na zewnątrz zabawy. Potem ze znużeniem wdrapał się na puste łóżko.

Sen nie nadchodził. W umyśle Complaina pojawiały się natomiast wspomnienia nieustannych kłótni, które on i Gwenny toczyli w tym pomieszczeniu – poszukiwanie okrutniejszych, miażdżących replik, bezskuteczność ich rozejmów. Trwało to tak długo, a teraz się skończyło: Gwenny będzie spała z kimś innym. Odczuwał zarazem żal i zadowolenie.

Nagle, odtwarzając wydarzenia, które doprowadziły do uprowadzenia Gwenny, przypomniał sobie widmową postać, która zniknęła w ponikach, gdy się zbliżyli. Usiadł na łóżku, zaniepokojony czymś więcej niż niesamowitą sprawnością, z jaką ona przepadła. Za drzwiami było teraz zupełnie cicho. Gonitwa jego myśli musiała trwać dłużej, niż przypuszczał: świętowanie dobiegło końca, tancerzy zmógł sen. Tylko jego świadomość przebijała grobową zasłonę, która wisiała nad korytarzami Kwater. Gdyby otworzył teraz drzwi, usłyszałby może daleki, wieczny szelest rosnących poników.

Ale zdenerwowanie sprawiło, że myśl o otwarciu drzwi budziła w nim strach. Complain przypomniał sobie nagle legendy o niezwykłych istotach często opowiadane w Kwaterach.

Byli przede wszystkim tajemniczy Ludzie z Dziobu. Dziób był odległy, jego mieszkańcy mieli odmienne zwyczaje i uzbrojenie, a także nieznaną moc. Powoli posuwali się naprzód przez gąszcz i mieli w końcu zniszczyć wszystkie małe plemiona; tak przynajmniej mówiły legendy. Ale jakkolwiek byliby potężni, uznawano ich przynajmniej za ludzi.

Mutanci byli podludźmi. Żyli jak pustelnicy albo w małych grupach w gąszczu, wypędzeni tam z plemion. Mieli za dużo zębów, za dużo rąk albo za mało rozumu. Czasami, z powodu deformacji stawów, mogli tylko kuśtykać, pełzać albo stawiać szybkie, drobne kroki. Byli płochliwi i dlatego przypisywano im różne dziwne cechy.

Istnieli też Obcy. Obcy nie byli ludźmi. Bezustannie nawiedzali we śnie starych ludzi takich jak Eff. Zostali stworzeni w sposób nadprzyrodzony z gorącego błota w gąszczu. Tam gdzie nikt nie docierał, oni budzili się do życia. Nie mieli serc ani płuc, ale z wyglądu przypominali ludzi, tak że mogli żyć niezauważeni pośród śmiertelników, gromadząc moc i odbierając im energię jak wampiry wysysające krew. Co jakiś czas w plemionach przeprowadzano polowania na czarownice, ale podejrzani, których krojono w celu oględzin, zawsze mieli serce i płuca. Obcy niezmiennie unikali wykrycia – wszyscy jednak wiedzieli, że istnieją: dowodziło tego choćby to, że na nich polowano.

Może właśnie teraz gromadzili się za jego drzwiami, groźni jak ta milcząca postać, która zniknęła w ponikach.

Taka była prosta mitologia plemienia Greene’a i nie różniła się ona zasadniczo od legend o strasznych stworach opowiadanych w innych plemionach przemieszczających się powoli przez ten region nazywany Martwymi Drogami. Jej częścią, choć uznawano ich za zupełnie odrębny gatunek, byli Giganci. Co do Ludzi z Dziobu, mutantów i Obcych, wiedziano wprawdzie, że istnieją – czasami wywlekano mutanta z gąszczu i kazano mu tańczyć, aż w końcu znudzeni nim ludzie wysyłali go w Długą Podróż, wielu wojowników przysięgało zaś, że walczyło sam na sam z Ludźmi z Dziobu i Obcymi – ale te trzy rodzaje istot cechowała pewna mglistość. Podczas czuwania, w towarzystwie, łatwo je było lekceważyć.

Gigantów jednak nie można było lekceważyć. Byli prawdziwi. Kiedyś wszystko do nich należało, cały świat, niektórzy nawet twierdzili, że ludzie są ich potomkami. Pozostawione przez nich przedmioty leżały wszędzie i ich wielkość była oczywista. Gdyby kiedyś powrócili, opór na nic by się nie zdał.

Za tymi wszystkimi widmowymi postaciami żyła jeszcze jedna, niewyraźnie zarysowana: był to bardziej symbol niż postać. Ten ktoś nazywał się Bóg i nie trzeba go się było bać, ale nikt nie wymawiał już jego imienia i wydawało się dziwne, że wciąż było ono przekazywane z pokolenia na pokolenie. Miało jakiś nieokreślony związek z wyrażeniem „na flaki pana”, które brzmiało dobitnie, choć nie było zbyt konkretne. Bóg skończył jako niegroźne przekleństwo.

To, co Complain dojrzał przelotnie w ponikach w czasie tego czuwania, było o wiele bardziej zatrważające niż to wszystko razem wzięte.

Poważnie zaniepokojony przypomniał sobie coś jeszcze: płacz, który słyszeli z Gwenny. Te dwa osobne fakty gładko się połączyły. Mężczyzna – zbliżające się plemię. Mężczyzna nie był Obcym ani nikim tak tajemniczym. Był po prostu myśliwym z krwi i kości, tyle że z innego plemienia. Takie to proste, takie oczywiste…

Complain znów się położył, odprężył się. Jego głupotę delikatnie zepchnęła na bok odrobina dedukcji. Chociaż lekko przeraziła go myśl, że umknęło mu coś tak oczywistego, był dumny z nowej jasności umysłu. Nigdy nie rozumował tyle, ile trzeba. Wszystko, co robił, było zbyt odruchowe, rządziły tym lokalne prawa, uniwersalna Nauka albo jego nastroje; od teraz powinno być inaczej. Od teraz będzie bardziej podobny do… cóż, na przykład do Marappera. Będzie wszystko oceniał, tak jak Roffery wyceniał towary, tyle że on zajmie się rzeczami niematerialnymi.

Na próbę rozejrzał się w poszukiwaniu innych faktów, które mógłby ze sobą skojarzyć. Może gdyby dało się zgromadzić ich wystarczająco dużo, nawet teoria statku okazałaby się sensowna.

Powinien był poinformować porucznika Greene’a o zbliżającym się plemieniu. To był błąd. Gdyby plemiona się spotkały, doszłoby do ciężkich walk; ich społeczność musiała być na to przygotowana. Cóż, ta sprawa musiała poczekać.

Prawie niepostrzeżenie zapadł w sen.

Kiedy Complain się obudził, nie przywitały go żadne kuchenne zapachy. Usiadł sztywno, stęknął, podrapał się po głowie i wygrzebał z łóżka. Przez jakiś czas myślał, że wypełnia go wyłącznie rozpacz, w końcu poczuł jednak, iż pod rozpaczą budzą się nowe siły. Zamierzał przystąpić do działania, zmusić się do działania; w jaki sposób, miało okazać się później. Znów czuł obietnicę czegoś wielkiego.

Wciągając spodnie, podreptał do drzwi i pchnął je. Zdziwiła go cisza panująca na zewnątrz. Wyszedł, by poznać jej przyczynę.

Zabawa się skończyła. Jej uczestnicy nie mieli widocznie ochoty wracać do swoich mieszkań i leżeli tam, gdzie zastał ich nieprzeparty sen, pośród jaskrawych ruin swojej wesołości. Spali w otępieniu na twardym pokładzie albo budzili się i stwierdzali, że nie warto się ruszać. Tylko dzieci krzyczały jak zwykle, zachęcając ospałe matki do działania. Kwatery wyglądały jak rozległe pobojowisko, ale zabici nie krwawili, a ich cierpienia nie dobiegły jeszcze końca.

Complain szedł cicho pomiędzy śpiącymi. Może uda mu się dostać coś do jedzenia w mesie, gdzie jadali kawalerowie. Minął parę kochanków leżącą niedbale na planszy do „Podróżnika”. Mężczyzną, jak zauważył, był Taniocha, który wciąż obejmował pulchną dziewczynę, trzymając rękę pod jej długą bluzką. Jego twarz była na Orbicie, ich rozrzucone stopy przecinały Drogę Mleczną. Muszki skradały się po nodze dziewczyny i wlatywały pod spódniczkę.

Zbliżała się jakaś postać. Nie bez obaw Complain stwierdził, że to jego matka. Według jednego z obowiązujących w Kwaterach praw, nieprzestrzeganego zbyt rygorystycznie, dziecko powinno przestać kontaktować się ze swoimi braćmi i siostrami, kiedy sięgało dorosłemu do biodra, a z matką, kiedy sięgało do pasa. Ale Myra była gadatliwą kobietą, a nakazy dotyczące pasa nie obchodziły jej języka, rozmawiała więc ze swoimi licznymi dziećmi, kiedy to tylko było możliwe.

– Witaj, matko – mruknął Complain. – Ekspansji twojego ja.

– Twoim kosztem, Roy.

– Oby twoje łono się powiększyło.

– Robię się za stara na tę formułkę, jak dobrze wiesz – powiedziała, rozdrażniona tym, że syn zwraca się do niej tak oficjalnie.

– Idę coś zjeść, matko.

– A więc Gwenny naprawdę nie żyje. Wiedziałam! Bealie była tam, jak cię chłostali, i słyszała, co ogłoszono. To wykończy jej biednego starego ojca, zobaczysz. Żałowałam, że nie mogłam tam przyjść, to znaczy na chłostę… nie przegapię pozostałych, jeśli mi się uda… ale w tej szarpaninie zdobyłam farbę w niezwykle pięknym odcieniu zieleni. Ufarbowałam wszystko. Ufarbowałam sukienkę, którą mam teraz na sobie. Podoba ci się? To naprawdę najbardziej podniecająca rzecz…

– Słuchaj, matko, plecy mnie bolą. Nie chce mi się rozmawiać.

– Oczywiście, że bolą, Roy, nie możesz oczekiwać czego innego. Drżę na myśl o tym, jak będą wyglądać, kiedy twoja kara się skończy. Mam trochę tłuszczu, wetrę ci go w rany, przyniesie ulgę. Doktor Lindsey powinien na nie później spojrzeć, jeśli masz niepotrzebną sztukę zwierzyny, którą mógłbyś wymienić na jego poradę, a powinieneś teraz coś mieć, kiedy zostałeś bez Gwenny. Nigdy jej tak naprawdę nie lubiłam…

– Słuchaj, matko…

– Och, pójdę z tobą, jeśli idziesz do mesy. Nie szłam tak naprawdę w żadne konkretne miejsce. Słyszałam wprawdzie, oczywiście w zupełnej tajemnicy… od starej Toomer Munday, chociaż tylko pan wie, skąd się o tym dowiedziała… że strażnicy znaleźli trochę herbaty i kawy w składzie z farbami. Zauważ, że tego nie pozwolili rozdrapać! Nie potrafimy hodować tak dobrej kawy jak Giganci.

Potok słów wił się wokół niego, gdy jadł z roztargnieniem. Później matka wzięła Complaina do swojego pokoju i rozsmarowała tłuszcz na pręgach przecinających jego plecy. Gdy to robiła, udzieliła mu rady, którą słyszał od niej już nieraz:

– Pamiętaj, Roy, nie zawsze będzie źle, po prostu chwilowo gorzej ci się wiedzie. Nie pozwól, żeby cię to przygnębiło.

– Zawsze jest źle, matko, po co więc żyć?

– Nie powinieneś tak mówić. Wiem, że Nauka zaleca, aby nie kryć w sobie żadnych gorzkich myśli, ale ty patrzysz na świat inaczej niż ja. Jak zawsze mówię, życie to tajemnica. Samo to, że żyjemy…

– Och, wiem to wszystko. Mnie życie kojarzy się z niechodliwym towarem na targowisku.

Myra popatrzyła surowo na jego gniewną twarz i jej rysy złagodniały.

– Kiedy chcę dodać sobie otuchy – powiedziała – myślę o wielkiej czarnej przestrzeni rozciągającej się w nieskończoność we wszystkich kierunkach. I w tej nieprzeniknionej ciemności zaczyna się palić mnóstwo małych lamp. Te lampy to nasze płonące odważnie istnienia. Ukazują nam nasze otoczenie. Ale co to otoczenie oznacza, kto zapalił lampy, dlaczego je zapalił… – Westchnęła. – Kiedy odbędziemy Długą Podróż, kiedy nasza lampa zgaśnie, może dowiemy się czegoś więcej.

– I mówisz, że to ci dodaje otuchy? – zapytał Roy pogardliwie. Minęło wiele czasu, odkąd po raz pierwszy usłyszał od matki tę przypowieść o lampie, i gdy znów ją teraz usłyszał, przyniosła mu ukojenie, ale nie mógł pozwolić, żeby matka to dostrzegła.

– Tak. Tak, to dodaje mi otuchy. Widzisz, nasze latarnie płoną razem tutaj. – Dotknęła małym palcem miejsca na stole pomiędzy nimi. – Jestem szczęśliwa, że moja nie płonie samotnie tutaj, w głębi nieznanego. – Wyciągnęła rękę w bok i wskazała inny punkt.

Complain potrząsnął głową i wstał.

– Ja tego tak nie widzę – wyznał. – Bardzo możliwe, że tam daleko jest lepiej.

– Och, tak, być może. Ale tam byłoby inaczej. To tego się obawiam. Byłoby zupełnie inaczej: wszystko byłoby inne.

– Pewnie masz rację. Po prostu chciałbym, żeby tutaj było inaczej. Swoją drogą, matko, mój brat Gregg, który opuścił plemię i poszedł samotnie w gąszcz…

– Wciąż o nim myślisz? – zapytała podekscytowana starsza pani. – Gregg był zdolny, Roy, zostałby strażnikiem, gdyby nie odszedł.

– Myślisz, że wciąż żyje?

Pokręciła zdecydowanie głową.

– W gąszczu? Możesz być pewien, że Obcy go dopadli. Szkoda, wielka szkoda… Gregg byłby bardzo dobrym strażnikiem. Zawsze tak mówiłam.

Complain miał już iść, kiedy rzuciła ostro:

– Stary Ozbert Bergass jeszcze żyje. Mówią mi, że chce się zobaczyć ze swoją córką Gwenny. Twoim obowiązkiem jest pójść do niego.

Powiedziała, chociaż raz, niezaprzeczalną prawdę. I chociaż raz obowiązek był zabarwiony przyjemnością: Bergass był plemiennym bohaterem.

Po drodze natknął się tylko na jednorękiego Olwella, który burkliwie go pozdrowił, niosąc dwie martwe kaczki na zgiętym ramieniu. Pomieszczenia, w których Bergass miał swoje domostwo, znajdowały się daleko na tyłach Kwater. Kiedyś te pokoje były przy przedniej barykadzie. Gdy plemię powoli posuwało się korytarzem, one zostawały w tyle; kiedy znajdowały się na środku plemiennego terytorium, Ozbert Bergass był u szczytu powodzenia. Teraz, na starość, mieszkał daleko za wszystkimi innymi. Barykada, ostatnia bariera odgradzająca ludzkość od Martwych Dróg, stała prawie pod jego drzwiami. Co więcej, kilka pustych pomieszczeń oddzielało go od najbliższych sąsiadów: słabeusze, którzy wcześniej go otaczali, opuścili swoje mieszkania i przesunęli się do centrum wydarzeń, on jednak, uparty starzec, mimo rozciągniętych nadmiernie linii komunikacyjnych pozostał tam, gdzie był, i żył w chwalebnym brudzie i nędzy z nadmierną liczbą kobiet.

Tutaj nie było żadnej zabawy. W odróżnieniu od pozostałej części Kwater, którą na chwilę wypełniła radość, korytarz wydawał się tu posępny i chłodny. Dawno temu, prawdopodobnie w czasach Gigantów, nastąpił tutaj jakiś wybuch. Ściany poczerniały na pewnej przestrzeni, a w górnym pokładzie zionął otwór dłuższy niż leżący człowiek. Przed drzwiami starego przewodnika nie paliły się żadne światła.

Ciągłe przesunięcia terytorium plemienia powiększyły ogólne zaniedbanie: przez tylną barykadę wdarły się poniki, sięgające na razie do uda, i rosły krzaczastym szpalerem na brudnym pokładzie.

Czując się nieswojo, Complain uderzył w drzwi Bergassa. Otworzyły się, wypuszczając zgiełk i parę, które zaczęły kłębić się jak chmura owadów wokół twarzy Roya.

– …twojego ja, matko – powiedział grzecznie Complain do starej wiedźmy, która przyglądała mu się zza drzwi.

– Twoim kosztem, wojowniku. Ach, to ty. Nazywasz się Roy Complain, prawda? Czego chcesz? Myślałam, że każdy głupi młody mężczyzna jest pijany. Lepiej wejdź. Nie rób hałasu.

Było to duże pomieszczenie, zupełnie zapchane wysuszonymi łodygami poników. Stały w rzędach wzdłuż wszystkich ścian, tak że pokój wyglądał jak martwy las. Bergassa prześladowała kiedyś myśl, że sam szkielet świata, ściany i pokład, może ulec zniszczeniu, a plemię będzie żyło w gąszczu poników w szałasach zbudowanych z takich tyczek. Wypróbował to sam na rozległych obszarach Martwych Dróg i przeżył, ale nikt inny nie wykorzystał jego pomysłu.

Pomieszczenie wypełniał zapach rosołu wydobywający się ze stojącego w kącie wielkiego parującego kotła. Wywar mieszała młoda dziewczyna. Complain dostrzegł przez kłęby pary inne kobiety stojące w pokoju. Sam Ozbert Bergass, co było dość dziwne, siedział pośrodku na dywaniku. Mówił coś, na co nikt nie zważał, bo kobiety trajkotały w najlepsze. Complain zastanawiał się, jak usłyszały jego stukanie do drzwi.

Ukląkł obok starego człowieka. Gnilica roślinna była bardzo zaawansowana. Zaczęła się, jak zawsze, od żołądka i torowała sobie drogę w górę do niedalekiego serca. Ze skóry wyrastały miękkie brązowe pędy długości męskiej dłoni nadające wysuszonemu ciału wygląd zwłok przebitych gnijącymi patykami.

– …i tak statek został utracony i człowiek został utracony, i sama utrata została utracona – powiedział chrypliwie stary człowiek, wpatrując się pozbawionymi wyrazu oczami w Complaina. – I wspinałem się wszędzie w całym wraku, i wiem, i mówię, że im więcej mija czasu, tym mniej mamy szans na odnalezienie znów samych siebie. Te głupie kobiety nie rozumieją, ich to nie obchodzi, ale mówiłem wiele razy Gwenny, że on robi krzywdę temu plemieniu. „Źle robisz – mówiłem mu – niszczysz wszystko, na co się natkniesz, tylko dlatego, że nie jest ci to potrzebne. Te książki, które palisz, te rolki filmów – tłumaczyłem – niszczysz je, bo myślisz, że ktoś mógłby ich użyć przeciw tobie. Ale one kryją tajemnice, które powinniśmy poznać – mówiłem – a ty jesteś głupcem. Powinniśmy łączyć to w całość, zamiast wszystko niszczyć. Mówię ci, przemierzyłem pokłady, o których istnieniu nawet nie wiesz” – powiedziałem… Czego pan chce?

Ponieważ to pytanie zakłócające monolog najwyraźniej było skierowane do niego, Complain wyjaśnił, że przyszedł pomóc, jeśli to możliwe.

– Pomóc? – spytał Bergass. – Zawsze sam dawałem sobie radę, podobnie jak wcześniej mój ojciec. Mój ojciec był najlepszym ze wszystkich przewodników. Czy wiesz, co uczyniło z nas plemię, którym teraz jesteśmy? Powiem ci. Mój ojciec był ze mną na poszukiwaniach, kiedy byłem chłopcem, i znalazł coś, co Giganci nazywali arsenałem. Tak, sale pełne paralizatorów, wypełnione po sufit! Gdyby nie to odkrycie, plemię Greene’a nie byłoby tym, czym jest teraz, bo dawno byśmy wymarli. Tak, mógłbym cię teraz zabrać do arsenału, gdybyś odważył się pójść. To bardzo daleko, za centrum Martwych Dróg, gdzie stopy zmieniają się w dłonie, a podłoga odsuwa się od ciebie i pływasz w powietrzu jak owad…

Bełkocze, pomyślał Complain. Nie ma sensu mówić mu o Gwenny, kiedy paple o stopach zmieniających się w dłonie. Ale stary przewodnik przerwał nagle i zapytał:

– Skąd się tu wziąłeś, Royu Complainie? Dajcie mi jeszcze trochę rosołu, żołądek mi wysechł na wiór.

Complain pokazał na migi jednej z kobiet, aby podała staremu miskę zupy, i powiedział:

– Przyszedłem zobaczyć, jak się pan miewa. Jest pan wielkim człowiekiem, przykro mi, że znajduję pana w takim stanie.

– Wielkim człowiekiem – wymamrotał tamten tępo, a potem wybuchnął gniewem: – Gdzie mój rosół? Na pęcherze pana, co te dziwki robią? Obmywają sobie w nim p…?

Młoda kobieta przyniosła pospiesznie miskę rosołu, mrugając przy tym figlarnie do Complaina. Bergass był zbyt słaby, żeby jeść samodzielnie, i Complain łyżką wkładał mu tłustą zupę do ust. Zauważył, że wyblakłe oczy przewodnika szukają jego wzroku, jakby miał do przekazania jakąś tajemnicę; mówiono, że umierający zawsze próbują spojrzeć komuś w oczy, ale Complain, jak to było w zwyczaju, unikał jego spojrzenia. Gdy się odwrócił, zdał sobie nagle sprawę, jaki tu panuje nieporządek. Na pokładzie było dość brudu, żeby wzeszły w nim poniki, nawet suche tyczki pokrywała gęsta, tłusta powłoka.

– Dlaczego nie ma tu porucznika? Gdzie jest doktor Lindsey? Czy nie powinien być przy panu kapłan Marapper? – wyliczał ze złością. – Należy się panu lepsza opieka.

– Nie trzęś łyżką, chłopcze. Chwileczkę, muszę się wysikać… Ach, mój przeklęty brzuch. Ciśnie. Bardzo ciśnie… Lekarz… kazałem moim kobietom odesłać lekarza. Stary Greene… on nie przyjdzie, boi się gnilicy. Poza tym robi się tak stary jak ja. Zilliac załatwi go w któreś piękne snoczuwanie i sam obejmie władzę… No więc tak, jest pewien człowiek…

Widząc, że Bergass znów błądzi gdzieś myślami, Complain zapytał bezsilnie:

– Czy mogę przyprowadzić do pana kapłana?

– Kapłana? Kogo, Henry’ego Marappera? Przysuń się, to ci coś powiem, tylko żeby to zostało między nami. To tajemnica. Nigdy nikomu tego nie powiedziałem. Spokojnie… Henry Marapper to mój syn. Tak! Nie wierzę w jego stek kłamstw bardziej niż w… – Przerwał, gdyż dostał napadu rzężenia, które Complain przez chwilę brał za bolesne łapanie tchu, zaraz jednak zrozumiał, że jest to śmiech przetykany słowami: „Mój syn!”. Nie było sensu tu zostawać. Przywołał jedną z kobiet i wstał, czując nagle odrazę. Zostawił Bergassa, który trząsł się tak gwałtownie, że pędy wyrastające mu z żołądka uderzały o siebie. Pozostałe kobiety stały w pobliżu obojętnie, z rękami na biodrach albo wachlując się nieustannie, aby odgonić muchy. Gdy Complain wychodził, docierały do niego urywki ich rozmów:

– …i chciałabym wiedzieć, skąd on bierze te wszystkie ubrania. Jest tylko zwykłym robotnikiem rolnym. Mówię ci, że on donosi…

– Zbyt hojnie rozdajesz pocałunki, młoda Wendo. Wierz mi, kiedy będziesz w moim wieku…

– …najlepiej przyrządzony móżdżek, jaki kiedykolwiek jadłam.

– …że Matka Cullindram urodziła właśnie siódemkę dzieci. Wszystkie były martwe oprócz jednego biednego chłopaczka. Poprzednio były pięcioraczki, jeśli pamiętacie. Powiedziałam jej wprost: „Powinnaś być twardsza dla swojego faceta…”.

– …wszystko, co zarobi, przegrywa…

– …kłamie…

– …nigdy się tak nie uśmiałam…

Gdy znalazł się znów w ciemnym korytarzu, oparł się o ścianę i stał tak przez jakiś czas, wzdychając z ulgą. Nic nie zrobił, nawet nie powiadomił Bergassa o śmierci Gwenny, choć taki miał zamiar, a jednak zaszła w nim jakaś zmiana. Było to tak, jakby w jego mózgu toczył się do przodu wielki ciężar; wywoływał ból, ale pozwalał mu widzieć wszystko wyraźniej. Czuł instynktownie, że za jego sprawą krystalizuje się jakiś przełom.

U Bergassa było potwornie gorąco i Complain ociekał potem. Stwierdził, że na korytarzu nadal słyszy trajkotanie kobiet. Nagle zobaczył w wizji, czym naprawdę są Kwatery. Była to wielka jaskinia wypełniona męczącym gwarem licznych głosów. Nigdzie nic się naprawdę nie działo, były tylko głosy, głosy umierających.

Non stop

Подняться наверх