Читать книгу Non stop - Brian Aldiss - Страница 6

CZĘŚĆ PIERWSZA
KWATERY
Rozdział 1

Оглавление

Royowi Complainowi wydawało się, że łomot jego serca, jak impuls radarowy odbity od odległego obiektu i wracający echem do źródła, wypełnia wszystko dokoła. Stojąc z dłonią na progu należącego doń pomieszczenia, wsłuchiwał się we wściekłe tętnienie w swych arteriach.

– No to idź, jak chcesz! Powiedziałeś, że wychodzisz! – pchnął go w plecy ostry, uszczypliwy głos Gwenny.

Complain wypadł na oczyszczony pokład. Nie odwracając się, zatrzasnął drzwi, czując, jak w głębi gardła drapie go ciche warczenie. Zatarł do bólu ręce, usiłując nad sobą zapanować. Takie właśnie było życie z Gwenny: kłótnie wybuchające bez powodu i szalone napady gniewu targające nim jak gorączka. Przy tym nigdy nie był to czysty gniew i nawet gdy to brudne uczucie w pełni w nim wezbrało, Complain wiedział, że niedługo znów do niej wróci, będzie ją przepraszał i upokarzał się. Potrzebował swojej kobiety.

Okres czuwania dopiero się zaczynał i w pobliżu było jeszcze kilku mężczyzn; dopiero za jakiś czas mieli się rozejść do swoich zajęć. Jedna grupa siedziała na pokładzie, grając w „Podróżnika”. Complain podszedł do nich z rękami w kieszeniach i przygnębiony utkwił wzrok pomiędzy ich kudłatymi głowami. Namalowana na pokładzie plansza, dwukrotnie dłuższa niż rozpostarte ramiona mężczyzny, była pokryta sztonami i symbolami. Jeden z graczy nachylił się i przesunął dwa ze swoich sztonów.

– Oskrzydlenie na piątce – powiedział ze złowieszczym triumfem, po czym podniósł wzrok i mrugnął porozumiewawczo do Complaina.

Complain odwrócił się obojętnie. Przez długie lata ta rozrywka pociągała go z niesamowitą siłą. Grał, aż jego nastoletnie kończyny drętwiały od kucania i ledwie mógł skupić wzrok na srebrnych sztonach. „Podróżnik” oczarował także innych, prawie całe plemię Greene’a; dawał im złudzenie przestrzeni i poczucie siły, których brakowało im w codziennym życiu. Complain uwolnił się już od tego czaru, ale tęsknił za jego wpływem. Byłoby dobrze, gdyby znów znalazł jakieś pochłaniające go zajęcie.

Przybity szedł powoli przez oczyszczony pokład, prawie nie zwracając uwagi na drzwi po obu stronach. Przyglądał się natomiast przechodniom, jakby wypatrywał jakiegoś znaku, i zobaczył Wantage’a, który szybkim krokiem zmierzał w stronę barykady, instynktownie trzymając zniekształconą lewą stronę twarzy z dala od cudzych oczu. Wantage nigdy nie grał przy długiej planszy: nie znosił mieć ludzi po obu bokach. Dlaczego rada oszczędziła go, kiedy był dzieckiem? W plemieniu Greene’a rodziło się wiele zdeformowanych niemowląt i czekał na nie tylko nóż. Gdy byli chłopcami, nazywali Wantage’a Dziurawą Gębą i znęcali się nad nim, ale wyrósł na silnego i zapalczywego mężczyznę, więc uznali, że lepiej będzie, jeśli zaczną go traktować bardziej tolerancyjnie; ich drwiny były teraz zawoalowane.

Prawie nie zdając sobie sprawy, że przestał się wałęsać i zmierza w określonym kierunku, Complain ruszył za Wantage’em w stronę barykady. W pobliżu znajdowały się najlepsze pomieszczenia, oczywiście oddane do użytku radzie. Jedne drzwi otworzyły się gwałtownie i wyszedł z nich sam porucznik Greene, a później dwóch z jego oficerów. Chociaż Greene był teraz stary, wciąż łatwo wpadał w złość, a jego nierówny chód miał jeszcze coś z gwałtowności kroków, jakie stawiał w młodości. Jego oficerowie, Patcht i Zilliac, szli wyniośle obok niego, w oczy rzucały się paralizatory za ich pasami.

Sprawiając wielką przyjemność Complainowi, Wantage wpadł w taki popłoch, gdy się nieoczekiwanie pojawili, że zasalutował swojemu przywódcy. Był to wstydliwy gest, prawie zbliżenie głowy do dłoni, a nie odwrotnie. Odpowiedział mu ohydny grymas Zilliaca. Poddaństwo było udziałem wszystkich, chociaż duma nie pozwalała się do tego przyznać.

Kiedy przyszła kolej na Complaina, żeby minąć tę trójkę, zrobił to w przyjęty sposób: odwrócił głowę, rzucając gniewne spojrzenie. Nikt nie powinien pomyśleć, że on, myśliwy, nie jest równy jakiemuś innemu mężczyźnie. Tak mówiła Nauka: „Żaden człowiek nie jest gorszy od innego, dopóki nie odczuwa potrzeby okazywania mu szacunku”.

Complainowi poprawił się nastrój, więc dogonił Wantage’a i klepnął go w lewe ramię. Wantage obrócił się w drugą stronę i przystawił krótki szermierczy kij do brzucha myśliwego. Ruchy miał oszczędne, jak człowiek zewsząd otoczony przez obnażone ostrza. Sztych broni zatrzymał się dokładnie w pępku Complaina.

– Spokojnie, pięknisiu. Zawsze tak witasz przyjaciół? – zapytał Complain, odsuwając kij.

– Myślałem… Ekspansji, myśliwy. Dlaczego nie szukasz mięsa? – zapytał Wantage, odwracając wzrok od Complaina.

– Bo idę z tobą do barykady. Poza tym mój garnek jest pełny i zapłaciłem wszystkie należności: nie potrzebuję mięsa.

Szli w milczeniu. Complain usiłował znaleźć się po lewej stronie Wantage’a, ale tamten uprzedzał jego zamiary. Complain uważał, żeby nie przesadzić, bo Wantage mógłby się na niego rzucić. Przemoc i śmierć były na porządku dziennym w Kwaterach, stanowiły naturalną przeciwwagę wysokiej liczby urodzeń, ale nikt nie umiera radośnie w imię symetrii.

Na korytarzu w pobliżu barykady było tłoczno; Wantage wymknął się, mamrocząc, że musi jeszcze posprzątać. Szedł przy ścianie, idealnie wyprostowany, z jakąś cierpką godnością.

Przednia barykada, drewniana przegroda z bramą, całkowicie tarasowała korytarz. Zawsze pilnowali jej dwaj strażnicy. Tam kończyły się Kwatery, a zaczynał labirynt splątanych poników. Ale bariera była budowlą tymczasową, ponieważ ciągle ją przestawiano.

Plemię Greene’a było półkoczownicze: szybko malejące zbiory i niemożność utrzymania dostatecznej liczby udomowionych zwierząt zmuszały je do częstych przenosin na nowe tereny. Polegało to na przesunięciu do przodu głównej barykady i podciągnięciu tylnej, z drugiego końca Kwater, o taką samą odległość. Teraz właśnie następowały przenosiny. Gąszczowi poników, atakowanemu i niszczonemu z przodu, pozwalano odrastać bujnie z tyłu: plemię powoli przebijało się przez niekończące się korytarze jak robak przez gąbczaste jabłko.

Za barykadą mężczyźni właśnie wyrąbywali wysokie łodygi poników, i to tak zawzięcie, że jadalny sok, milteks, wytryskiwał ponad ich noże. Ścięte poniki obracano dołem do góry, aby zachować jak najwięcej soku. Później ściągano go, a puste łodygi po osuszeniu cięto na odcinki jednakowej długości i wykorzystywano do rozlicznych celów. Niemal pod ruchliwymi ostrzami zbierano także inne części tych roślin: liście wykorzystywane do leczenia, młode pędy uważane za szczególny smakołyk, nasiona, które miały rozmaite zastosowania: jako żywność, guziki, wypełnienie grzechotek używanych w Kwaterach tamburynów, sztony do „Podróżnika”, zabawki dla niemowląt (nie mogły utknąć w ich badających wszystko ustach, bo były za duże).

Najcięższą pracą podczas usuwania poników było rozrywanie gmatwaniny korzeni, która rozpościerała się pod glebą jak stalowa siateczka, a jej dolne wąsy wbijały się głęboko w pokład. Gdy ją rozkawałkowano i wyrwano, inni mężczyźni z łopatami wsypywali do worków ziemię, która pokrywała w tym miejscu pokład szczególnie głęboką, prawie dwustopową warstwą: dowód, że był to niezbadany rejon, przez który nigdy nie torowało sobie drogi żadne inne plemię. Wypełnione worki zawożono do Kwater i opróżniano, zakładając nowe poletka w nowych pomieszczeniach.

Przed barykadą pracowała jeszcze jedna grupa mężczyzn, którym Complain przypatrywał się z ogromnym zainteresowaniem. Byli wyżej postawieni niż pozostali: byli strażnikami, werbowano ich wyłącznie spośród myśliwych i istniała możliwość, że pewnego dnia, dzięki szczęściu albo czyjejś przychylności, Complain awansuje do tej budzącej zazdrość klasy.

Gdy wykarczowano zwartą ścianę gąszczu, ukazały się czarne płaszczyzny drzwi. W pomieszczeniach za tymi drzwiami kryło się mnóstwo tajemnic: tysiące niezwykłych przedmiotów, przydatnych, niepotrzebnych albo pozbawionych znaczenia, które niegdyś były własnością wymarłej rasy Gigantów. Zadaniem strażników było włamywanie się do tych starożytnych grobowców i zajmowanie tego, co leżało w środku, dla plemienia, to znaczy dla siebie. We właściwym czasie łup był rozdawany lub niszczony, zależnie od kaprysu rady. Wiele rzeczy, które w ten sposób wychodziły na światło Kwater, palono, jeśli Sztab uznał je za niebezpieczne.

Praca przy otwieraniu tych drzwi nie była wolna od niebezpieczeństw, być może zmyślonych, być może prawdziwych. Według krążących po Kwaterach pogłosek inne małe plemiona, także walczące o byt w gąszczu poników, przepadły bez śladu, gdy wyważyły drzwi do niezbadanych pomieszczeń.

Complain nie był już jedyną osobą, której uwagę przykuł odwieczny fascynujący widok pracujących ludzi. Kilka kobiet, każda ze sporym stadkiem dzieci, stało przy barykadzie, zawadzając tragarzom ziemi i poników. Do ciągłego cichego pobzykiwania much, od których Kwatery nigdy nie były wolne, doszła paplanina małych języków i ten chór rozbrzmiewał, póki strażnicy nie rozbili następnych drzwi. Na chwilę zapadła cisza, w której nawet robotnicy przerwali pracę i wpatrywali się z lekkim przestrachem w otwór.

Nowe pomieszczenie wszystkich rozczarowało. Nie kryło nawet szkieletu Giganta, który by przerażał i zachwycał. Był to jedynie mały skład z rzędami półek zastawionych niewielkimi torbami. Torby były pełne różnobarwnych proszków. Jaskrawożółta i szkarłatna spadły i rozerwały się, tworząc dwa wachlarze na pokładzie, a w powietrzu dwie scalające się chmury. Okrzyki zachwyconych dzieci, które rzadko widywały dużo kolorów naraz, sprawiły, że strażnicy wyszczekali szorstko rozkazy i zaczęli wynosić znalezione przedmioty, tworząc żywy łańcuch, który sięgał do wózka stojącego za barykadą.

Odczuwając mglisty niedosyt, Complain oddalił się bez celu. Może mimo wszystko pójdzie zapolować.

– Ale dlaczego w gąszczu jest światło, jak nie ma tam nikogo, kto go potrzebuje?

Pytanie to doleciało do Complaina ponad ogólną wrzawą. Odwrócił się i zobaczył, że chciał to wiedzieć jeden z kilku małych chłopców, którzy skupili się wokół przykucniętego tęgiego mężczyzny. W pobliżu stało kilka matek, uśmiechając się pobłażliwie i leniwie odganiając rękami muchy.

– Musi być światło, żeby rosły poniki, tak samo jak wy nie moglibyście żyć w ciemności – usłyszał w odpowiedzi chłopiec.

Complain zobaczył, że mężczyzna, który mówił, to Bob Fermour, powolny facet nadający się tylko do pracy w pomieszczeniach rolnych. Był wesoły – raczej bardziej, niż zalecała Nauka – i co za tym idzie, lubiany przez dzieci. Complain przypomniał sobie, że Fermour uchodzi za gawędziarza, i nagle zapragnął rozrywki. Gniew minął, pozostała pustka.

– A co tam było przed ponikami? – spytała mała dziewczynka. Dzieci z naiwną chytrością próbowały naciągnąć Fermoura na opowieść.

– Powiedz im historię o świecie, Bob! – doradziła jedna z matek.

Fermour spojrzał pytająco na Complaina.

– Mną się nie przejmuj – powiedział Complain. – Teorie nie obchodzą mnie nawet tyle co muchy. – Władze plemienia nie pochwalały teoretycznych rozważań ani jakiejkolwiek myśli nieopartej na ściśle praktycznych zasadach; stąd brało się wahanie Fermoura.

– Cóż, wszystko to są domysły, bo nie mamy żadnych zapisów o tym, co się zdarzyło na świecie, zanim pojawiło się na nim plemię Greene’a – tłumaczył Fermour. – A nawet jeśli jakieś znajdujemy, to niewiele z nich wynika. – Rozejrzał się bystro po dorosłych słuchaczach i szybko dodał: – Bo są ważniejsze rzeczy do zrobienia niż głowienie się nad starymi legendami.

– Co to za historia o świecie, Bob? Czy jest ciekawa? – zapytał niecierpliwie jeden z chłopców.

Fermour odgarnął mu grzywkę z oczu i powiedział poważnie:

– To najbardziej pasjonująca opowieść, jaka może być, bo dotyczy nas wszystkich i tego, jak żyjemy. No więc świat jest zdumiewającym miejscem. Jest zbudowany z wielu warstw pokładów, takich jak ten, i te warstwy się nie kończą, bo zataczają krąg i dochodzą do własnego początku. A więc mógłbyś iść i iść nie wiadomo jak długo i nigdy nie doszedłbyś na koniec świata. Wszystkie te warstwy są pełne tajemniczych miejsc, dobrych i złych, i wszystkie te korytarze są zablokowane przez poniki.

– A Ludzie z Dziobu? – zapytał chłopiec. – Czy mają zielone twarze?

– Właśnie do nich dochodzimy – odparł Fermour, zniżając głos, tak że młodzi słuchacze skupili się bliżej niego. – Powiedziałem wam, co się dzieje, jeśli ktoś się trzyma bocznych korytarzy świata. Ale jeśli komuś uda się dotrzeć do głównego korytarza, natrafia na szeroką drogę, która zaprowadzi go prosto do dalekich części świata. I wtedy może dojść do terytorium Ludzi z Dziobu.

– Czy naprawdę mają dwie głowy? – zapytała mała dziewczynka.

– Oczywiście, że nie – powiedział Fermour. – Są bardziej cywilizowani niż nasze małe plemię – znów popatrzył badawczo na swoją dorosłą publiczność – ale wiemy o nich niewiele, bo jest dużo przeszkód między ich terenami a naszymi. W miarę jak dorastacie, obowiązkiem was wszystkich jest dowiadywać się coraz więcej o naszym świecie. Pamiętajcie, że jest wiele rzeczy, których nie wiemy, i że poza naszym światem mogą być inne światy, ale na razie nie możemy nawet odgadnąć, jak one wyglądają.

Wydawało się, że dzieci są pod wrażeniem, ale jedna z kobiet zaśmiała się i powiedziała:

– Na wiele im się przyda zgadywanie, jak to wygląda, kiedy nikt nie wie, czy coś tam w ogóle jest.

Complain przyznał jej w myślach rację, gdy odchodził. Krążyło teraz mnóstwo takich teorii, każda była inna, każda budziła niepokój, żadna nie miała poparcia władz. Zastanawiał się, czy umocniłby swoją pozycję, gdyby doniósł na Fermoura, ale niestety wszyscy lekceważyli gawędziarza: był zbyt powolny. Nie dalej jak poprzedniego czuwania został publicznie wychłostany za to, że się lenił przy pracach rolnych.

Complain miał do rozwiązania pilniejszy problem. Czy powinien iść na polowanie? Nagle sobie przypomniał, że ostatnio często chodził tak nerwowo do barykady i z powrotem. Zacisnął pięści. Czas ucieka, okazje przechodzą koło nosa i zawsze czegoś brakuje, brakuje. Znów – jak to robił, odkąd był dzieckiem – rozpętał w swoim mózgu wściekły wir, poszukując tego czegoś, co spodziewał się tam znaleźć, a nigdy nie znajdował. Czuł niejasno, że zupełnie mimowolnie przygotowuje się do jakiegoś przełomu. Narastało to w nim jak gorączka, ale sądził, że okaże się gorsze od gorączki.

Zaczął biec. Włosy, długie i smoliście czarne, opadały mu na rozszerzone oczy. Młoda twarz się wykrzywiła. Zazwyczaj spod lekkiej pucołowatości przebijały mocne i przyjemne rysy. Linia szczęki była wyrazista, usta znamionowały przebojowość. Jednak ogólnie w jego twarzy najbardziej rzucała się w oczy wyniszczająca gorycz, posępność cechująca prawie całe plemię. Mądra była ta część Nauki, która mówiła, że żaden człowiek nie powinien nigdy patrzeć drugiemu prosto w oczy.

Complain biegł prawie na oślep, pot szybko wystąpił mu na czoło. Czy to pora snu, czy czuwania, w Kwaterach było ciepło i wszyscy łatwo się pocili. Nikt z tych, których mijał, nie przyglądał mu się uważnie: w plemieniu widziało się wiele bezsensownego biegania, wielu mężczyzn uciekało przed dręczącymi ich upiorami. Complain wiedział tylko, że musi wrócić do Gwenny. Kobiety posiadały czarodziejski balsam zapomnienia.

Kiedy wpadł do ich pomieszczenia, stała bez ruchu z kubkiem herbaty w ręku. Udawała, że go nie zauważa, ale cała jej postawa uległa zmianie, szczupła twarz się napięła. Kobieta Complaina była mocno zbudowana, jej krępe ciało nie pasowało do twarzy. Ta twardość wydawała się teraz uwydatniona, jakby Gwenny szykowała się do odparcia fizycznego ataku.

– Nie patrz tak na mnie, Gwenny. Nie jestem twoim śmiertelnym wrogiem. – Nie to chciał powiedzieć i nie tym tonem, nie dość pojednawczym, ale gdy ją zobaczył, po trosze wrócił jego gniew.

– Tak, jesteś moim śmiertelnym wrogiem! – stwierdziła dobitnie, wciąż na niego nie patrząc. – Do nikogo nie czuję takiej nienawiści jak do ciebie.

– Daj mi więc łyk swojej herbaty i miejmy nadzieję, że się nią otruję.

– Nie miałabym nic przeciwko temu – powiedziała jadowicie, podając mu kubek.

Znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jej napady wściekłości nie są takie jak jego gniew: on musiał powoli ochłonąć, jej wzburzenie przechodziło nagle – często kochała się z nim zaraz po tym, jak wymierzyła mu policzek. I wtedy kochała się najlepiej.

– Rozchmurz się – powiedział. – Wiesz, że kłóciliśmy się o nic, jak zwykle.

– O nic! Czy Lidya to nic?! Tylko dlatego, że umarła zaraz po porodzie… nasza jedyna dziecina, a ty mówisz, że jest niczym.

– Lepiej nazwać ją niczym, niż używać jej jako broni, jak robimy, prawda? – Gdy Gwenny odbierała od niego kubek, przesunął dłoń w górę po jej nagim ramieniu i wsunął palce pod jej bluzkę.

– Przestań! – wrzasnęła, szamocząc się. – Nie bądź obrzydliwy! Tylko o tym potrafisz myśleć, nawet kiedy z tobą rozmawiam? Puść mnie, ty wstrętny zwierzaku.

Ale nie posłuchał jej. Objął ją drugim ramieniem w pasie i przyciągnął do siebie. Usiłowała go kopnąć. Zręcznie podciął jej nogę pod kolanem i upadli na podłogę. Kiedy zbliżył do niej twarz, próbowała ugryźć go w nos.

– Zabierz łapy! – wydyszała.

– Gwenny… Gwenny, no chodź, słodziutka – przymilał się.

Jej zachowanie zmieniło się gwałtownie. Dziką czujność na jej twarzy wyparło rozmarzenie.

– Weźmiesz mnie potem na polowanie?

– Tak – obiecał. – Co tylko chcesz.

Jednakże to, czego Gwenny chciała i czego nie chciała, miało niewielki wpływ na niepowstrzymany bieg wydarzeń. Dwie dziewczynki, Ansa i Daise, dalekie krewne Gwenny, przybiegły zdyszane z wiadomością, że jej ojcu, Ozbertowi Bergassowi, pogorszyło się i że chce się z nią widzieć. W czasie poprzedniego snoczuwania zachorował na gnilicę roślinną i Gwenny odwiedziła go już raz w jego odległym mieszkaniu. Wszyscy uważali, że długo nie pożyje: większość chorób w Kwaterach szybko kończyła się śmiercią.

– Muszę do niego iść – powiedziała Gwenny. W takich krańcowych sytuacjach prawo nie wymagało zachowania ścisłego rozdziału dzieci i rodziców, zezwalało na odwiedzanie chorych.

– Był w naszym plemieniu wielkim człowiekiem – przypomniał z powagą Complain.

Śmierć Ozberta Bergassa, starszego przewodnika przez wiele snoczuwań, byłaby odczuwalna dla plemienia. Mimo to Complain nie zaproponował, że pójdzie zobaczyć się z teściem: uczucia były jedną ze słabości, które plemię Greene’a starało się wykorzenić. Kiedy Gwenny wyszła, ruszył na targowisko, aby wypytać Erna Roffery’ego, taksatora, o ceny mięsa.

Po drodze mijał wybiegi. Było w nich więcej niż zazwyczaj udomowionych zwierząt, zdrowszych i delikatniejszych niż dzikie, które łapali myśliwi. Roy Complain nie był wielkim myślicielem i wydawało się mu, że jest w tym paradoks, którego nie potrafił pojąć. Nigdy wcześniej plemię nie żyło w takim dobrobycie ani jego uprawy i hodowla tak dobrze się nie rozwijały – nawet najuboższy robotnik smakował mięsa raz na cztery snoczuwania. Jednak samemu Complainowi wiodło się gorzej niż kiedyś. Polował częściej, ale przynosił mniej zwierzyny i mniej za nią dostawał. Kilku innych myśliwych, którzy znaleźli się w tej samej sytuacji, zrezygnowało już z polowań i znalazło sobie inne zajęcie.

Complain za przyczynę tego pogarszającego się stanu rzeczy uważał po prostu nieokreśloną urazę taksatora Roffery’ego do klanu myśliwych, nie umiał bowiem powiązać niższych cen, jakie wyznaczał Roffery na mięso dzikich zwierząt, z obfitością żywności pochodzącej z hodowli.

Dlatego też, gdy przecisnął się przez tłum na targowisku, przywitał taksatora dość zgryźliwie:

– …spansji twojego ja.

– Twoim kosztem – odparł wesoło Roffery, podnosząc oczy znad ogromnego wykazu, który z trudem opracowywał. – Cena biegającego mięsa dziś spadła, myśliwy. Trzeba sporej tuszy, żeby zarobić na sześć bochenków.

– Na flaki pana! Kiedy ostatnio cię widziałem, ty kłamliwy łotrze, powiedziałeś mi, że pszenica potaniała.

– Zwracaj się do mnie uprzejmie, Complain. Twoja własna tusza nie jest dla mnie warta nawet skórki od chleba. Rzeczywiście, powiedziałem ci, że cena pszenicy spadła. Spadła… ale cena biegającego mięsa spadła jeszcze bardziej.

Taksator pogładził wielkie wąsy i wybuchnął śmiechem. Kilku mężczyzn wałęsających się w pobliżu też się zaśmiało. Jeden z nich, tęgi, cuchnący facet, na którego mówiono Taniocha, taszczył stos okrągłych puszek, mając nadzieję, że dostanie za nie coś na targowisku. Complain dzikim kopnięciem posłał puszki w powietrze. Rycząc z wściekłości, Taniocha rzucił się na ziemię, żeby je odzyskać, i walczył z innymi, którzy już je zagarniali. Roffery zaśmiał się na to jeszcze głośniej, ale ten nowy przypływ dobrego humoru nie był już zwrócony przeciw Complainowi.

– Miałbyś jeszcze gorzej, gdybyś mieszkał na Dziobie – powiedział pocieszająco. – Tamci to dopiero wyczyniają cuda. Z własnego oddechu robią zwierzęta do jedzenia i łapią je w powietrzu, tak, tak. W ogóle nie potrzebują myśliwych. – Nagle pacnął muchę, która siadała mu na karku. – I pokonali plagę latających owadów.

– Brednie! – prychnął stojący w pobliżu starszy mężczyzna.

– Nie sprzeczaj się ze mną, Eff – poradził taksator – chyba że myślisz, że twoja dziecinna gadanina jest więcej warta niż łajno.

– Ale to brednie – powiedział Complain. – Kto byłby taki głupi, żeby sobie wyobrażać miejsce, w którym nie ma much?

– Ja mogę sobie wyobrazić miejsce, w którym nie ma Complainów! – wrzasnął Taniocha, który zebrał już swoje puszki i stał teraz wojowniczo przy Complainie. Zmierzyli się wzrokiem, gotowi skoczyć sobie do gardeł.

– Dowal mu! – zawołał taksator do Taniochy. – Pokaż mu, że nie chcę, aby jacyś myśliwi przeszkadzali mi w pracy!

– Odkąd to zbieracz starych puszek ma w Kwaterach więcej zasług niż myśliwy? – zapytał ogólnie starszy mężczyzna o imieniu Eff. – Ostrzegam was, nadchodzą niedobre czasy dla tego plemienia. Na szczęście mnie już wtedy tutaj nie będzie i tego nie zobaczę.

Ze wszystkich stron odezwały się drwiące pomruki świadczące o niechęci do opinii starego człowieka. Complain, nagle znudzony tym towarzystwem, wymknął się i odszedł. Zobaczył za sobą starca i kiwnął mu ostrożnie głową.

– Widzę to wszystko – powiedział Eff, który najwyraźniej pragnął ciągnąć swoje przygnębiające przepowiednie. – Miękniemy. Niedługo nikomu nie będzie się chciało wychodzić z Kwater ani usuwać poników. Nie będzie żadnych zachęt. Zabraknie dzielnych ludzi, zostaną sami zjadacze chleba i gracze. Przyjdą choroby, śmierć i ataki innych plemion; widzę to tak dobrze jak ciebie. Wkrótce tam, gdzie żyje plemię Greene’a, będzie tylko gąszcz.

– Słyszałem, że Ludzie z Dziobu są dobrzy – zauważył Complain, przerywając jego tyradę. – Że mają rozum, a nie magię.

– Słuchałeś więc tego Fermoura – odpowiedział gderliwie Eff – albo kogoś takiego. Niektórzy ludzie próbują nas omamić, żebyśmy nie wiedzieli, kto jest naszym prawdziwym wrogiem. Nazywam ich ludźmi, ale to nie są ludzie, to Obcy. Tak, tak, myśliwy, oni są Obcymi: nadprzyrodzonymi istotami. Kazałbym ich zabić, gdyby to ode mnie zależało. Zacząłbym polowanie na czarownice. Tak, zrobiłbym to. Ale nie tępi się tu już czarownic. Kiedy byłem dzieciakiem, ciągle na nie polowano. Mówię ci, całe plemię mięknie, mięknie. Gdyby to ode mnie zależało…

Zdyszał się i umilkł, być może nabierał sił przed jakąś megalomańską starczą wizją masakry. Complain dostrzegł, że w jego stronę idzie Gwenny, i niemal niepostrzeżenie opuścił starca.

– Co z twoim ojcem? – zapytał.

Odpowiedziała lekkim, nieokreślonym ruchem dłoni.

– Wiesz, jaka jest gnilica – odezwała się bezbarwnym tonem. – Wyruszy w Długą Podróż, zanim skończy się następne snoczuwanie.

– W środku życia jesteśmy we władzy śmierci – wyrecytował uroczyście. Bergass był prawym człowiekiem.

– A Długa Podróż zaczęła się już dawno – dokończyła za niego cytat z Litanii. – Nic więcej nie można zrobić. Mam jednak odwagę po ojcu, a ty mi obiecałeś polowanie. Chodźmy teraz, Roy. Weź mnie ze sobą w poniki… proszę.

– Biegające mięso spadło do sześciu bochenków za sztukę – powiedział jej. – Nie warto iść, Gwenny.

– Za bochenek można kupić mnóstwo rzeczy. Na przykład naczynie na czaszkę mojego ojca.

– To powinność twojej macochy.

– Chcę iść z tobą na polowanie.

Wiedział, co oznacza ta nuta w jej głosie. Obrócił się gniewnie na pięcie i nie mówiąc nic więcej, ruszył w stronę przedniej barykady. Gwenny potulnie poszła za nim.

Non stop

Подняться наверх