Читать книгу Dom między chmurami - C. Klobuch - Страница 11

Rozdział 4 (Koro)

Оглавление

Ostrodzianie trzymali ptaka w przerobionej ze starej gospody stajni, stojącej na północno-zachodnim krańcu Strohomia, niedaleko Bramy Ispańskiej, ale już poza miejskimi murami. Wewnątrz nie było boksów, przez środek otwartego wnętrza ciągnął się rząd drewnianych słupów podpierających podłogę piętra, a do bocznych ścian przymocowano żłoby, przy których stało kilka wałachów i klaczek. Jedynym wydzielonym pomieszczeniem była klatka ortisa: przestronna konstrukcja z czterocalowych belek, wpisana w kwadrat dwóch słupów i bocznej ściany.

Ptaka znalazł podjazd, wracający do miasta poprzedniej jesieni. Następnego dnia ludzie z pierwszej roty zamkowej pod dowództwem Nadara Budai sprowadzili zwierzę do miasta pomiędzy szóstką silnych koni. Uznali, że ptak mierzący przeszło czterdzieści stóp między końcami rozłożonych skrzydeł będzie czuł się lepiej w budynku na zewnątrz miejskich murów niż w niewielkiej i zawsze zatłoczonej stajni na dziedzińcu zamku. To była dobra decyzja. Pomimo miesięcy spędzonych w niewoli oczy ortisa były czyste, a długie pióra u nasady muskularnej szyi tak intensywnie żółte, że niemal złote. Koro nie miał wątpliwości, że gdyby samiec zobaczył teraz białą kryzę na barkach Nanú albo jakiejś innej samicy, rzuciłby się na każdego, kto stanąłby mu na drodze.

Opiekunem zwierzęcia został Farnholc, jeden z pachołków z pierwszej roty. W młodości zajmował się łapaniem drobnych ptaków w lesie, teraz doświadczenie to okazało się przydatne podczas opieki nad dużo większym zwierzęciem. Po przyjeździe do Strohomia Koro spędził na rozmowie z nim prawie cały dzień. Pochwalił mężczyznę za dobór paszy, w której ziarna i warzywa zajmowały więcej miejsca niż mięso, i wprowadził kilka poprawek. Nie były one jednak istotne, wierzchowiec był gotowy do pracy. Derwan z Ładynów, który pojawił się w stajni tuż po powrocie z nieudanego pościgu za Bataarami, także twierdził, że zależy mu na jak najszybszych lotach nad granicą. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który skłonny jest o to prosić.

– Po Jarachu nie wysyłałem do klatki kolejnych ochotników, bo Królestwo Doire obiecało nam pomoc – powiedział. – Ale jeśli tobie nie uda się w ciągu dwóch miesięcy, znajdę kolejnych chętnych. Będą stali przy klatce i uczyli się na swoich błędach, kilku zginie, ale w końcu któryś sobie poradzi. Więc postaraj się, panie de Savernes, jeśli to ty chcesz być jeźdźcem tego ptaka.

Koro nie spierał się z nim – zwłaszcza że stojące przed nim zadanie wydawało się na początku całkiem łatwe. Podczas którejś z rozmów Farnholc wspomniał o amulecie, który jeden z ludzi Nadara znalazł na szyi martwego jeźdźca. Koro był niemal pewny, że przy bliższych oględzinach przedmiot okaże się gwizdkiem służącym do kierowania ortisem – może tylko nieco bardziej bogato zdobionym niż instrument, którym on sam kiedyś dawał sygnały Nanú. Zgodnie z sugestiami de Josarta nie tłumaczył nikomu roli instrumentu, tylko w oględnych słowach poprosił hetmańskiego sekretarza Otę z Podmila o jego odnalezienie.

Zajęło to trochę czasu: znalazca podarował tajemniczy przedmiot jakiejś znajomej, ona nie uznała go za nic godnego uwagi i wrzuciła na dno skrzyni. Kiedy Koro trzymał już przedmiot w ręku, okazało się, że to naprawdę był tylko talizman, nie gwizdek. Nieforemna kościana kropla miała długość małego palca, jej powierzchnię pokrywały płytkie rowki, w których zachowały się resztki czerwonawej farby, ale brakowało jakichkolwiek otworów. Jeździec ortisa spędził dwa dni, próbując wydobyć ze znaleziska jakiś dźwięk, dmuchając w dłonie, w których trzymał talizman, albo uderzając w niego różnymi przedmiotami. Ortis pozostał obojętny na te wysiłki i mężczyzna uznał, że musi spróbować czegoś innego.

Potrzebował kilku dni, by przygotować się do próby. Kiedy Farnholc pojawił się rano w stajni, Koro wyjmował właśnie z torby kilka kawałków suszonego mięsa, przygotowanych w zamkowej kuchni według jego wskazówek. Obok leżał pas cienkiego sukna w intensywnym żółtym kolorze, długi na cztery stopy.

– Chciałbyś mieć takie same pióra na szyi jak on, panie de Savernes? – zapytał pachołek z niepewnym uśmiechem. Miał jakieś trzydzieści lat, był ciemnowłosy i krępy.

– Można tak powiedzieć.

– To sprawi, że on cię nie zaatakuje?

– To sprawi że zaatakuje mnie z jeszcze większym zapałem – odparł Koro. – Zwiąż mi ten materiał z tyłu. Nie chcę dostać od niego dziobem tylko dlatego, że potknę się o własną kryzę.

Farnholc spełnił polecenie, po czym podeszli razem do klatki. Głowę zwierzęcia otaczał ciasno kantar ze skórzanych pasków, do którego przywiązano grubą na pół palca linę. Przechodziła ona przez metalowe ucho przybite do jednej z belek klatki, drugi jej koniec wyprowadzono na zewnątrz i obłożono na dużym żelaznym haku. Długość liny pozwalała samcowi na swobodne poruszanie się po całym pomieszczeniu. Na dany przez Koro sygnał pachołek zaczął obkładać na haku luźno zwisającą część liny. Nie osiągnął wiele: kiedy ptak dostrzegł, że jego pęta się skracają, odchylił szyję i zaparł się nogami. Mięśnie pleców Farnholca zagrały pod kubrakiem, ale mężczyzna nie miał szans, by zmusić wielkie zwierzę do przesunięcia się bliżej. Koro uznał, że tyle musi wystarczyć. Zamocowali linę i Ostrodzianin ukrył się między żłobami w dalszej części stajni. Koro położył dłoń na piersi, czując pod koszulą gwizdek Nanú i wiszący obok niego talizman poprzedniego jeźdźca – ale nie wyjął żadnego z nich. W tej próbie miały mu wystarczyć własne wargi i zęby.

Dawno temu, jeszcze w rodzinnej osadzie nad brzegiem oceanu, nauczył się, że zanim jeździec wpoi swojemu pisklęciu posłuszeństwo wobec dźwięku gwizdka, musi sam opanować odgłosy wydawane przez ortisy w naturze. Był wśród nich dźwięk oznaczający podległość, używany przez młode ptaki proszące rodziców o pokarm albo przez przybyszów proszących dominującego samca o przyjęcie do grupy. Był sygnał alarmu, rozlegający się, gdy w pobliżu pojawiał się jakiś drapieżnik; był sygnał dominacji, wzywający inne zwierzęta do podporządkowania się. Liczba sygnałów nie przekraczała tuzina, brzmiały one podobnie dla wszystkich dzikich ptaków. Ludzie pracujący z ortisami wiedzieli, że muszą być w stanie wydać je w każdej sytuacji. Koro nadal pamiętał opowieści o jeźdźcach, którym ta umiejętność uratowała życie, gdy na odległej wyspie dali się zaskoczyć wściekłemu samcowi broniącemu piskląt w gnieździe, albo gdy podczas samotnego biwaku przyszło im walczyć razem z ortisem przeciwko czworonożnym lub dwunożnym napastnikom. Teraz, kiedy gwizdek pierwszego jeźdźca zgubił się na stepie, Koro musiał poradzić sobie z ptakiem tylko za pomocą tych właśnie odgłosów, kilku kawałków suszonego mięsa i szarfy owiniętej na szyi.

Zamknął za sobą wejście do klatki, odwrócił się w stronę zwierzęcia i wydobył spomiędzy warg urywany świergot, oznaczający podporządkowanie się silniejszemu zwierzęciu. Stojący na środku klatki samiec podniósł głowę, nastroszył kryzę i przesunął się w stronę wejścia. Mężczyzna ostrożnie zbliżył się do zwierzęcia, ponawiając sygnał uległości i kątem oka sprawdzając napięcie liny trzymającej ortisa. Samiec starał się przesunąć do przodu, ale najwyraźniej nie chciał zaatakować Koro nogami. Pióra kryzy trzymał przez cały czas nastroszone.

Wyobraź sobie, że jestem przybłędą z jakiejś innej rodziny ortisów, małym i niekształtnym, rzekł w duchu do stworzenia. Na pewno ci nie zagrażam.

Ugiął nieco nogi i pochylił plecy, starając się wyglądać na niższego niż w rzeczywistości, a równocześnie nie tracić ortisa z pola widzenia. Przeszedł kilka razy z lewa na prawo poza zasięgiem kopnięć, cały czas powtarzając sygnał uległości i obserwując ruchy zwierzęcia. Samiec cofnął się o krok, pochylił nieco tułów do przodu i podniósł wysoko głowę. Jeszcze mocniej nastroszył kryzę i rozłożył lekko skrzydła, a z jego gardła wydobył się głośny świst, wydawany przez dominujące zwierzęta. Koro ostrożnie wszedł w zasięg uderzenia nogami. Samiec nadal demonstrował intensywny kolor swojej kryzy i szeroką pierś, jego obie nogi stały mocno na ziemi. Koro podszedł jeszcze bliżej, ale wciąż nie doznał kopnięcia. Ptak uznał mężczyznę za jakiś rodzaj ortisa, a nie obce zwierzę.

Pierwszy krok został zrobiony.

Nie spuszczając samca z oczu, jeździec cofnął się do drzwi klatki, wyszedł na zewnątrz i usiadł pod ścianą kilkanaście kroków dalej, zasłonięty jednym ze słupów stajni. Z tego miejsca widział, jak ptak wraca do swej normalnej postawy. Koro dał mu trochę czasu na uspokojenie, po czym znowu wszedł do klatki i powtórzył ćwiczenie, tym razem wchodząc nieco odważniej w zasięg uderzenia nogami. I tym razem ortis nie zaatakował. Koro raz jeszcze powtórzył ćwiczenie, zdając sobie sprawę, że z każdym kolejnym wejściem będzie mniej narażony na atak morderczymi pazurami – ale też że w głowie samca utrwala się przekonanie, że to on jest przywódcą w ich niewielkim dwuosobowym stadzie. Po trzecim wejściu uznał, że zaryzykuje. Rozluźnił szarfę tak, aby opadła mu na barki i stała się bardziej widoczna, założył na rękę skórzaną rękawicę i umieścił w niej kawałek suszonego mięsa. Otworzył drzwi lewą ręką i wszedł do klatki.

Przypadki karmienia się przez dzikie ortisy nie zdarzały się często, ale jeśli do nich dochodziło, silniejsze i wyżej postawione w hierarchii zwierzę zawsze karmiło słabsze i mniej znaczące. Mężczyzna przypuszczał, że zwyczaj dawania oswojonym ptakom przyprawionych przysmaków został wymyślony przez pierwszych jeźdźców właśnie z tego powodu – aby kilka razy dziennie przypomnieć latającemu wierzchowcowi, że człowiek jest od niego ważniejszy. Teraz, jako podporządkowany członek grupy, Koro powinien po prostu oddać kąsek samcowi, rzucić go na ziemię i pozwolić samcowi zdecydować, czy chce go zjeść. Zamiast tego wyprostował się, podszedł dwa kroki do zwierzęcia i wysunął naprzód rękę z kawałkiem mięsa, tak że przysmak znalazł się w zasięgu dzioba zwierzęcia. Samiec popatrzył lewym okiem na człowieka i na podsuniętą mu przekąskę. Opuścił głowę, przysunął się na jakąś stopę i mocno dziobnął w dłoń, nawet nie starając się trafić w mięso.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dom między chmurami

Подняться наверх