Читать книгу Dom między chmurami - C. Klobuch - Страница 8

Rozdział 1 (Koro)

Оглавление

Stajnia w Czwartym Forcie Linii Sandoval była długim budynkiem z łupkowym dachem i szerokimi, malowanymi na czerwono wrotami na obu końcach. Wiosenny ranek dopiero się zaczynał, kiedy Koro wszedł do środka, niosąc na rękach siodło ortisa i rękawicę. Skręcił w boczny korytarz i spostrzegł swojego stajennego, Marca. Chłopak stał przy boksie Nanú, wypatrując czegoś we wnętrzu przez szczeliny między deskami. Wydawał się tym całkiem zaabsorbowany.

Jeździec chciał powiedzieć coś zabawnego na powitanie, ale wpadł na lepszy pomysł. Ostrożnie położył osprzęt pod ścianą i na palcach podszedł do stajennego. Klepnął go w ramię, aż ten prawie podskoczył.

– Sygnał zagrożenia?

Marc złożył pospiesznie wargi, ale dźwięk, który udało mu się wydobyć z ust, nie miał wiele wspólnego ze świstem, jakim wielkie ptaki ostrzegają się przed niebezpieczeństwem. Jeździec roześmiał się głośno. Chłopak spróbował ponownie, ale wyszło mu równie źle. Spuścił głowę. Był niewysoki, jego kaftan wyglądał jak uszyty na kogoś znacznie roślejszego. Koro przestał się śmiać i znowu klepnął stajennego w ramię, tym razem łagodniej i bardziej przyjacielsko.

– Przecież to tylko żarty. Nie nauczysz się wszystkiego od razu.

– Kiedy stąd odlecisz, nie nauczę się już niczego – odparł Marc ponuro.

– Wtedy już nie będziesz tego potrzebował. Na razie po prostu przyzwyczajaj ją do siebie. To wystarczy, żebyś mógł usiąść za moimi plecami.

Chłopak nie wydawał się przekonany, ale wspomnienie obiecanej przejażdżki na grzbiecie zwierzęcia sprawiło, że się rozchmurzył. Poprosił, żeby Koro opowiedział mu jeszcze o poskramianiu skrzydlatych wierzchowców. Ortisy gnieździły się na kilku wysepkach na zachodnim wybrzeżu Goanii, daleko od wszystkich szlaków morskich. Kandydaci na jeźdźców musieli niewielką łódką dostać się na skalisty brzeg i wykraść pisklę z któregoś z gniazd, bronionych przez dorosłe dzikie ortisy. Potem czekało ich życie razem z podopiecznym: karmienie, nauka posłuszeństwa, wspólne bieganie i machanie rękami, kiedy mięśnie skrzydeł dorastającego ptaka potrzebowały ćwiczeń.

– Zacząłem, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku – powiedział Koro. – Minęło pięć lat, zanim Nanú stała się dość silna, by zabrać mnie w powietrze.

– Ale nie żałujesz tego czasu.

– Ani jednej chwili. – Jeździec się uśmiechnął. – Dobrze, teraz przynieś siodło i rękawicę. To mój ortis, ale nie zamierzam karmić jej gołą ręką.

Chłopak odwrócił się pospiesznie w stronę leżącego na ziemi ekwipunku i niemal wpadł na nadchodzącego korytarzem mężczyznę w kubraku z drogiego cienkiego sukna. W ostatniej chwili udało mu się zatrzymać.

– Prze…praszam, panie de Soria – bąknął. – Nie zauważyłem pana.

Mężczyzna zatrzymał się na środku przejścia.

– Kiedy będziesz szedł z koniem, też przeprowadzisz go po moich plecach? – burknął. – Masztalerze powinni pilnować takich darmozjadów jak ty.

– Staram się… pilnować siebie samego. Ale tak, proszę pana. Ma pan rację.

– Kto za ciebie odpowiada?

– Chłopak nie jest winny – odezwał się Koro. Wiedział już, że na Linii Sandoval posługacze i stajenni stoją na samym dole hierarchii i zawsze płacą za swoje błędy. Za nie swoje zresztą też. – Zajmuje się tylko moim wierzchowcem i ja wydaję mu polecenia. Kazałem mu się pospieszyć, dlatego prawie na ciebie wpadł.

Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę. Wskazał Koro palcem.

– To ty jesteś tym przybłędą z Goanii, przysłanym tu przez Kancelarię – stwierdził. – Zrobili się tak pewni siebie, że nawet nie uczą swoich sług, jak poprawnie zwracać się do rycerzy Świętego Królestwa. Czego tu szukasz, Goańczyku?

– Tu w stajni? Trzymam swojego ortisa. Nie zauważyłeś, że zwierzę za moimi plecami nie jest koniem?

– Nie udawaj głupka. Wiesz, o co mi chodzi.

– Wiem, że nie muszę się tłumaczyć. Napisz do radcy de Josarta, może ci odpowie.

Doaryjczyk znieruchomiał.

– Dopiero co tu przyleciałeś. Nie czuj się tak pewnie.

– Wolni jeźdźcy przylatują i odlatują, kiedy chcą. To żaden powód do niepewności – odparł Koro. – A chłopak nawet cię nie dotknął. Przeprosił raz, to wystarczy.

De Soria zacisnął zęby, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Na zewnątrz chyba spotkał kogoś, na kim mógł wyładować złość, bo do uszu Koro dobiegły jego pojedyncze słowa, wypowiadane ostrym tonem.

– To moja wina – odezwał się Marc. – Powinienem był bardziej uważać.

– Wcale nie. Rozmawiałem tu z kilkoma rycerzami, wszyscy są tacy, jak de Soria. Pochodzą ze starych doaryjskich rodów i wierzą, że to czyni ich lepszymi niż ty czy ja.

– Można się do tego przyzwyczaić. – W głosie stajennego zabrzmiała rezygnacja.

– Do wrzasków i poszturchiwań też?

– Cztery lata wystarczą na wszystko.

Koro pomyślał, że chyba by umarł, gdyby miał tyle wytrzymać w jednym miejscu, do tego pomiatany przez pyszałków w drogich kubrakach.

– Jutro spróbujemy wejść razem do boksu – powiedział. – Chociaż nie obiecuję, że nam się uda, to zależy też od jej nastroju. A teraz idź już po siodło.

Stojący w boksie ptak podniósł głowę i z wysokości ponad dziesięciu stóp obserwował rozmawiających ludzi. Koro pamiętał Nanú jako pisklę, ale teraz była to już dorosła samica ortisa, z prostym bladożółtym dziobem, silnymi rdzawymi skrzydłami i obfitą kryzą białych piór ozdabiającą nasadę długiej szyi. Pomiędzy deskami boksu prześwitywały jej długie nogi, pokryte krótkimi miękkimi piórami. Środkowy palec każdej stopy kończył się pazurem, długim na trzy cale.

Mężczyzna założył na prawą rękę rękawicę i dał samicy kilka kawałków suszonego mięsa, specjalnie przygotowanych na tę okazję. Potem przyszła kolej na siodło i ogłowie. Kiedy ortis był gotowy do lotu, Koro wyprowadził go na dziedziniec fortu. Wzbili się w powietrze i jeździec skierował wierzchowca na północ, w stronę Nortyngii.

Przyleciał do Doire jeszcze w zeszłym roku, kiedy nad oceanem wiał wiatr z południowego zachodu, znany na wybrzeżu jako tahiz. Niesiony jego podmuchami ptak pokonywał bez trudu połacie wody pomiędzy kolejnymi skrawkami lądu, coraz dalej od brzegów rodzinnego kontynentu Koro. Jeździec wybierał drogę, kierując się opowieściami rybaków z wysp, na których co jakiś czas się zatrzymywali, albo bardziej subtelnymi wskazówkami dawanymi przez chmury, fale i grupki morskich ptaków pojawiających się na tle nieba powyżej toru ich lotu albo na tle wody poniżej. Ufał swojemu poczuciu kierunku, wyćwiczonemu w czasie wcześniejszych wędrówek po całej Goanii; kiedy ono nic mu nie podpowiadało, mógł liczyć na zmysły ortisa. Tak dotarli do brzegów Poncji.

Na miejscu, w Królestwie Doire, okazało się, że Koro jest pierwszym jeźdźcem, który zdołał pokonać ocean. Wieści o wielkich skrzydlatych wierzchowcach i dosiadających ich szczupłych ciemnoskórych mężczyznach dotarły już na północny kontynent, doaryjscy kupcy zdołali nawet przywieźć do stolicy kilka wyprawionych skór z piórami, które sprzedano miejscowym wielmożom za znaczne sumy. Jednak żywego ptaka wcześniej tu nie widziano. Koro po przylocie spędził kilka miesięcy w południowych prowincjach Królestwa. Wędrował z miasteczka do miasteczka, przyglądając się mieszkającym w nich ludziom. Zarobił też trochę srebra, przewożąc wiadomości między posiadłościami miejscowych panów albo po prostu pojawiając się na jarmarkach, gdzie Nanú zawsze budziła zainteresowanie. Wraz z końcem zimy w mężczyźnie odezwała się tęsknota, od wieków gnająca wolnych jeźdźców z miejsca na miejsce. Był już zdecydowany wyruszyć w dalszą podróż, obejrzeć mgliste północne wyspy albo egzotyczne państwa daleko na wschodzie, gdy odnalazł go wysłannik Królewskiej Kancelarii Doire, radca de Josart.

Okazał się on człowiekiem bystrym i wymownym. Podzielił się wspomnieniami z kilku własnych wypraw, opowiedział o doaryjskich faktoriach handlowych działających na goańskim wybrzeżu. Następnie rozmowa zeszła na dalsze plany młodego wędrowca. De Josart zaoferował mu zaciągnięcie się na stałe na służbę Doire, ale nie wydawał się zaskoczony ani zniechęcony, gdy usłyszał, że Koro ma jeszcze sporo świata do obejrzenia. Zamiast tego zaproponował, aby jeździec spędził trochę czasu na północnej granicy Królestwa, na Linii Sandoval. „Nortyngijskie najazdy przez stulecia pustoszyły północne prowincje” – powiedział. „Teraz zdarzają się rzadziej, ale wciąż mamy się na baczności. Polatasz nad granicą, może uda ci się wypatrzeć coś ciekawego po drugiej stronie. A nawet jeśli nie, nie zmarnujemy tego czasu. Ty zarobisz trochę pieniędzy, my w Kancelarii zastanowimy się, czy nie mamy dla ciebie innej, ciekawszej oferty. Wędrowców takich jak ty nie da się do niczego zmusić, ale można spróbować ich przekonać” – dodał z uśmiechem. Zaliczka w wysokości dwunastu złotych monet przekraczała oczekiwania Koro co do wynagrodzenia za miesiąc lotów; prawdę powiedziawszy, przekraczałaby je nawet, gdyby chodziło o trzy miesiące. Mężczyzna nie zastanawiał się długo.

Tego dnia patrol nad Nortyngią odbył się tak samo, jak poprzednie. Koro przyjrzał się z powietrza dwom kamiennym fortom z solidnymi wieżami i dużej wiosce przy drodze na północ, ale nie dostrzegł żadnych śladów wskazujących na przygotowania do ataku. Dla pewności zatoczył kilka kręgów nad okolicą, po czym skierował ptaka z powrotem na południe. Już nad terytorium Doire dostrzegł dużą połać nagrzanego przez słońce pola obok pasma chłodnego lasu. Nad ich granicą uformował się prąd powietrza, który uniósł Nanú w górę i pozwolił jej szybować bez wysiłku przez sporą część drogi do domu. Kiedy ptak obniżył lot, Koro wypatrzył kolejny prąd wznoszący, a potem jeszcze jeden. Wylądowali w Czwartym Forcie przed zmierzchem.

Jeździec oporządził ptaka razem z Markiem, zwolnił chłopaka na resztę wieczoru i poszedł do izby, w której spotykali się rycerze i członkowie ich pocztów. Okazało się, że wcześniej zajrzał tam de Soria. Po rozmowie z Koro udał się do dowódcy fortu i najwyraźniej uzyskał to, na czym mu zależało: przybysz z Goanii miał się pojawić jutro rano w wielkiej wieży, by wytłumaczyć się ze swojego zachowania.

Ta wiadomość zbytnio go nie zmartwiła.

– Jeśli de Soria poczuł się naprawdę dotknięty, mogę go przeprosić – rzucił do kilku zgromadzonych na miejscu mężczyzn. Linia Sandoval była tylko przystankiem na drodze jego wędrówek, nie zamierzał kłócić się tu z rycerzami czy walczyć o sprawiedliwość dla stajennych. A gdyby sprawy przybrały zły obrót, zawsze mógł się odwołać do decyzji de Josarta.

Usiadł przy stole i samotnie zjadł kolację, po czym wrócił do stajni. Konie stały w półmroku ze spuszczonymi głowami, Nanú zwyczajem ortisów położyła się na ziemi z głową na skrzydle. Koro przeszedł obok jej boksu i zorientował się, że cień po prawej stronie korytarza nie wygląda naturalnie.

– Widzę cię – powiedział. – Chcesz jeszcze porozmawiać o chłopaku?

Stojący pod ścianą człowiek postąpił naprzód. To nie był de Soria, ale jeden z jego pachołków, imieniem Lambert. Miał prawie sześć stóp wzrostu i chyba tyle samo w barach, jego jasne włosy odznaczały się wyraźnie na tle ściany.

– Co z tego, że mnie widzisz, brudasie? – burknął. – Jeszcze jeden szpieg Kancelarii, tyle że na skrzydlatym dziwolągu. Trzeba z tym skończyć.

Koro się skrzywił.

– Latam na patrole w służbie Królestwa, nie szpieguję. De Soria cię tu przysłał?

– Pan de Soria nie będzie sobie brudził rąk takimi jak ty.

– To czego tu szukasz?

– Ubliżyłeś rycerzowi Królestwa Doire. Nie myśl, że tak się to skończy.

– Jutro z twoim panem pójdziemy do dowódcy fortu. On zdecyduje.

Nanú chyba usłyszała ich głosy, bo stanęła na nogach i uniosła głowę ponad krawędź boksu. Blondyn wydawał się tego nie dostrzegać. Splunął na klepisko.

– Niektórzy tutaj boją się Kancelarii, nawet dowódcy fortów. Ale nie ja.

– Więc nie chowaj się po kątach w stajni, jeśli się nie boisz. – Koro coraz mocniej czuł, że rozmowa do niczego go nie doprowadzi. – Mówiłem już, dowódca fortu rozstrzygnie. Jeśli uzna, że wina leży po mojej stronie, przeproszę twojego pana.

Długi miecz Lamberta zalśnił słabo w półmroku.

– Zrobisz to na pewno. A do tego ofiarujesz mu skórę i pióra tej bestii. To będzie dobra zapłata.

Koro rozejrzał się po stajni. Przy pasie nosił krótki kord, którym dość dobrze się posługiwał, jednak Lambert wydawał się należeć do innej kategorii przeciwników niż przygodni rabusie, których Koro kiedyś odpędził tą bronią.

Na szczęście samica ortisa należała do jeszcze innej kategorii.

– Mam ją wyprowadzić na zewnątrz? – zapytał jeździec.

– Żeby się na mnie rzuciła? Nie jestem głupi.

– Więc co w takim razie?

– Niech podejdzie bliżej i opuści głowę nad deskami.

– Tak się nie da. To półdzikie zwierzę, nie usłucha mnie.

Lambert postąpił dwa kroki naprzód.

– To potnę najpierw ciebie, a potem ją. Nie uratujesz się, a skóra i tak będzie nasza.

Koro podniósł prawą dłoń, pokazując, że nie ma w niej broni. Lewą rękę położył na piersi. Pod palcami poczuł znajomy kształt gwizdka służącego do wydawania komend Nanú.

– Spróbuję zrobić tak, jak mówisz – powiedział. – Ale cofnij się, inaczej ona nie podejdzie.

Twarz blondyna wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Odsunął się, a Koro podszedł do boksu, nie spuszczając przeciwnika z oczu. Był dwa kroki od drzwi, gdy skoczył do przodu i jednym szarpnięciem otworzył zasuwę. Z całych sił dmuchnął w gwizdek.

Ptak zareagował błyskawicznie – odbił się od ziemi i stanął w otwartym przejściu z prawą nogą ugiętą i gotową do uderzenia. Lambert miał teraz przed sobą Koro, czekającego już z bronią w ręku, a po lewej samicę ortisa. Musiał wybrać przeciwnika i zdecydował się na groźniejszego. Uderzył mieczem skośnie od góry tak, by wpasować się w otwarte drzwi boksu, w których stała Nanú. Koniec ostrza otarł się o nastroszone pióra na piersi zwierzęcia. Samica w ostatniej chwili odskoczyła, a w jej skrzeku zabrzmiało zaskoczenie i złość. Lambert ruszył w głąb boksu, starając się utrzymać przeciwnika w zasięgu swojej broni. Znowu uniósł miecz.

Koro rzucił się do przodu, z impetem popychając szeroko otwarte drzwi boksu, oddzielające go od napastnika. Kord prawie wypadł mu z ręki, ale ciężka drewniana rama spełniła swoje zadanie. Blondyn, uderzony w bok krawędzią drzwi, zachwiał się i zrobił niepewny krok, próbując zasłonić się trzymanym w ręku żelazem.

Bez skutku – brązowa noga ortisa śmignęła w powietrzu i trafiła go w ramię. Pazur szarpnął ciało, człowiek uskoczył niezręcznie do tyłu i potknął się. Ptak próbował doskoczyć jeszcze raz i zadać decydujący cios, ale wąskie przejście zatrzymało jego rozłożone skrzydła. Lambert klęczał. Rana na jego ramieniu krwawiła, lecz nie wyglądał jak ktoś, kto chce zrezygnować z walki. Oparł się dłońmi na podłodze, próbując dźwignąć się na nogi. Koro wiedział, że bez trudu może zadać mu śmiertelne pchnięcie kordem w plecy.

Wypuścił broń z ręki. Dopadł do wstającego przeciwnika i uderzył go w tył głowy złożonymi pięściami. Lambert opadł na ręce i niewyraźnie zaklął, a Koro zamachnął się jeszcze raz, wkładając w uderzenie całą siłę, jaka mu została. Blondyn padł na klepisko z głuchym stęknięciem, po czym znieruchomiał.

Jeździec ortisa stał przez chwilę nieruchomo, łapiąc oddech. Rozejrzał się: Nanú stała w wejściu do boksu, nadal miała ugiętą nogę, jakby szykowała się do dalszej walki. Mężczyzna znalazł w zakamarkach ubrania kawałek suszonego mięsa, pokazał go ptakowi i rzucił w głąb pomieszczenia. Samica syknęła ostatni raz, odwróciła się i schyliła głowę w stronę przysmaku.

Koro pochylił się nad leżącym pachołkiem. Krew płynęła obficie z jego ramienia, ale rana nie wydawała się śmiertelna. Jeździec uznał, że blondyn miał dużo szczęścia w starciu z ortisem. Chwycił masywnego mężczyznę pod pachy i spróbował go odciągnąć, aby móc zamknąć drzwi do boksu. Nie było to łatwe.

– Co tu się dzieje? – za jego plecami rozległ się głos.

Odwrócił głowę. W prostokącie otwartych drzwi do stajni majaczyły dwie sylwetki. Pierwszy mężczyzna podszedł kilka kroków w głąb korytarza, po czym zatrzymał się gwałtownie, gdy dostrzegł zakrwawionego człowieka na ziemi i pochylonego nad nim Koro. Był to jeden ze strażników patrolujących po zmroku teren Czwartego Fortu. Jego pierś chronił pancerz, w ręku trzymał naładowaną kuszę.

– Hej, idź po starszego straży! – krzyknął w stronę swojego towarzysza przy drzwiach. – A ty, Goańczyku, odsuń się od tego człowieka.

Koro powoli wypuścił powietrze z płuc.

– On zaatakował mnie i Nanú. Jutro wyjaśnię wszystko dowódcy fortu.

– Na pewno wyjaśnisz – mruknął strażnik. – Na razie odsuń się od niego i przejdź na bok. No, już.

Koro zrobił trzy kroki w głąb korytarza, kiedy za plecami usłyszał wściekłe skrzeknięcie. Odwrócił się w mgnieniu oka. Nanú przeskoczyła nad leżącym w przejściu blondynem i znowu miała dość miejsca, by rozłożyć skrzydła. Jej głowa na długiej szyi celowała w stronę strażnika, ugięta noga czekała na okazję do zadania kolejnego ciosu.

– Stój! – krzyknął Koro w stronę mężczyzny z kuszą. Chwycił za gwizdek, ale nie zdążył już w niego dmuchnąć.

Rozmazany kształt pocisku trafił w pierś Nanú u nasady szyi. Ptak ugiął nogi nie więcej niż na cal i przekręcił głowę w lewo, jakby zastanawiając się, co robić dalej. Jedno uderzenie serca później z rany wypłynęła fala czarnej krwi, brudząc jasne pióra na piersi ortisa i spadając nierównym strumieniem na klepisko stajni.

Samica oparła się na obu nogach, próbując utrzymać równowagę. Zatoczyła się w stronę otwartych drzwi do boksu, z rany na jej piersi wypłynęła kolejna fala krwi. Chwilę później obie nogi zwierzęcia ugięły się i Nanú upadła do przodu, wyciągając szyję w stronę nieruchomo stojącego strażnika. Otworzyła dziób, lecz nie wydobył się z niego żaden dźwięk.

Koro nie myślał o tym, żeby odszukać swój kord, po prostu rzucił się na strażnika. Ten nie zdążył sięgnąć po miecz. Odchylił głowę tak, aby cios pięścią ześliznął się po jego szczęce, nie czyniąc szkody, po czym uderzył jeźdźca w twarz ciężkim drewnianym łożem kuszy.

Smak krwi w ustach był ostatnią rzeczą, którą Koro zapamiętał.

Dom między chmurami

Подняться наверх