Читать книгу Ogród kobiet - Carla Montero - Страница 8
Fiołkowe czekoladki
ОглавлениеSklep został już zamknięty. Zwykle zamykano późno, około dziewiątej, chyba że kręcił się jeszcze jakiś spóźniony klient i trzeba było poczekać kilka minut z zaciągnięciem żaluzji. W ten dzień żałoby nie było inaczej. Andrea, ekspedient przez pół życia, wyszedł jako ostatni, już po zmroku.
– Buonanotte, bella… Spróbuj odpocząć – życzył mi, posyłając smutny uśmiech. Zostawił po sobie pocałunki na policzkach i pęk kluczy.
Tak by sobie życzyła Nonna. Chełpiła się tym, że przez niemal sto lat istnienia sklepu zamykano go tylko na dwa dni Bożego Narodzenia. Sklep był jej domem, jej życiem. Westchnęłam. To miejsce rzeczywiście pachniało domem, pachniało nią. Była to jedyna w swoim rodzaju woń, słona i jednocześnie słodka; aromat drewna i kawy, przypraw i czekolady, no i wędzonki…
Moje kroki odbijały się echem w pustym pomieszczeniu. Idąc, koniuszkami palców przesuwałam po zimnym marmurze kontuarów. I przenosiłam się w czasie, nie tylko do własnego dzieciństwa, także znacznie dalej, do innej epoki, do innego wieku. Sklep niewiele się zmienił przez te sto lat. Zachował podłogę z terakoty, drewniany sufit, lampy z brązu i szkła, dębowe rzeźbione kredensy w stylu art decó, ręcznie malowane fajansowe słoje, koszyki z kasztanowca i drewniane skrzynki; nawet wagę i kasę marki National, która wzbudza zachwyt klientów drewnianą szufladką z filigranową dekoracją i klawiszami jak w starej maszynie do pisania.
„Chodź, Gianna. Pomóż mi wyłożyć ravioli”. Wyraźnie słyszałam głos babci, jakby tam była, w swoim nieskalanym białym fartuszku i z rękami ubrudzonymi mąką po uporządkowaniu lady ze świeżymi pierożkami. Uśmiechnęłam się. Jednak nawet uśmiech nie był w stanie pohamować łez. Wszystko jedno; w końcu byłam sama i nie musiałam się wstydzić płaczu. Nie płakałam przez cały dzień, taka jestem powściągliwa, i teraz czułam, że płynące łzy przynoszą mi ulgę. Kiedy zaczęło mi kapać z nosa, sięgnęłam po chusteczkę. Miałam za małą kieszeń i różne rzeczy wypełniały ją tak, że prawie nie mogłam włożyć pomiędzy nie ręki.
– Jeśli szukasz błyszczyka, wyciągniesz chusteczkę; zwykle tak jest z telefonem.
Nie unosząc głowy, rozpoznałam głos Carla i się zawstydziłam. „Gianna, jesteś jak skała, ty nigdy nie płaczesz”. Tyle razy mi to powtarzała, że uwierzyłam w te słowa, a w każdym razie udawałam, tak by wszyscy inni wierzyli.
– Cholerna kieszeń… – wymamrotałam, starając się, żeby mój głos zabrzmiał sucho i spokojnie.
– Masz.
Nie patrząc na Carla, wzięłam od niego chusteczkę. Szybko wytarłam nos i policzki. Ten gest powinien wystarczyć, żebym przestała płakać, pomyślałam. Jednak ku mojej złości płacz nie ustąpił, co więcej, nie byłam w stanie go kontrolować; ja, która kontrolowałam wszystko, a zwłaszcza wszystko, co się tyczyło moich emocji.
Gdy prowadziłam ze sobą tę napiętą dyskusję, Carlo mnie przytulił.
– Chodź… nie zgrywaj takiej twardzielki.
Jego słowa całkowicie uwolniły mój ból. Wtuliłam się w ramiona brata i pozwoliłam się ponieść żalowi, który przytłaczał nas oboje.
* * *
Kilka minut później uspokoiłam się i wpadłam w swego rodzaju otępienie. Usiedliśmy z Carlem na podłodze w naszym ulubionym kąciku, za koszami fasoli i grochu, pod półką ze słoikami passaty i innych warzywnych przetworów; plecami opieraliśmy się o pudła wstążek do pakowania. To tam chowaliśmy się jako dzieci, żeby knuć nasze intrygi, bawić się kapslami albo zgadywać kolor włosów następnego klienta, który wejdzie do sklepu.
Ściągnęłam buty. Chodzenie w szpilkach po brukowanych ścieżkach cmentarza okazało się torturą, bolały mnie stopy. Bosa, rozczochrana i z makijażem rozmazanym łzami, postanowiłam się pocieszyć tacą z fiołkowymi czekoladkami. Carlo wyciągnął je z lady chłodniczej, wierząc, że będą dobrym lekiem na nasz smutek.
Oboje uwielbiamy fiołkowe czekoladki, wszyscy je uwielbiają. Jedyne takie w Barcelonie, prawdopodobnie jedyne na świecie. Dawniej, w czasach największej świetności sklepu, ludzie przyjeżdżali z całego kraju, a nawet i z zagranicy tylko po to, żeby kupić fiołkowe czekoladki. Robiło się je według przepisu naszej prababci, który odziedziczyła Nonna, jej córka, jak niemal wszystkie receptury. Co tydzień babcia przygotowywała je w starych miedzianych formach i wtedy zaplecze wypełniało się aromatem topionej czekolady i kremu fiołkowego, który był jak perfumy dla powonienia i podniebienia.
Wzięłam jedną czekoladkę i odgryzłam kawałek, rozpoczynając swój rytuał. Cienka czarna powłoka pękła z chrzęstem i uwolniła aksamitny krem, który spłynął mi do ust. Zamknęłam oczy, rozsmakowałam się w słodyczy kwiatów i lekkiej goryczy kakao. Wielka przyjemność po słonych łzach.
– Kto teraz będzie robił te czekoladki? Kto się tym wszystkim zajmie? Co my bez niej zrobimy?
Te ostatnie słowa wyrwały mi się znienacka. Pożałowałam, że tak się stało. Jakby niewypowiadanie obaw miało zatrzymać świat w chwili poprzedzającej śmierć mojej babci. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby wszystko było takie samo. Bałam się, że znowu wybuchnę płaczem. Zdusiłam łkanie kolejną czekoladką.
Oczywiście oboje wiedzieliśmy, że babcia nie zawsze będzie z nami. Jednak odsuwaliśmy tę świadomość dla naszej własnej naiwnej obrony emocjonalnej. I dalej żyliśmy swoim życiem. Teraz stawialiśmy czoło tej rzeczywistości obciążonej odłożonymi decyzjami, a przede wszystkim tęsknotą i osamotnieniem właściwym sierotom, czymś, co nie pozwalało nam myśleć o niczym innym. Bo Nonna, oprócz tego, że była naszą babcią, była też naszą matką, naszym ojcem… naszą jedyną rodziną. A także fundamentem, na którym spoczywał cały ten interes: La Cucina dei Fiori, stuletni sklep kolonialny, specjalizujący się w towarach włoskich, położony w bezpośrednim sąsiedztwie rynku Boquería.
Nonna była naszym jedynym punktem odniesienia. Także prababcia, bisnonna, jak ją nazywaliśmy w języku naszych przodków. Pamiętaliśmy ją już jako bardzo starą, ale pełną energii, drepczącą pomiędzy kuchnią na zapleczu a kontuarem; wydawała polecenia pracownikom, pouczała córkę, jak gotować zgodnie z recepturami. Miała wielki autorytet, wynikający z tego, że założyła interes w latach dwudziestych.
Co do naszej matki, nie pamiętałam niczego konkretnego. Nie wydaje mi się też, żeby Carlo coś pamiętał, chociaż jest niemal dwa lata ode mnie starszy. Zmarła, kiedy byliśmy bardzo mali. Wiemy o niej tylko to, co opowiedziała nam Nonna. A babcia nie zostawiała miejsca na wątpliwości. Kiedy byliśmy już nastolatkami i mieliśmy większą wiedzę o świecie i jego ciemnych stronach, kiedy Carlo dawał pierwsze sygnały, że może pójść złą drogą, babcia ze szczegółami odmalowała nam życie matki.
Jeszcze przed ukończeniem osiemnastu lat uciekła z domu. Ulotniła się rzekomo ze swym holenderskim kochankiem i zamieszkała w hippisowskiej komunie w Formenterze. Wróciła stamtąd, gdy miała dwadzieścia jeden lat, z imieniem Holendra wytatuowanym na ramieniu, smrodem marihuany wżartym w pory skórne i w szóstym miesiącu ciąży. Urodziła dziecko. Zaczęła pomagać w sklepie. Przestała brać narkotyki. Wydawało się, że się uspokoiła. Po kilku miesiącach znowu zaszła w ciążę, znowu nie wiadomo z kim. Wtedy urodziłam się ja. Mama miała depresję poporodową. Znikała z domu, początkowo na kilka dni, potem na tygodnie. Wracała tylko wtedy, gdy potrzebowała pieniędzy… Nonna wiedziała, że znowu wpadła w swoje nałogi. Pewnej nocy samochód, którym jechała, wypadł z szosy, osunął się w przepaść i dachował wielokrotnie, aż stał się poskręcaną kupą złomu. Była z jakimś mężczyzną; oboje pijani i naćpani kokainą.
Taki oto mieliśmy trzeźwy obrazek mamy… Nawet dziwnie było nazywać ją „mamą”, słowem zbyt bliskim jak na kogoś tak dalekiego. To było wszystko, co po niej zostało. I kilka fotografii, na których uśmiecha się piękna kobieta z kasztanowymi włosami, falującymi i długimi do pasa.
– Co my bez niej zrobimy? – powtórzyłam, znowu myśląc o babci.
Carlo wziął mnie za rękę, ścisnął ją.
– Nie wiem… – odparł drżącym głosem, równie przygnębiony jak ja.