Читать книгу Ogród kobiet - Carla Montero - Страница 9
Napar z rumianku, mięty i anyżu gwiaździstego
ОглавлениеNie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni miałam wakacje. Prawdziwe wakacje, przynajmniej dwa tygodnie z rzędu, a nie te kilka dni długiego weekendu, czy coś w tym rodzaju. Może ponad dwa lata temu? A zaskakujące było to, że patrząc na własne życie z boku, w sumie za nimi nie tęskniłam. Za bardzo lubiłam swoją pracę, która zresztą dawała mi możliwość podróżowania. Podróżowałam tak dużo, że w wolnych chwilach często najbardziej chciałam zostać w domu, w Barcelonie.
Studiowałam architekturę i miałam wielkie szczęście, że mogłam się jej poświęcić. Po skończeniu studiów i zrobieniu praktyk oraz po okresie chwytania się dorywczych zajęć znalazłam poważną pracę w dużej firmie architektonicznej prowadzącej mnóstwo międzynarodowych projektów i obsypanej prestiżowymi nagrodami. Rzeczywiście była to praca moich marzeń, dlaczego miałabym tęsknić za wakacjami?
Jednakże tamtego poranka wstałam okrutnie zmęczona, mdliło mnie i miałam skręcony żołądek – w moim przypadku było to coś bardzo dziwnego, wszak nie chorowałam. Ponadto miałam mnóstwo papierkowej roboty po śmierci Nonny i, co gorsza, musiałam stawić czoło nieprzyjemnemu zadaniu posprzątania jej rzeczy, jej domu… Im szybciej się tym zajmę, tym lepiej. Powinnam też wykorzystać sytuację, że jest tu Carlo do pomocy, bo niebawem mój brat będzie musiał wrócić do siebie, do Paryża. Postanowiłam więc wziąć kilka dni wolnego.
Ponieważ wymiotowałam, po telefonie do szefowej byłam w stanie tylko wrócić do łóżka. Spałam do południa. Kiedy się obudziłam, było mi nieco lepiej, chociaż nie miałam ochoty na jedzenie. Długo siedziałam pod prysznicem, potem włożyłam wygodne ubranie i zadzwoniłam do Carla. Umówiliśmy się, że on pójdzie do notariusza, a ja zacznę organizować sprzątanie domu babci.
Nonna mieszkała dokładnie nad La Cucina dei Fiori. To był dom rodzinny Verellich, odkąd prababcia kupiła go razem ze sklepem. I typowy dom z początku XX wieku: wysokie sufity z gipsowymi sztukateriami, dużo raczej małych pokoi i szerokie korytarze ze skrzypiącymi drewnianymi podłogami. Niewiele dokonano zmian przez ten cały czas, pojawiła się tylko instalacja elektryczna, zmieniono łazienki i kuchnię, ale i te były zakotwiczone w latach sześćdziesiątych. Wnętrza wypełniały stare meble, ciężkie dywany i wykładziny, książki po włosku, zdjęcia we wszystkich kolorach, mnóstwo rupieci i tysiące wspomnień.
Weszłam prosto do sypialni Nonny. Jej szafa i komoda były pełne, nie tylko ubrań; trzymała tam buty, pudełka, papiery, torebki, trochę prostej biżuterii, muszle z plaży, zapałki, pocztówki… Wszystkie te rzeczy, które człowiek chowa na dnie szuflady i o nich zapomina. I wszystko, absolutnie wszystko pachniało Nonną. Nie chodzi o to, że używała specyficznych perfum, a raczej o mieszankę mydła, pudru, oliwy i rozmarynu; jej esencję. Wiele razy łzy napływały mi do oczu. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tyle płakała. Może dotąd nie wiedziałam, czym jest tęsknota za kimś i że tak bardzo boli.
Kiedy przyszedł Carlo, już po południu, zastał mnie leżącą na podłodze, otoczoną ubraniami, które sortowałam. Natrafiłam na stare mezzaro prababci Giovanny. Przypomniałam sobie, że jako dziecko wkładałam buty na obcasie Nonny i przykrywałam się mezzaro, żeby udawać księżniczkę. Zachwycała mnie ta bogato zdobiona ogromna chusta z bawełny w odcieniach błękitów i szarości. Nonna opowiedziała mi, że pierwsze mezzeri sprowadzono do Genui z Indii w XVII wieku na statkach Kompanii Wschodnioindyjskiej. Natychmiast wzbudziły sensację pośród genueńskiej arystokracji, bo w przeciwieństwie do ciężkich haftowanych tkanin, których używało się w Europie, okazały się lekkie i przewiewne; dlatego damy zaczęły okrywać nimi głowę i ramiona, jak mantylami w Hiszpanii. Potem, kiedy koszt produkcji tkanin spadł, przyjęły się pośród biedniejszych warstw, aż stały się częścią stroju regionalnego i tożsamości Ligurii, małej włoskiej prowincji, z której pochodzili Verelli. To mezzaro było cenną pamiątką Nonny po matce i jej korzeniach.
Przyłożyłam chustę do twarzy, żeby napawać się jej delikatnością i po raz kolejny poczuć zapach babci. Uniosłam wzrok i spojrzałam na brata.
– Nie jest śliczna? – zapytałam jeszcze ze spuchniętymi i zaczerwienionymi oczami, wpatrując się w zdobiące tkaninę filigranowe kwiaty i wspaniałe drzewo życia. – Zatrzymam ją sobie.
– Zrobiłem ci herbatę. – Carlo podał mi wielki kubek. – Uważaj, jest bardzo gorąca.
– Dziękuję. – Westchnęłam, poczuwszy aromat przypraw. – Ale ładnie pachnie…
– Rumianek, mięta i anyż gwiaździsty. Mieszanka Nonny na mdłości. Dodałem jeszcze trochę świeżego imbiru i cytryny, które dobrze robią na żołądek.
– No popatrz, świetnie sobie dajesz radę. Gen znachorek Verellich wreszcie przeszedł na mężczyznę – zauważyłam. Przytknęłam usta do krawędzi kubka, czekając, aż napar nieco ostygnie.
Brat przyznał mi rację i usiadł na podłodze obok mnie.
– Lepiej ci?
Nawet ja sama nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.
– Tak… Co tam u notariusza?
– W porządku. Zaniosłem mu wszystkie dokumenty, których brakowało, i umówiłem się na wizytę z tobą. Potem powiem ci kiedy. A ty… tutaj?
Westchnęłam głęboko, po czym wypuściłam całe powietrze z płuc.
– Taa… Wyobrażam sobie.
– W życiu tego nie skończymy.
– We dwoje szybciej nam pójdzie.
Rozglądając się wokoło, żeby ocenić czekające nas zadanie, Carlo dojrzał jakieś pudełko między stosami swetrów. Wziął je. Było to stare pudło na kapelusze ze sklepu Maison Germaine, według nalepki z lat trzydziestych, ozdobione z boku sylwetką kokietki. Miało trochę podarte brzegi i wiele plamek od wilgoci. Przewiązano je wstążką, a na wieczku wypisano słowo „mamma”.
– A to pudło? – zapytał.
Popiłam naparu, zanim odpowiedziałam.
– Nie wiem. Przypuszczam, że to rzeczy bisnonny. Odłożyłam je, żeby później do nich zajrzeć…
Przerwał mi szelest rozwiązywanej wstążki.
– …chociaż widzę, że ty to zrobisz od razu.
Kiedy Carlo uniósł wieko, zaciekawiona zajrzałam do środka.
– I co?
– Papiery. – Mój brat nie ukrywał rozczarowania.
Na to wyglądało: plik starych papierów, pomarszczonych, poskładanych, naddartych… Całkiem nieuporządkowanych. Carlo wyciągał je w nadziei, że znajdzie coś bardziej interesującego na dnie. Pożółkłe faktury, postrzępione kartki wyrwane z zeszytów, ulotki reklamowe, serwetki z barów, paczki po słodyczach, bilety do kina…
Zadawałam sobie pytanie, po co ktoś miałby zachować takie rzeczy. Pogrzebałam w nich.
– Poczekaj chwilę – powiedział nagle Carlo, spoglądając na drugą stronę kartki z motywem bożonarodzeniowym. – Tu jest coś napisane…
Wyjęłam z pudła następną kartkę, potem jeszcze jedną. Na każdej była notatka zapisana po włosku tą samą piękną kaligrafią, elegancką, wyraźną i przejrzystą.
– „Mimo wszystko tęsknię za Italią” – przeczytałam. – „Jednak Italia jest już teraz tylko kawałkiem ziemi, gdzie znajduje się mój dom i ogród. Tylko tym”.
Zdziwiona rzuciłam okiem na brata. On odpowiedział mi miną także wyrażającą zdziwienie. Wzięłam inną kartkę, rachunek z farbiarni, i znowu przeczytałam:
– „Powinnam była szukać spokoju”.
Carlo poszedł w moje ślady i przeczytał z innej kartki:
– „Żal uczynił mnie silniejszą. Strach, przebiegłą. Wściekłość, zrównoważoną. Poczucie winy mnie zniszczyło”.
– Wszystko to jakieś dziwne… cytaty – stwierdziłam i przeczytałam znowu na chybił trafił: – „Nie trzeba usprawiedliwiać własnej miłości”.
Dalej przeglądałam papiery z pudła na kapelusze, aż dotarłam na dno i znalazłam coś innego.
– Co to? Następny cytat?
– Nie jestem pewna… – odpowiedziałam, bardzo ostrożnie rozkładając żółtawy arkusz, bardzo kruchy. Papier był tak stary, że zaczął mi się rozpadać w rękach.
Wyglądało to na list napisany po włosku, ale nie miał ani daty, ani nagłówka, ani podpisu. Kaligrafia, chociaż staranna, sprawiała wrażenie jakby nakreślonej drżącą ręką; linie pisma tańczyły na kartce pobrudzonej kilkoma kleksami. Na pierwszy rzut oka było w tym coś przygnębiającego.
Carlo zajrzał mi przez ramię i przeczytał na głos:
Moja miłości, moje życie, moje wszystko. Wybacz mi…
Nie jestem już w stanie znieść rozpaczy. Zagnieździła się we mnie przed laty, zżera mnie, niszczy… A Ciebie już tu nie ma, żeby przynieść mi ulgę. Pośród ścian tej wiecznej celi, jaki sens ma dalsze życie, skoro dusza umarła?
Moja kara jest też Twoja. Nie mogę się z tym pogodzić! Ty jesteś wszystkim, co mam, co kocham, co zachowuję. Ty jesteś moim zbawieniem.
Uśmiechaj się, śpiewaj, kochaj… Znajdź miejsce w świecie z dala od tego więzienia. Żyj, Anice. Twoja wolność jest moja, Twój spokój jest moim odpoczynkiem.
Wybacz mi… I powiedz naszemu dziecku, że je kocham, mimo że jeszcze go nie poznałem. Bo jest Twoje. Bo z Ciebie rodzi się tylko to, co dobre i piękne.
Nie płacz. Nie boję się. Już nie. Śmierć jest moim schronieniem, w jej ramiona się oddaję, ona przyjmuje mnie ze słodyczą i dziwne uczucie spokoju sprawia, że się uśmiecham. Uśmiechaj się ze mną.
Moja miłości, moje życie, moje wszystko… Przeklęte słowa, bezużyteczne, żeby wyrazić, jak bardzo Cię kocham.
Zamykam oczy i do Ciebie wracam. Wreszcie na zawsze. Z Tobą. Zawsze.
* * *
Pokój pozostał zasypany niepozbieranymi rzeczami. Zadanie przerwane w połowie. Na kuchennym stole leżała stara kartka. Przyglądałam jej się w milczeniu, podczas gdy Carlo przygotowywał sobie kawę.
– „Żyj, Anice”… Kim jest Anice? – zadałam to pytanie na głos, ponownie przeczytawszy list.
Brat przystawił sobie krzesło i z filiżanką mocnej kawy dołączył do mnie w przyglądaniu się przeszłości.
– Nie mam pojęcia. Osobą, do której skierowany jest ten list?
– Nonna miała na imię Lucia, bisnonna – Giovanna… Nie ma żadnej Anice w rodzinie. Co to robi pośród naszych rzeczy? – Wyciągnęłam rękę nad stołem, jakbym chciała sięgnąć po kartkę. Tylko ją pogłaskałam. – Jest tak piękny i przerażający jednocześnie… Nie wiem, kim może być Anice, ale ten, kto napisał ten list, naprawdę ją kochał.
Carlo, zgadzając się ze mną, mruknął pomiędzy łykami kawy i podsumował:
– Do tego stopnia, że chce sobie odebrać dla niej życie… Nie jestem właściwie pewien, czy to miłość, czy raczej szaleństwo.
– Anice – wyszeptałam. Gdy się wymawia to imię po włosku, brzmi „Anicze”. – Co za dziwne imię.
– Anyż – przetłumaczył Carlo. – To szczególne imię. Jakby nazwać kobietę Szałwia zamiast Sylwia. Tak, rzeczywiście jest dziwne. Nie wydaje mi się nawet, żeby to było imię.