Читать книгу Pod wodą - Catherine Steadman - Страница 7
1 Sobota, 1 października Grób
ОглавлениеCzy zastanawiałeś się kiedyś, ile czasu zajmuje wykopanie grobu? Już mówię: całe wieki. Dwa razy tyle, ile ci się wydawało.
***
Na pewno nieraz widziałeś taką scenę w filmach: bohater, któremu ktoś przystawia pistolet do głowy, poci się i stęka, wbija szpadel coraz głębiej w ziemię, kopie dla siebie grób. Albo dwóch nieszczęsnych oszustów w rozkosznie chaotycznym epizodzie kłóci się i przerzuca dowcipnymi uwagami, szuflując jak szaleni w kreskówkowym stylu i rozsypując ciemne grudy.
W rzeczywistości wcale tak to nie wygląda. Jest ciężko. Ziemia jest twarda, oporna i swoje waży. Jest w chuj ciężko.
I nudno. Ciągnie się jak flaki z olejem. Ale trzeba to zrobić.
Stres, adrenalina, rozpaczliwa zwierzęca konieczność z r o b i e n i a t e g o napędza człowieka przez jakieś dwadzieścia minut. Potem przychodzi załamanie.
Mięśnie zaczynają odchodzić od kości. Po fali adrenaliny pojawia się ból serca, spada poziom cukru we krwi, docierasz do ściany. Walisz w nią całym ciałem. Mimo to wiesz, masz tę jasną jak słońce pewność, że ten dół po prostu trzeba wykopać – nieważne, że jesteś wykończony.
Wrzucasz więc kolejny bieg. Tak jak wtedy, gdy osiągasz półmetek w maratonie, przemija urok nowości, a ty pozostajesz ze świadomością, że musisz ukończyć to cholerstwo. Bo się zaangażowałeś, bo bierzesz w tym udział. Bo pochwaliłeś się znajomym, że to zrobisz, namówiłeś ich, żeby wpłacili pieniądze na tę czy inną organizację charytatywną, z którą i tak niewiele cię łączy. Zawstydzeni zobowiązali się przeznaczyć na ten cel więcej, niżby chcieli, ponieważ poczuli się zobowiązani wspomnieniem tej czy innej studenckiej wyprawy rowerowej, o której opowieściami zanudzają cię za każdym razem, gdy mają w czubie. Nie daj się zwieść, nadal mowa o maratonie. Chodziłeś pobiegać każdego wieczoru, samotnie, z drżeniem goleni i słuchawkami w uszach, robiłeś kilometry, przygotowywałeś się do t e g o. Aby móc zawalczyć ze sobą, rzucić wyzwanie swemu ciału, tu i teraz, w tej brutalnej chwili, chcąc przekonać się, kto zwycięży. Jedynym widzem jesteś ty sam. I nikogo poza tobą to nie obchodzi. Jesteście tylko ty i twoja wola przetrwania. Tak właśnie czuje się człowiek, który kopie grób. Jak gdyby muzyka przestała grać, a on nie był w stanie przerwać tańca. Ponieważ jeśli to zrobi – umrze.
Dlatego kopiesz dalej. Robisz to, ponieważ inna możliwość jest dużo gorsza od kopania bez końca tej jebanej dziury w twardej, zbitej ziemi szpadlem znalezionym w szopie jakiegoś dziadka.
Kopiąc, widzisz kolorowe plamki przed oczami – to fotyzm, będący skutkiem stymulacji metabolicznej neuronów składających się na korę wzrokową, która wynika z niedoboru tlenu i niskiego poziomu glukozy. W uszach huczy krew – to sprawka niskiego ciśnienia spowodowanego odwodnieniem i nadmiernym wysiłkiem. A myśli? Myśli przemykają tuż pod nieruchomą powierzchnią świadomości, dotykają jej tylko raz na jakiś czas. Pojawiają się i znikają, zanim zdążysz je uchwycić. W umyśle – pustka. Ośrodkowy układ nerwowy traktuje fatygę jak sytuację „walcz albo uciekaj” – to wywołana wysiłkiem neurogeneza, która idzie ręka w rękę z lansowanym przez magazyny sportowe „uwolnieniem endorfin wskutek wysiłku fizycznego”, przy czym oba te zjawiska spowalniają pracę mózgu, jednocześnie chroniąc organizm przed długotrwałym bólem i napięciem, będącymi konsekwencjami czynności, którą wykonujesz.
Zmęczenie w cudowny sposób niweluje emocje. Nieważne, czy jego źródłem jest bieganie, czy kopanie.
***
Mniej więcej po trzech kwadransach dochodzę do wniosku, że tradycyjne sześć stóp to nierealna głębokość. Nie dam rady tyle wykopać. Mam sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Niby jak mam się wygramolić z prawie dwumetrowego dołu? Nieźle bym się wkopała.
Z badania przeprowadzonego w 2014 roku przez YouGov wynika, że sto sześćdziesiąt centymetrów to idealny wzrost dla typowej Brytyjki. To znaczy, przeciętny Brytyjczyk chciałby, aby jego partnerka tyle mierzyła. Mam szczęście. I Mark ma szczęście. Mój Boże, jak bym chciała, żeby Mark tu był.
No dobrze, skoro nie kopię na sześć stóp, to na ile? Jaka głębokość powinna wystarczyć?
Zwłoki odnajdują się dlatego, że zostały kiepsko pochowane. Wolałabym tego uniknąć. Naprawdę bym wolała. To zdecydowanie nie jest cel, do którego dążę. Kiepski pochówek – tak jak zresztą wszystko, co można określić tym przymiotnikiem – sprowadza się do trzech rzeczy:
1. Braku czasu.
2. Braku inicjatywy.
3. Braku staranności.
Jeśli chodzi o czas, ostrożnie zakładam, że wykopanie grobu zajmie mi około trzech godzin. Do świtu pozostało sześć. Zatem mam czas.
Wydaje mi się, że mam również inicjatywę; co dwie głowy, to nie jedna. Oby. Muszę jedynie przejść przez to krok po kroku.
A staranność? Boże, jasne, że robię to starannie. Staram się, dbam i przejmuję. Przejmuję się bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
***
Brytyjski Instytut Cmentarzy i Krematoriów zaleca, aby minimalna głębokość grobu wynosiła trzy stopy, czyli niecały metr. Wiem, bo wygooglowałam. Zrobiłam to, zanim zaczęłam kopać. Widzisz? Inicjatywa. Dbałość o szczegóły. Kucnęłam przy zwłokach, leżących na mokrych liściach i rozmiękłym błocie, i wygooglowałam, jak się zakopuje trupa. Zrobiłam to na należącym do niego jednorazowym telefonie. Jeśli znajdą ciało… nie znajdą… i uda im się odzyskać dane… nie odzyskają… wówczas historia jego wyszukiwarki będzie dla nich ciekawą lekturą.
***
Po dwóch godzinach przestaję kopać. Dół ma nieco ponad trzy stopy głębokości. Nie mam przy sobie miarki, ale pamiętam, że trzy stopy to mniej więcej tyle, ile od ziemi do krocza. Wysokość najwyższego skoku, jaki mi się udał podczas wakacji w siodle, na które wybrałam się przed wyjazdem na studia przed dwunastoma laty. To był prezent na osiemnaste urodziny, te wakacje w siodle. Ciekawe, że takie rzeczy zostają w pamięci, prawda? Stoję po pas w grobie i wspominam zawody konne. Nawiasem mówiąc, zajęłam drugie miejsce. Byłam przeszczęśliwa.
Do rzeczy: wykopałam dół głęboki na trzy stopy, szeroki na dwie i długi na sześć. Zajęło mi to dwie godziny.
Powtórzę więc: kopanie grobów to n a p r a w d ę ciężka robota.
Zobrazuję swój wysiłek inaczej: dół, ten mój dwugodzinny dół, ma wymiary trzy na dwie na sześć stóp, co daje trzydzieści sześć stóp sześciennych, czyli metr sześcienny, czyli półtorej tony ziemi. To zaś odpowiada masie przeciętnego hatchbacka albo dorosłej białuchy, albo średniej wielkości hipopotama. Taką ilość ziemi przeniosłam z dołu do góry i odrobinę na lewo. A to tylko trzy stopy.
***
Spoglądam na brezentowy wzgórek i powoli gramolę się z grobu, wspierając się na przedramionach drżących pod moim ciężarem. Zwłoki leżą pod poszarpaną plandeką, której kobaltowy błękit jest jak plama koloru na monotonnym, brązowym poszyciu. Znalazłam ją nieco dalej w stronę zatoczki, wisiała na gałęzi jak porwany welon w milczącej solidarności z porzuconą lodówką. Wiatr poruszał niedużymi, skrzypiącymi drzwiczkami zamrażalnika. Odpad.
Jest coś smutnego w osieroconych przedmiotach. Beznadziejne rozgoryczenie. Zarazem to piękne. W pewnym sensie przyjechałam porzucić ciało.
Lodówka stoi tu już od dłuższego czasu. Wiem, bo widziałam ją z okna samochodu, kiedy przejeżdżaliśmy tędy przed trzema miesiącami. Do tej pory nikt jej nie zabrał. Uczciwszy rocznicę, Mark i ja wracaliśmy z Norfolk do Londynu. Minęło kilka miesięcy, a lodówka stoi, jak stała. Niesamowite, że w moim – naszym – życiu zdarzyło się tak wiele, a tutaj czas jakby się zatrzymał. Jak gdyby to miejsce było ziemią niczyją, wyłączone spod temporalnej jurysdykcji. To się czuje. Niewykluczone, że od kiedy właściciel lodówki porzucił ją w lesie, nikogo więcej tu nie było, a Bóg raczy wiedzieć, jak dawno to się wydarzyło. Lodówka wygląda na model z lat siedemdziesiątych, jest taka… kanciasta. Kojarzy mi się z monolitem z Odysei kosmicznej. Monolit w wilgotnym angielskim lesie. Jest przestarzała. Stoi tu co najmniej od trzech miesięcy i nikt jej nie zabrał, żadne służby ani śmieciarze. Nikt tu nie zagląda, to jasne. Nikt poza nami. Ani miejscy radni, ani niezadowoleni mieszkańcy, którzy piszą listy do miasta, ani spacerowicze z psami, które mogłyby wywęszyć rozkład i zacząć kopać tam, gdzie ja właśnie przestałam. To najbezpieczniejsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy. Gotowe. Trochę to potrwa, zanim się ułoży, to znaczy, ziemia się ułoży. Ale myślę, że lodówka i ja mamy czas.
***
Spoglądam na wzgórek. Pod pomiętym brezentem leży ciało, skóra, kości, zęby. Nieżywe od trzech i pół godziny.
Ciekawe, czy wciąż jest ciepły. Mój mąż. Ciepły w dotyku. Googluję. Wolałabym oszczędzić sobie wstrząsu.
No dobra.
Ręce i nogi powinny być zimne, ale tułów ciepły. Dobra…
Robię długi, pełny wydech.
No to jazda.
Chwileczkę. Momencik.
Nie wiem po co, ale czyszczę pamięć wyszukiwarki jednorazowego telefonu. Wiem, to bez sensu, bo aparatu nie da się namierzyć, zresztą po kilku godzinach w mokrej październikowej ziemi i tak nie będzie działał. Chociaż może będzie. Wkładam telefon z powrotem do kieszeni w kurtce trupa, a z kieszonki na piersi wysuwam osobistego iPhone’a. Jest w trybie samolotowym.
Przeglądam galerię. Nasze zdjęcia. Łzy napływają mi do oczu i ściekają po policzkach dwiema palącymi strużkami.
Podnoszę plandekę, odsłaniam wszystko, co się pod nią kryje. Wycieram aparat z odcisków palców, wkładam go na powrót do ciepłego schowka na piersi i przygotowuję się do przeciągnięcia zwłok.
***
Nie jestem złym człowiekiem. A może jestem. Może to ty powinieneś zdecydować?
***
Muszę się wytłumaczyć. Abym mogła to zrobić, cofniemy się w czasie o trzy miesiące, do pierwszych godzin dnia naszej rocznicy.