Читать книгу Pod wodą - Catherine Steadman - Страница 8
2 Piątek, 8 lipca Poranek rocznicy
ОглавлениеObudziliśmy się przed świtem. Mark i ja. Dziś jest rocznica dnia, w którym się poznaliśmy.
Zatrzymaliśmy się w hotelu butikowym z pubem na wybrzeżu w Norfolk. Mark wypatrzył go w dodatku Jak spędzić… „Financial Timesa”. Prenumeruje tę gazetę, ale ma czas jedynie na lekturę dodatków. Trzeba przyznać, że „FT” się nie pomylił – to rzeczywiście „przytulna, cicha kryjówka jak ze snu”. I cieszę się, że możemy spędzić tu rocznicę, nawet jeśli nie tę, na której tak bardzo mi zależy. Ale już niedługo.
Nasz hotel to doskonałe wiejskie ustronie, pełne świeżych owoców morza, zimnego piwa i kaszmirowych narzut. Nadmorskie Chelsea, jak je nazywają.
Od trzech dni spacerujemy tyle, że nogi nam odpadają, policzki mamy zaczerwienione od angielskiego słońca i wiatru, a włosy pachną nam lasem i słoną morską wodą. Spacerujemy, pieprzymy się, kąpiemy i ucztujemy. Jak w niebie.
Budynek powstał w 1651 roku jako oberża dla celników wyruszających w wyboistą podróż do Londynu. Obecni właściciele chwalą się, że jednym ze stałych gości przybytku był słynny Norfolczyk i zwycięzca spod Trafalgaru wiceadmirał Horatio Lord Nelson. Podobno przez pięć lat bezrobocia przyjeżdżał tu w każdą sobotę po odbiór korespondencji i zatrzymywał się w pokoju numer pięć, zresztą sąsiadującym z naszym. Ciekawe, że Lord Nelson miewał okresy bez zatrudnienia. Zawsze mi się wydawało, że jeśli człowiek służy w marynarce wojennej, to służy bez przerwy. A tu proszę. Zdarza się najlepszym. Przez lata organizowano w hotelu rozmaite imprezy: aukcje żywego inwentarza, sądy wyjazdowe, festiwal Jane Austen.
W broszurce w pokoju znaleźliśmy podaną z satysfakcją informację, że w pomieszczeniu na dole, które obecnie służy jako prywatna jadalnia, odbyły się wstępne przesłuchania przed słynnym procesem „Morderczyń z Burnham”. No nie wiem, czy takim słynnym. Ja nigdy o nich nie słyszałam. Dlatego trochę poczytałam.
Historia miała swój początek w 1835 roku. Podczas rodzinnej kolacji pani Taylor, żona szewca, zaczęła gwałtownie wymiotować przy stole. Została otruta arszenikiem, który ktoś wymieszał z mąką przechowywaną w spiżarni państwa Taylorów. Podczas autopsji stwierdzono obecność arszeniku w nabłonku żołądka ofiary. W toku śledztwa wyszło na jaw, że pan Taylor miał romans z sąsiadką, panią Fanny Billing. Ta zaś krótko przed śmiercią pani Taylor poszła do miejscowego aptekarza i nabyła arszeniku za trzy pensy, który następnie trafił do mąki Taylorów, a stamtąd do klusków, które zakończyły żywot pani Taylor. Podejrzewam, że tamtego wieczoru pan Taylor wstrzymał się od jedzenia. Może był na diecie wykluczającej węglowodany.
Z informacji, które policjanci uzyskali od innej sąsiadki, wynikało, że tamtego dnia dostęp do domu państwa Taylorów miała niejaka Catherine Frary. Ktoś usłyszał, jak tuż przed przesłuchaniem mówiła do Fanny: „Trzymaj się swego, a nic nam nie zrobią”.
Następnie okazało się, że dwa tygodnie wcześniej mąż i dziecko Catherine również zmarli nagłą śmiercią.
Podejrzewano, że w grę wchodziło przestępstwo. Żołądki męża i dziecka Catherine przesłano do Norwich w celu zbadania. Potwierdzono obecność arszeniku. Świadek przebywający w domu państwa Taylorów zeznał, że widział, jak Catherine zajmuje się chorą panią Taylor – już po jej ataku przy stole – i jak „czubkiem noża wyjmuje odrobinę białego proszku z papierowej torebki”, po czym wsypuje go do kleiku pani Taylor, po raz drugi podając jej truciznę. Tym razem ze skutkiem śmiertelnym. Tydzień wcześniej Fanny i Catherine otruły również szwagierkę tej drugiej.
Sądzono je w Norwich pod zarzutem zabójstwa mężów, pani Taylor, dziecka i szwagierki Catherine. Obie uznano za winne i powieszono. Jak można przeczytać w „Nile’s Weekly Register” z 17 października 1835 roku, panie „udały się w wieczny rejs na oczach licznie zgromadzonej publiczności (dwudziestu albo trzydziestu tysięcy osób), z której ponad połowę stanowiły kobiety”. „Wieczny rejs”. Ładny akcent marynistyczny.
Pomysł umieszczenia historii „Morderczyń z Burnham” w broszurce informacyjnej hotelu wydał mi się cokolwiek wątpliwy, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, po co ludzie tu przyjeżdżają.
***
O wpół do piątej wyłączamy dzwoniący budzik i wygrzebujemy się z ciepłego gniazdka gęsiego pierza i egipskiej bawełny. Ubieramy się w ciszy, sięgając po przygotowane wieczorem ciuchy: cienkie bawełniane T-shirty, buty turystyczne, dżinsy i wełniane swetry na poranny chłód. Parzę kawę w prostym ekspresie, a Mark idzie do łazienki ułożyć włosy. Nie jest próżny, po prostu jak u większości mężczyzn po trzydziestce jego przygotowania do wyjścia z reguły sprowadzają się do ogarnięcia fryzury. Lubię te jego przydługie zabiegi przed lustrem, tę delikatną rysę na perfekcyjnym wizerunku. Podoba mi się to, że wyszykowanie się potrafi mi zająć mniej czasu niż jemu. Ubrani siadamy na przykrytym kołdrą łóżku i pijemy kawę. Okno jest otwarte, Mark mnie obejmuje, milczymy. Mamy dość czasu, by wsiąść do auta i dotrzeć na plażę przed świtem. Z informatora leżącego na szafce nocnej wiemy, że słońce wzejdzie pięć po piątej.
Jedziemy na plażę w Holkham. Zamiast rozmawiać, oddychamy i myślimy. Jesteśmy razem, ale każde sam na sam z myślami. Trzymamy się jeszcze tej ciągnącej się za nami ciężkiej senności. Wszystko to ma posmak rytuału. Czasem bywa, że do naszego życia wkrada się odrobina magii, a wtedy pielęgnujemy ją, dbamy o nią jak o sukulent. Nie robimy tego pierwszy raz, to nasza tradycja. Poranek rocznicy. Wjeżdżamy na parking. Zastanawiam się, czy po ślubie, który weźmiemy za dwa miesiące, nadal będziemy świętowali ten dzień. Chyba że rolę rocznicy przejmie dzień ślubu?
Kiedy wysiadamy przed Holkham Hall, wita nas gęsta cisza. Sporadycznie przerywają ją głośne wybuchy ptasiego śpiewu. Na dźwięk zamykanych z trzaskiem drzwi stado saren pasących się na łące sąsiadującej z budynkiem podnosi głowy i zastyga. Wytrzymujemy spojrzenie zwierząt uchwyconych w chwilowym bezruchu, dopóki nie przeniosą uwagi z powrotem na trawę.
Nasz samochód jest jednym z pierwszych na gliniastym, wysypanym żwirem parkingu. Z upływem dnia zrobi się znacznie gęściej – jak zawsze – przybędą spacerowicze z psami, przyczepy do przewozu koni, jeźdźcy, rodziny chcące skorzystać z ostatnich dni ładnej pogody. Letnie upały ponoć wkrótce się skończą. Ale przecież mówi się tak każdego roku, prawda?
Nikogo nie ma w pobliżu, kiedy ruszamy żwirową ścieżką na cudownie pustą plażę w Holkham, ten sześcioipółkilometrowy biało-złoty pas, na którego skraju rośnie las sosnowy. Wiatr znad Morza Północnego wygina kępy dzikich traw i podrywa piach na grzbietach wysokich wydm. Kilometry świeżo nawianego piasku, morze i ani żywej duszy w zasięgu wzroku. W świetle przedświtu wygląda to nieziemsko. Świeżo ukształtowany, surowy pejzaż. Zawsze mi się wydaje nowym początkiem. Jak Nowy Rok.
Mark bierze mnie za rękę. Idziemy w stronę wody. Nad samym brzegiem zzuwamy buty, podwijamy nogawki dżinsów i wchodzimy do lodowatego morza.
Jego uśmiech. Jego spojrzenie. Jego rozgrzana dłoń ściskająca moją. Szczypiące zimno w stopach przechodzi w płynny biały żar łydek i ud. G o r ą c y lód. Idealnie wyczuliśmy moment. Niebo zaczyna się rozświetlać. Śmiejemy się. Mark zerka na wskazówki zegarka i odlicza do piątej pięć. Spoglądamy cierpliwie na wschód.
Słońce wznosi się ponad srebrne wody, ale wcześniej jego promienie rozjaśniają niebo. Na horyzoncie pojawiają się żółte smugi, które padając na wiszące nisko chmury, rozszczepiają się na pomarańczowe i różowe wstęgi. Niebo robi się błękitne. Pięknie. Tak pięknie, że zaczyna mi się kręcić w głowie.
Kiedy mam już dość chłodu, wracam na brzeg, zatrzymując się na płyciźnie, by otrzepać stopy z piasku, i wkładam buty. Blask słońca odbity od krystalicznie czystej wody pada na mój pierścionek zaręczynowy. Opadła wczesnoranna mgła, powietrze jest wilgotne, słone i rześkie. Jest bardzo jasno i przejrzyście. Niebo w ostrym błękicie. Najlepszy dzień roku. Jak zawsze. I jak co roku mnóstwo nadziei.
W październiku, krótko po swoich trzydziestych piątych urodzinach, Mark poprosił mnie o rękę. Zaskoczył mnie, mimo że jesteśmy ze sobą od lat i mogłam się tego spodziewać. Czasem się zastanawiam, czy zbyt wiele mnie nie omija. Może nie zwracam wystarczająco dużo uwagi, a może po prostu nie jestem zbyt spostrzegawcza. Bo łatwo mnie zdziwić. Zawsze jestem zaskoczona, kiedy dowiaduję się od Marka, że ten czy tamten nie przepada za tym albo tamtym, albo że komuś wpadłam w oko, albo że w kimś wywołałam inną silną reakcję. Nigdy nie zauważam takich rzeczy. To chyba nawet dobrze. Ponieważ to, o czym nie wiesz, nie może cię zranić.
Mark jest czujny. Zwraca uwagę na drobiazgi. Świetnie sobie radzi z ludźmi. Cieszą się na jego widok. Uwielbiają go. Często się zdarza, że kiedy robimy coś oddzielnie, słyszę pytanie: „A Mark przyjdzie?”, zadane tonem zdeprymowanego zawodu. Nie biorę tego do siebie, bo sama też się tak czuję. Obecność Marka wpływa pozytywnie na każdą sytuację. Mark słucha, naprawdę słucha. Utrzymuje kontakt wzrokowy. Nie jest nachalny, jego spojrzenie uspokaja – i mówi: „Wystarczy mi, że tu jestem”. Okazuje zainteresowanie. Nie stara się na ciebie wpływać; po prostu jest z tobą i tyle.
***
Siadamy wysoko na wydmie, mamy widok na przestwór morza i nieba. Tu, na górze, wieje silny wiatr. Huczy nam w uszach. Dobrze, że zabraliśmy grube swetry. Szorstka irlandzka wełna daje dużo ciepła i pachnie zwierzęciem. Rozmowa schodzi na przyszłość. Na plany. Zawsze je snujemy w rocznicę. Są jak postanowienia noworoczne powzięte w połowie roku. Od dziecka lubiłam wybiegać myślami naprzód. Planowanie sprawia mi przyjemność. Lubię robić bilans. Mark nie czynił postanowień, zanim się poznaliśmy, ale szybko przejął ode mnie ten zwyczaj, bo pasował do niego, odpowiadała mu jego postępowo-przyszłościowa natura.
Moje postanowienia są całkiem zwyczajne. Standard: więcej czytać, oglądać mniej telewizji, lepiej zarządzać czasem w pracy, spędzać więcej chwil z najbliższymi, lepiej się odżywiać, mniej pić, być szczęśliwą. A potem Mark dorzuca swoje: bardziej skupiać się na pracy.
Mark pracuje w bankowości. Tak, wiem, gwizdy, buczenie, kciuki w dół i tak dalej. Ale zapewniam, że nie jest zarozumialcem. Nie jest absolwentem Eton, nie należy do klubu pijących i nie gra w polo. Jest gościem z Yorkshire, który zapracował na swoje. Owszem, pan Roberts, jego ojciec, obecnie na emeryturze, nie był górnikiem ani nikim takim, tylko doradcą funduszu emerytalnego Prudential w East Riding, no ale.
Mark szybko wspinał się po drabinie City. Zdał egzaminy zawodowe, został traderem, wyspecjalizował się w państwowych funduszach majątkowych, skaperowano go, dostał awans, a potem przyszło t o: kryzys finansowy.
Przemysłowi finansowemu ziemia usunęła się spod nóg. Każdy, kto od początku rozumiał sytuację, był przerażony. Widział, jak dekoniunktura się rozwija i nakręca. Formalnie rzecz biorąc, Markowi nic nie groziło. Miał bezpieczną pracę, właściwie to nawet bezpieczniejszą niż wcześniej, ponieważ specjalizował się w długu publicznym, czyli akurat w tej dziedzinie, w której po krachu wszyscy potrzebowali pomocy. Gorzej, że mógł zapomnieć o premii – trudno, ale nie żyliśmy przecież na granicy nędzy – a wielu znajomych Marka straciło etat, co rodziło obawy. Okropnie się bałam, widząc, jak ludzie nagle zostają bez źródła dochodu; mieli dzieci w szkołach, za które trzeba było płacić, i kredyty hipoteczne, na które nie było ich już stać. Ich żony nie wróciły do pracy po porodach. Nie mieli żadnego planu B. To był rok, w którym ludzie przychodzili do nas na kolację i wybuchali płaczem. Później przepraszali, uśmiechali się dzielnie i obiecywali, że odezwą się po powrocie do rodzinnego miasta i wyjściu na prostą. Z wieloma kontakt się urwał. Dowiadywaliśmy się jakiś czas potem z drugiej ręki, że znów zamieszkali z rodzicami w Berkshire, przeprowadzili się za pracą do Australii albo rozwiedli.
Mark zmienił bank. Tam, gdzie był wcześniej zatrudniony, zwolniono wszystkich jego kolegów, przez co musiał pracować za pięciu, dlatego postanowił zaryzykować i przejść do konkurencji.
Nie przepadam za tym nowym bankiem. Nie pasuje mi. Nie wiem, jak to możliwe, ale pracujący tam mężczyźni są jednocześnie tłuści i żylaści. Nie mają kondycji i palą, co dawniej jakoś mi nie przeszkadzało, za to teraz kojarzy mi się z nerwową desperacją, cuchnie żółcią i niespełnionymi marzeniami. Czasem spotykamy się z kolegami Marka na drinka, a wtedy narzekają na swoje żony i dzieci, szydzą z nich, nie bacząc na moją obecność. Tak jakby dawali do zrozumienia, że gdyby nie te kobiety, wylegiwaliby się teraz na plaży i rwali laski.
Mark jest inny. Dba o siebie: biega, pływa, gra w tenisa, żyje zdrowo. Tymczasem musi spędzać jedenaście godzin dziennie z tymi facetami. Wiem, że jest silny psychicznie, ale też widzę, jak bardzo męczy go ta praca. A teraz dziś, w tym dniu nad dniami, w naszą rocznicę, oznajmia, że chce się bardziej skupić na pracy.
To oznacza, że będziemy się rzadziej widywali. Już teraz pracuje zbyt ciężko. Codziennie w tygodniu wstaje o szóstej, wychodzi o wpół do siódmej, zjada lunch przy biurku i wraca totalnie wypompowany wpół do ósmej wieczorem. Jemy kolację, rozmawiamy, czasem obejrzymy jakiś film, a o dziesiątej Mark już kładzie się do łóżka i gasi światło, by rano zacząć od nowa.
– Chcę to zmienić – mówi. – Pracuję tam od roku. Kiedy podpisywałem umowę, usłyszałem, że zajmę to stanowisko tylko na jakiś czas, dopóki mój wydział nie przejdzie restrukturyzacji. Ale nie przenieśli mnie na właściwą posadę i nie chcą tego zrobić. Czyli w zasadzie nie wykonuję pracy, do której mnie zatrudnili. – Wzdycha. Przeciąga dłonią po twarzy. – Powiedzmy, że nawet mi to nie przeszkadza. Mimo to muszę poważnie porozmawiać z Lawrence’em o premii na koniec roku i zmianie zespołu, bo niektóre typki, z którymi muszę pracować, nie mają pojęcia o tym, co robią. – Przerywa i spogląda na mnie. – Serio, Erin. Nie zamierzałem ci o tym mówić, ale po tym, jak w poniedziałek przeszła ta umowa, o której ci opowiadałem, Hector zadzwonił do mnie z płaczem.
– Czemu płakał? – pytam, zaskoczona.
Hector od lat jest bliskim współpracownikiem Marka. Kiedy Mark przechodził do innego banku – kiedy wszystko się sypało – obiecał Hectorowi, że postara się go ściągnąć do nowej firmy. Dotrzymał słowa. Negocjując warunki zatrudnienia, jako jeden z nich wymienił przyjęcie Hectora. Dał przyszłemu pracodawcy wybór: albo zaakceptuje obu, albo nie dostanie żadnego.
– Pamiętasz, jak ci mówiłem, że czekamy na ostateczną kwotę, żeby móc podpisać umowę? – Patrzy na mnie pytającym wzrokiem.
– No tak, odebrałeś telefon na parkingu – odpowiadam, kiwając głową.
Wybraliśmy się do pubu na lunch, Mark odszedł od stolika i przez godzinę krążył tam i z powrotem między samochodami. Nawet nie tknął jedzenia, które całkiem wystygło. Ja w tym czasie czytałam książkę. Pracuję na własny rachunek i wiem, co to znaczy wisieć na telefonie.
– Właśnie. Powiedział, że wreszcie ma tę kwotę. Są wakacje, trudno było zebrać chłopaków z działu transakcyjnego w jednym miejscu, kręcili nosami i w ogóle mu nie ułatwiali. Kierownictwo zwołało zebranie po naszym powrocie, żeby omówić kwestie nadgodzin i dobrych praktyk. Absurd. Nieważne. Hector rozmawiał z Nowym Jorkiem, próbował wyjaśnić, że nikogo nie było w biurze i dlatego podanie ostatecznej kwoty trwało tak długo. Ale oni się wściekli. Dostali, kurwa, jakiegoś szału. Andrew… Pamiętasz Andrew z Nowego Jorku, prawda? Opowiadałem ci o nim…
– To ten, który nawrzeszczał na ciebie przez telefon na ślubie Brianny? – wtrącam.
Prycha i się uśmiecha.
– Tak, to właśnie Andrew. Jest… dość nerwowy. W każdym razie Andrew drze się na Hectora, Hector panikuje, wklepuje kwotę, naciska „wyślij” i kładzie się spać. Kiedy się budzi, czekają na niego setki e-maili i nieodebranych telefonów. Okazuje się, że w kwocie znalazło się jedno zero za dużo. Greg i inni z działu transakcyjnego dopisali je celowo, żeby opóźnić procedurę podpisywania umowy. Kombinowali, że Hector spojrzy, zobaczy błąd i każe im powtórzyć obliczenia w przyszłym tygodniu, kiedy już wszyscy wrócimy do pracy po urlopach. Ale Hector nie spojrzał. Przeklepał i wysłał. No i teraz mamy prawnie obowiązującą umowę.
– Mój Boże, Mark. Nie mogą wyjaśnić, że zaszła pomyłka?
– Nie bardzo, kochanie. No więc Hector dzwoni do mnie i próbuje tłumaczyć, że po prostu założył, że kwota ma być taka, a nie inna, i że zawsze, ale to zawsze, zazwyczaj sprawdza… Ale Andrew naciskał, powiedział: „Wysyłaj!”… I zaczyna beczeć. Wiesz, czasem czuję się, jakby otaczali mnie sami skończeni… – Gryzie się w język i kręci smutno głową. – Dlatego postanowiłem wybadać grunt pod nową pracę. Zgodzę się nawet na brak premii albo niższą pensję. Rynek i tak już nie będzie taki jak kiedyś. Kogo ja próbuję oszukać? Mam serdecznie dość tego stresu. Chcę odzyskać swoje życie. Chcę odzyskać ciebie, mieć dzieci i znów spędzać z tobą wieczory.
Podoba mi się to, co mówi. Bardzo mi się podoba. Obejmuję go. Wtulam się w niego.
– Ja też tego pragnę.
– To dobrze. – Delikatnie całuje mnie w głowę.
– Znajdę jakąś dobrą posadę, złożę rezygnację z obecnej, kiedy już minie afera z Hectorem, okres zwolnienia z obowiązku świadczenia pracy wykorzystam na przygotowania do ślubu i miesiąc miodowy i mniej więcej w listopadzie znowu usiądę za biurkiem. W sam raz na święta.
Każdy zatrudniony w sektorze finansowym musi obligatoryjnie odczekać dwa miesiące, zanim podejmie pracę w nowym miejscu. W teorii chodzi o przeciwdziałanie procederowi wykorzystywania poufnych informacji, w praktyce to dwumiesięczny płatny urlop. Świetny pomysł, niezły plan. Oby się powiódł. Sama też nie pogardziłabym kilkoma tygodniami odpoczynku. Czemu nie? Moglibyśmy się wybrać w podróż poślubną z prawdziwego zdarzenia. Obecnie pracuję nad swoim debiutanckim dokumentem pełnometrażowym, ale do ślubu powinnam zakończyć pierwszy etap zdjęć i będę mogła zrobić sobie trzy albo cztery tygodnie wolnego, zanim przystąpię do drugiego etapu. Te trzy albo cztery tygodnie zdecydowanie mogą nam się przydać.
Czuję, jak wypełnia mnie ciepło. Jest i będzie dobrze.
– Dokąd wyjedziemy? – pyta Mark.
– W podróż poślubną?
Rozmawiamy o tym tak naprawdę po raz pierwszy. Do ślubu pozostały dwa miesiące. Zajęliśmy się wszystkim i wszystko ustaliliśmy – poza tą jedną kwestią. Była nietknięta jak nierozpakowany prezent. Ale to chyba dobry moment, by poruszyć temat. Strasznie się przejęłam perspektywą wyjazdu. I tym, że przez kilka tygodni będę miała Marka tylko dla siebie.
– Zaszalejmy! Kto wie, może to ostatni raz kiedy mamy czas i pieniądze – rzucam z zapałem.
– Zgoda! – odpowiada z podobnym entuzjazmem.
– Dwa… nie, trzy tygodnie? – podsuwam.
Mrużę oczy, szybko sobie przypominam harmonogram zdjęć i wywiadów, które muszę przeprowadzić. Mogę się wyrwać na trzy.
– O, i to jest rozmowa! Karaiby? Malediwy? Bora-Bora?
– Bora-Bora – decyduję. – Nie mam pojęcia, gdzie to jest, ale brzmi super. Pieprzyć to! Polećmy pierwszą klasą! Możemy?
Mark szczerzy zęby w uśmiechu.
– Możemy. Kupię bilety.
– Super! – Nigdy wcześniej nie leciałam pierwszą klasą.
A potem mówię coś, czego będę żałowała prawdopodobnie do końca życia.
– Jestem gotowa z tobą zanurkować. Kiedy już tam będziemy. Spróbuję. Zejdziemy razem pod wodę. – Mówię to, bo wydaje mi się, że to dobry i ważny dowód mojej miłości do Marka. Jestem jak kot z martwą myszą w pyszczku. Przynoszę mu ją i kładę na wycieraczce, czy tego chce, czy nie.
– Poważnie? – Wpatruje się we mnie z niepokojem, mrużąc oczy pod słońce.
Wiatr mierzwi jego ciemne włosy. Nie spodziewał się tego po mnie.
Mark jest nurkiem z uprawnieniami. Na każdej wycieczce, na jaką zdarzyło nam się razem pojechać, namawiał mnie na wspólne zejście pod wodę, ale zawsze tchórzyłam. Mam złe wspomnienia z nurkowaniem z czasów, zanim się poznaliśmy. Spanikowałam. Niby nic się nie stało, ale sama myśl o zanurzeniu się w wodzie budzi we mnie cholernie silny strach. Nie lubię tego poczucia bycia uwięzioną. Myślenie o ciśnieniu i powolnym wypływaniu na powierzchnię napełnia mnie lękiem. Mimo to chcę spróbować – dla niego. Nowe wspólne życie, nowe wyzwania.
Uśmiecham się.
– Jak najbardziej!
Dam radę. To nie może być trudne, skoro nawet dzieci to robią. Nic mi nie będzie.
Patrzy na mnie.
– Zajebiście cię kocham, Erin Locke – mówi. Tak po prostu.
– Ja też cię zajebiście kocham, Marku Robertsie.
Pochyla się, przysuwa i mnie całuje.
– Czy naprawdę istniejesz? – pyta, wpatrując się w moje oczy.
Graliśmy już w tę grę, która wcale nie jest grą, a jeśli już, to raczej igraszką.
Pytanie Marka brzmi: „Czy to się dzieje naprawdę?”. Bo jest tak dobrze, że to na pewno jakiś podstęp, pomyłka. Na pewno kłamię – czy rzeczywiście?
Odczekuję chwilę. Pozwalam mięśniom twarzy rozluźnić się pod spojrzeniem Marka. Pozwalam, by źrenice się zwęziły niczym implodujący wszechświat, i spokojnie odpowiadam:
– Nie.
Nie istnieję naprawdę. Przerażające. Zrobiłam to dotąd raptem kilka razy. Zniknęłam. Stałam się jak telefon, w którym ktoś przywrócił ustawienia fabryczne.
– Nie, nie istnieję – rzucam z obojętną miną.
To musi wyglądać, jakbym mówiła poważnie.
Najlepiej działa wtedy, kiedy wygląda przekonująco.
Wzrok Marka przemyka po mojej twarzy, szuka punktu zaczepienia, czegoś, na czym mógłby oprzeć zrozumienie. Ale niczego nie znajduje. Zniknęłam.
Wiem, że się martwi. W głębi duszy nosi obawę, że pewnego dnia rzeczywiście się ulotnię. Odejdę. Że to się nie dzieje naprawdę. Że kiedy się obudzi, dom będzie wyglądał tak samo jak zawsze, tylko mnie w nim nie będzie. Znam ten lęk, widzę, jak w tej czy tamtej chwili przebiega po jego twarzy, na przykład kiedy jesteśmy ze znajomymi albo stoimy w dwóch końcach pomieszczenia pełnego ludzi. Widzę je, to spojrzenie, i wtedy wiem, że M a r k naprawdę istnieje. Teraz też dostrzegam to w jego twarzy. I niczego więcej nie potrzebuję.
Pozwalam ustom, by ułożyły się w uśmiech, i naraz oblicze Marka eksploduje radością. Zaczyna się śmiać. Emocje sprawiają, że jego policzki robią się czerwone. Śmieję się i ja, a wtedy on obejmuje dłońmi moją twarz i składa pocałunek na ustach. Jakbym wygrała zawody. Jakbym wróciła z wojny. Brawo ja. Mój Boże, Mark, jak ja cię kocham, myślę. Ciągnie mnie w trawy porastające słone błota. Pieprzymy się, a gdy zaciskamy palce na wełnianych swetrach i mokrej skórze, z naszych ruchów wyziera desperacja. Kiedy dochodzi, szepczę mu do ucha:
– Naprawdę istnieję.