Читать книгу Pomiędzy nami góry - Charles Martin - Страница 4
Rozdział pierwszy
ОглавлениеPORT LOTNICZY W SALT LAKE CITY,
DWANAŚCIE GODZIN WCZEŚNIEJ
Widok był nieprzyjemny. Ciągnął się szary, ponury styczeń. Na ekranie telewizora za mną jakiś facet siedzący w studiu w Nowym Jorku użył słowa „odwołane”. Przycisnąłem czoło do szyby. Na pasie personel w żółtych kamizelkach, pozostawiając za sobą tumany wirującego śniegu, obsługiwał wózki z bagażami, które wiły się wokół samolotów. Jakiś zmęczony pilot usiadł obok mnie na swojej wysłużonej skórzanej torbie, z czapką w ręku, z resztką nadziei, że dostanie się do domu i spędzi noc we własnym łóżku.
Od zachodu chmury zakrywały pas startowy, widoczność była bliska zera, od czasu do czasu przywracał ją wiatr. Okienka nadziei. Port lotniczy w Salt Lake City jest otoczony górami. Na wschodzie ponad chmurami wznosiły się pokryte śniegiem szczyty. Góry pociągały mnie od dawna. Przez moment pomyślałem, co jest po drugiej stronie.
Mój lot był zaplanowany na 18:07, ale biorąc pod uwagę opóźnienia, stawał się coraz bardziej lotem nocnym. Jeżeli w ogóle miał się odbyć. Poirytowany migającym znakiem OPÓŹNIONY przeniosłem się na podłogę, w kąt pod przeciwległą ścianą. Rozłożyłem na kolanach dokumentację pacjentów i zacząłem nagrywać na cyfrowym dyktafonie opisy przypadków, diagnozy oraz zalecenia. Chodziło o pacjentów z tygodnia poprzedzającego moją podróż. Chociaż leczyłem również dorosłych, większość dokumentacji na moich kolanach dotyczyła dzieci. Lata temu Rachel, moja żona, przekonała mnie, abym skoncentrował się na medycynie sportowej, właśnie na przypadkach dzieci. Miała rację. Nie znosiłem ich widoku, gdy przychodziły do mnie, kuśtykając, ale kochałem patrzeć, jak wybiegają potem zdrowe.
Miałem jeszcze trochę roboty, a że wskaźnik poziomu baterii w dyktafonie migał na czerwono, skierowałem się do lotniskowego sklepu, w którym dwa paluszki AA kosztowały cztery dolary, a dwanaście – siedem. Podałem kasjerce siedem dolarów, zmieniłem w dyktafonie baterie, a pozostałe wsunąłem do plecaka.
Wracałem właśnie z konferencji medycznej w Colorado Springs, gdzie zaproszono mnie, abym wziął udział w panelu „Związki ortopedii dziecięcej i medycyny ostrego dyżuru”. Omówiliśmy procedury przyjęć w trakcie ostrych dyżurów oraz różne działania wymagane w przypadku dzieci z wysokim poziomem lęku. Lokalizacja była piękna, konferencja pozwoliła mi spełnić wymaganie stałego doszkalania, a co ważniejsze – stanowiła pretekst, aby spędzić cztery dni na wspinaczce po Collegiate Peaks, niedaleko Buena Vista w Kolorado. Prawdę mówiąc, była to podróż służbowa, dzięki której zaspokoiłem swoje uzależnienie od górskich wędrówek. Wielu lekarzy kupuje porsche, duże domy albo wydaje majątek na karty członkowskie ośrodków rekreacyjnych, z których rzadko korzysta. Ja uprawiam biegi długodystansowe po plaży albo wspinam się po górach, jeżeli tylko mogę sobie pozwolić na jakiś wypad.
Nie było mnie przez tydzień.
Mój lot powrotny wiódł z Colorado Springs przez Salt Lake i bezpośrednio do domu. Podróże lotnicze nigdy nie przestają mnie zadziwiać, to latanie na zachód, aby znaleźć się na wschodzie. Tłum na lotnisku przerzedził się. W niedzielę o tej porze większość pasażerów była już w domu. Ci, którzy pozostali, czekali w pobliżu bramek do samolotów albo w barze – nad piwem, porcją nachos lub pikantnych skrzydełek.
Zwróciłem uwagę na jej chód. Długie, szczupłe nogi; krok uważny, a jednocześnie pełen gracji i rytmiki. Czuła się wygodnie i pewnie w swoim ciele. Mogła mieć około metra siedemdziesięciu wzrostu, ciemne włosy, była atrakcyjna, ale nie zwracała na to zbytniej uwagi. Może około trzydziestki. Włosy krótko obcięte. Przypominała Winonę Ryder w Przerwanej lekcji muzyki. Albo Julię Ormond w remake’u Sabriny z Harrisonem Fordem. Bez szaleństwa, ale można natrafić na taki styl tu i tam na Manhattanie – u dziewczyn, które wydały mnóstwo pieniędzy, aby tak wyglądać. Założyłbym się, że ona nie wydała wiele. Albo może mogłaby wydać bardzo dużo, żeby tak wyglądać, chociaż wiele nie wydała.
Podeszła, przebiegła wzrokiem po tłumie zgromadzonym w terminalu, a następnie wybrała sobie miejsce na podłodze, około trzech metrów ode mnie. Przyglądałem się jej kątem oka. Ciemne spodnium, skórzana dyplomatka i jedna sztuka bagażu podręcznego. Wyglądała tak, jakby wracała z nocnej narady biznesowej. Usiadła na walizce i nałożyła parę butów Nike do biegania, a później, wpatrując się w terminal, zaczęła się rozciągać. Zważywszy na to, że była w stanie dotknąć ud i posadzki nie tylko swoją głową, lecz także klatką piersiową i brzuchem, pomyślałem, że robiła to już wcześniej. Miała muskularne nogi, jak u instruktorki aerobiku. Porozciągała się przez kilka minut, po czym wyjęła ze swojej dyplomatki plik żółtych skoroszytów, przerzuciła kilka kartek z odręcznymi notatkami i zaczęła pisać na laptopie. Jej palce poruszały się z szybkością skrzydeł kolibra.
Po kilku minutach jej laptop zaczął brzęczeć. Zmarszczyła brwi, włożyła ołówek pomiędzy zęby i zaczęła wędrować wzrokiem po ścianie w poszukiwaniu gniazdka. Ja korzystałem z jednego z dwóch wejść. Machała końcem kabla od laptopa.
– Mogę?
– Jasne.
Podłączyła się, a następnie usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i komputerem otoczonym notatkami. Ja wróciłem do swojej dokumentacji.
– Konsultacja ortopedyczna po przeprowadzonym zabiegu z datą… – przeglądałem kalendarz, starając się odtworzyć termin – 23 stycznia. Lekarz Ben Payne. Pacjentka Rebecca Peterson. Dane pacjentki: data urodzin 7.06.1995, numer przypadku BMC2453, płeć żeńska, rasa kaukaska, podstawowa prawoskrzydłowa w drużynie piłki nożnej, lider klasyfikacji najskuteczniejszych strzelców w stanie Floryda, wysoka pozycja na liście transferowej, podczas ostatniego okna transferowego czternaście ofert z ekstraklasy; zabieg przeprowadzony trzy tygodnie temu, badanie kontrolne pooperacyjne w normie, nie wykazało żadnych komplikacji, zastosowano intensywną fizykoterapię; wykazuje pełny zakres ruchowy, próba zginania 127 stopni, test siłowy wskazuje na znaczący postęp, podobnie jak badanie zręcznościowe. Stan równie dobry jak początkowy lub – według jej własnych słów – nawet lepszy. Rebecca nie zgłasza dolegliwości podczas poruszania się i nie ma przeciwwskazań do podjęcia pełnego zakresu aktywności ruchowej… poza skateboardingiem. Nie może uprawiać tej dyscypliny co najmniej do osiągnięcia wieku trzydziestu pięciu lat.
Zabrałem się za kolejne akta.
– Wstępna konsultacja ortopedyczna z dnia 23 stycznia. Lekarz Ben Payne – mówiłem to za każdym razem, ponieważ w elektronicznym świecie, w którym żyjemy, każde nagranie jest osobne i w przypadku utraty kartoteki musi zostać zidentyfikowane. – Pacjent Rasheed Smith, dane pacjenta następujące: data urodzin 2.09.1979, numer przypadku BMC17437, płeć męska, czarnoskóry, początkowa pozycja – obrońca w drużynie Jacksonville Jaguars, i to jeden z najszybszych zawodników, z którymi miałem styczność. Badanie rezonansem magnetycznym nie wykazało zerwania więzadeł stawu kolanowego, zalecana intensywna fizjoterapia i unikanie gry w koszykówkę w czasie profesjonalnego uprawiania futbolu. Zakres ruchów ograniczony z powodu bólu oraz nadwrażliwości, które powinny ustąpić w trakcie terapii podczas przerwy w kalendarzu rozgrywek. Może powrócić do łagodnego treningu siłowego i szybkościowego po ustąpieniu dolegliwości bólowych. Wyznaczyć wizytę kontrolną za dwa tygodnie oraz powiadomić opiekunów sali do kosza, aby cofnęli mu kartę członkowską.
Wsunąłem papiery do plecaka i zauważyłem, że się śmieje.
– Lekarz?
– Chirurg. – Uniosłem teczki z kartami chorobowymi. – Pacjenci z zeszłego tygodnia.
– Rzeczywiście dobrze znasz swoich pacjentów, prawda? – Wzruszyła ramionami. – Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać, aby nie podsłuchać.
Przytaknąłem.
– To coś, czego nauczyła mnie moja żona.
– To znaczy?
– Że ludzie są czymś więcej niż tylko sumą ciśnienia krwi i pulsu, podzieloną przez wskaźnik masy ciała.
Ponownie się zaśmiała.
– Takich lekarzy lubię.
– A ty? – Wskazałem na jej notatki.
– Felietonistka. – Zatoczyła ręką łuk ponad papierami przed sobą. – Pisuję do wielu różnych magazynów dla kobiet.
– Jakimi tematami się zajmujesz?
– Moda, trendy, dużo humoru i satyry, trochę o związkach, ale nie jestem Jane Doe i nie uprawiam plotkarstwa.
– Ja jestem zupełnym niedołęgą, jeśli chodzi o pisanie. Jak dużo piszesz w ciągu roku?
Przechyliła głowę na lewo i prawo.
– Czterdzieści, może pięćdziesiąt felietonów. – Spojrzała na mój dyktafon. – Większość lekarzy, których znam, nie znosi takich rzeczy.
Obróciłem przedmiot w dłoni.
– Rzadko się z nim rozstaję.
– Podobnie jak z zegarkiem? – Zaśmiałem się.
– Coś w tym rodzaju.
– Ile trzeba, aby się przyzwyczaić?
– Stał się częścią mnie. Nie mógłbym bez niego żyć.
– To chyba dłuższa historia?
– Rachel… moja żona mi go dała. Prowadziłem trucka z naszymi rzeczami do Jacksonville. Przenosiłem nasze życie z powrotem do domu. Zaczynałem pracę w tamtejszym szpitalu. Bała się takiego stylu życia. Nie chciała skończyć na sofie, niczym wdowa po lekarzu, z lodami, przed telewizorem, oglądając kanał z telezakupami. To… był sposób na to, aby słyszeć wzajemnie swój głos, aby być razem, nie tracić drobiazgów… pośród operacji, dyżurów oraz dźwięku mojego pagera o drugiej w nocy. Miała dyktafon przy sobie na przykład przez dzień, zwierzała się z tego, co miała na myśli… albo w sercu, a następnie przekazywała pałeczkę. Ja zatrzymywałem go na dzień, dwa, a może trzy, i oddawałem jej.
– A nie po to są komórki?
Wzruszyłem ramionami.
– To nie to samo. Spróbuj kiedyś, to zobaczysz, co mam na myśli.
– Jak długo jesteś żonaty?
– Pobraliśmy się… w tym tygodniu mija piętnaście lat. – Spojrzałem na jej rękę. Pierścionek z diamentem zdobił jej lewą dłoń. Nie było na niej obrączki. – Ciebie też to niedługo czeka?
– Próbuję się dostać do domu na przedślubną kolację z bliskimi jutro wieczorem. – Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Gratulacje.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się, wpatrując się w tłum przed sobą.
– Czeka mnie mnóstwo rzeczy, tymczasem tkwię tutaj, robiąc notatki do tekstu na temat aktualnej mody, której nawet nie lubię.
Pokiwałem głową.
– Masz pewnie niezłe pióro.
Wzruszenie ramion.
– Nie dają mi się nudzić. Słyszałam, że są tacy, którzy kupują te magazyny tylko po to, żeby przeczytać mój felieton, chociaż nigdy ich nie spotkałam. – Miała w sobie magnetyczny urok. – Nadal mieszkasz w Jacksonville? – zapytała.
Przytaknąłem.
– A ty?
– Atlanta.
Podała mi swoją wizytówkę: ASHLEY KNOX.
– Ashley.
– Dla wszystkich poza moim tatą, który mówi do mnie Asher. Chciał mieć syna i wściekł się na mamę, gdy się pojawiłam z nieodpowiednim wyposażeniem, czy raczej brakiem takowego, zmienił więc końcówkę mojego imienia. Zamiast lekcji baletu i softballu zaprowadził mnie na taekwondo.
– Niech zgadnę… jesteś jedną z tych szalonych osób, które trafią kopniakiem w jakiś przedmiot na czubku czyjejś głowy.
Przytaknęła.
– To by wyjaśniało rozciąganie i ten numer ze zgięciem się aż do podłogi.
Znowu pokiwała głową, bez widocznego zamiaru zrobienia na mnie wrażenia.
– Który poziom?
Uniosła w górę trzy palce.
– Miałem do czynienia z jednym takim parę tygodni temu, wstawiłem mu kilka drutów i śrub w piszczel.
– Jak się tego nabawił?
– Kopnął przeciwnika, który wykonał blok łokciem. Nie zatrzymał piszczeli. Tylko że ta złożyła się, można powiedzieć, nie w tę stronę co trzeba.
– Widziałam już coś takiego.
– Zabrzmiało to tak, jakbyś doświadczyła czegoś takiego na własnej skórze.
– Gdy byłam nastolatką, i potem po dwudziestce, brałam udział w wielu walkach. Zawody międzynarodowe. Wiele krajów. Nieraz łamałam sobie kości i nadwyrężałam stawy. Był czas, gdy z moim ortopedą w Atlancie byłam w stałym kontakcie telefonicznym. A ty w podróży służbowej, dla przyjemności czy jedno i drugie?
– Wracam z konferencji medycznej, na której wziąłem udział w panelu dyskusyjnym i… – Uśmiechnąłem się. – Trochę się powspinałem przy okazji.
– Wspinaczka?
– Wysokogórska.
– Tym się zajmujesz w przerwach między krojeniem ludzi?
Zaśmiałem się.
– Mam dwa rodzaje hobby. Pierwszym jest bieganie… tak poznałem Rachel. Zacząłem w szkole średniej. Przyzwyczajenie, którego trudno się pozbyć. Kiedy wróciliśmy do rodzinnego miasta, kupiliśmy domek na plaży, tak by się ścigać z przypływami i odpływami. Drugim jest wspinaczka po górach, którą zaczęliśmy uprawiać podczas studiów. To znaczy, gdy ja studiowałem, a ona utrzymywała mnie przy zdrowych zmysłach. W każdym razie w Kolorado znajdują się pięćdziesiąt cztery szczyty o wysokości ponad czterech tysięcy metrów. Nazywają je czterotysięcznikami. Istnieje nieformalny klub składający się z osób, które zdobyły je wszystkie. Zaczęliśmy się wspinać podczas studiów na uczelni medycznej w Denver.
– Ile szczytów zdobyłeś?
– Dwadzieścia. Właśnie dodałem do listy Mt. Princeton, 4329 metrów. To jeden ze szczytów Collegiate Peaks.
Zamyśliła się przez chwilę.
– To prawie cztery i pół kilometra nad poziomem morza.
Skinąłem głową.
– Prawie, ale niedokładnie.
– Jak długo trwa taka wyprawa?
– Zazwyczaj dzień albo krócej, ale ze względu na warunki pogodowe o tej porze roku może to być nieco – przechyliłem głowę w przód i w tył – „trudniejsze”.
Zaśmiała się.
– Korzystasz z butli tlenowej?
– Nie, ale aklimatyzacja się przydaje.
– Śnieg i lód?
– Tak.
– Mróz, padający śnieg i wiatr jak diabli?
– Założę się, że jesteś niezłą dziennikarką.
– No więc… bywało tak?
– Czasami.
– Przeżyłeś wejście i zejście.
– Na to wygląda. – Zaśmiałem się.
Uniosła jedną brew.
– A więc jesteś jedną z tych osób?
– Mianowicie?
– Pozory mylą.
Pokręciłem głową.
– Niedzielny wojownik. Najczęściej jestem w domu, na poziomie morza.
Przebiegła wzrokiem po ludziach pośród rzędów krzesełek.
– Jesteś bez żony?
– Tym razem tak.
Zaburczało mi w brzuchu. Zapach z California Pizza Kitchen roznosił się po terminalu. Wstałem.
– Możesz rzucić okiem na moje rzeczy?
– Jasne.
– Zaraz wracam.
Wróciłem z sałatką cesarską oraz pizzą pepperoni wielkości talerza, w chwili gdy rozległ się komunikat z głośnika.
– Drodzy państwo, jeżeli się pośpieszymy, możemy pokonać tę burzę. Nie jest nas tutaj zbyt wielu, a więc wszystkie kierunki, wszystkich pasażerów, prosimy na pokład – lot numer 1672 do Atlanty.
Nad ośmioma bramkami wokół mnie świecił się napis OPÓŹNIONY. Sfrustrowane postacie okupowały krzesełka oraz podłogę pod ścianami. Jacyś rodzice przebiegli przez terminal, wołając przez ramię na dwóch synów, wlokących za sobą walizki Star Wars oraz plastikowe miecze świetlne. Złapałem swoją torbę i jedzenie, po czym podążyłem za siedmioma innymi pasażerami – włączając w to Ashley – w kierunku samolotu. Znalazłem swoje miejsce i zapiąłem pasy, personel pokładowy sprawdził listę pasażerów i samolot zaczął kołować. Była to najszybsza odprawa, jaką widziałem.
Samolot zatrzymał się i pilot odezwał się przez interkom:
– Szanowni państwo, znajdujemy się w kolejce oczekujących na odmrażacz. Jeżeli uda się nam go tutaj ściągnąć, poradzimy sobie z tą burzą. Tak przy okazji, z przodu samolotu jest mnóstwo wolnych miejsc. Właściwie to jeżeli nie siedzicie teraz państwo w pierwszej klasie, to wyłącznie ze swojej winy. Mamy miejsce dla każdego.
I każdy się przesiadł.
Usiadłem na jedynym pozostałym wolnym miejscu obok Ashley. Spojrzała w górę i uśmiechnęła się, zapinając pasy:
– Myślisz, że uda nam się stąd wydostać?
Wpatrywałem się w okno.
– Wątpliwe.
– Pesymista, tak?
– Jestem lekarzem. A to czyni mnie optymistą z domieszką realizmu.
– Słusznie.
Siedzieliśmy przez pół godziny, podczas gdy personel pokładowy serwował nam, czego dusza zapragnie. Ja poprosiłem o pikantny sok pomidorowy. Ashley zamówiła cabernet.
Ponownie rozległ się głos pilota. Jego ton nie brzmiał optymistycznie.
– Drodzy państwo… jak wiecie, próbowaliśmy przedrzeć się przez burzę.
Zwróciłem uwagę, że użył czasu przeszłego.
– Kontrolerzy na wieży informują nas, że mamy mniej więcej godzinę, aby się stąd wydostać, zanim zastanie nas nawałnica… – Wszyscy wydali z siebie zbiorowe westchnienie. Może była jeszcze nadzieja. – Ale obsługa naziemna właśnie poinformowała, że jeden z naszych dwóch wozów odladzających nie działa. Oznacza to, że mamy jeden wóz, by obsłużyć wszystkie samoloty na pasie startowym, a nasz jest dwudziesty w kolejce. Krótko mówiąc, dzisiaj się stąd nie wydostaniemy.
Po samolocie rozszedł się jęk.
Ashley odpięła pasy i pokręciła głową.
– Chyba nie mówicie poważnie.
Sporych rozmiarów gość na lewo ode mnie wymamrotał:
– W mordę jeża!
Pilot kontynuował:
– Nasz personel będzie czekał na państwa przy wyjściu do terminalu. Jeżeli potrzebujecie vouchera na hotel, proszę skontaktować się z Markiem, w czerwonym płaszczu i kamizelce odblaskowej. Gdy tylko odbiorą państwo bagaże, autobus zabierze was do hotelu. Naprawdę bardzo nam przykro.
Wróciliśmy do terminalu i zobaczyliśmy, że wszystkie informacje OPÓŹNIONY zostały zamienione na ODWOŁANY.
Przemówiłem w imieniu wszystkich przebywających na terminalu:
– Jest niedobrze.
Podszedłem do okienka. Obsługująca stała tam, wpatrując się w ekran komputera i kręcąc głową. Zanim zdążyłem otworzyć usta, obróciła się do telewizorów, które były włączone na kanał pogodowy:
– Przykro mi, ale nic na to nie poradzę.
Cztery ekrany ponad moim ramieniem pokazywały właśnie wielką zieloną plamę przesuwającą się od strony stanów Waszyngton, Oregon i północnej Kalifornii w kierunku wschodnim i południowo-wschodnim. Pasek u dołu ekranu zapowiadał śnieg, oblodzenie, temperatury poniżej zera i – jakby tego było mało – mroźny wiatr. Jakaś para na lewo ode mnie objęła się w namiętnym uścisku, uśmiechając się, jako że nieprzewidziane okoliczności wydłużyły jej urlop o jeszcze jeden dzień.
Mark rozpoczął wydawanie hotelowych voucherów i pośpiesznie kierował ludzi do odbioru bagażu. Ja miałem tylko jeden podręczny – plecak, który także pełnił funkcję walizki, oraz jeden odprawiony bagaż w luku samolotu. Wszyscy musieliśmy podążyć po swoje rzeczy, czy nam się to podobało, czy nie.
Ruszyłem w tamtym kierunku i straciłem z oczu Ashley, która zatrzymała się przy sklepie ze zdrową żywnością. Znalazłem wolne miejsce przy taśmie i zacząłem się rozglądać. Przez szklane rozsuwane drzwi zauważyłem światła prywatnego lotniska oddalonego o mniej więcej kilometr. Na bocznej ścianie najbliższego hangaru widniało jedno słowo wymalowane wielkimi literami – CZARTERY.
W jednym z hangarów świeciły się światła. Pojawił się mój bagaż. Przewiesiłem go przez wolne ramię i wpadłem na Ashley, która czekała na swój. Przyjrzała się mojemu plecakowi.
– Nie żartowałeś, mówiąc, że przy okazji wybrałeś się na górską wspinaczkę. Wygląda, jakbyś się wspinał na Everest. Naprawdę używasz tego wszystkiego?
Mój plecak to osprey 70 w odcieniu pomarańczowym, który przebył już parę kilometrów. Używam go jako walizki, ponieważ dobrze spełnia tę funkcję, ale jego głównym przeznaczeniem jest służyć jak najlepiej podczas wspinaczek, a leży na mnie jak ulał. Był wypchany całym moim ekwipunkiem na noclegi w górach Collegiate Peaks podczas zimnych nocy. Śpiwór, karimata, kuchenka gazowa – prawdopodobnie najbardziej niedoceniana i najbardziej wartościowa część ekwipunku, jaki posiadałem poza śpiworem – parę butelek Nalgene, trochę ciuchów z polipropylenu i wiele innych drobiazgów, które pomagały mi przeżyć i czuć się wygodnie podczas noclegu na wysokości ponad trzech tysięcy metrów. Znajdowały się tam również prążkowany garnitur, elegancki błękitny krawat, który dostałem od Rachel, i para butów od Johnson & Murphy, aby zabłysnąć – miałem je na sobie raz podczas panelu.
– Znam swoje możliwości i nie nadaję się na Everest. Na wysokości pięciu tysięcy metrów zaczynam cierpieć na chorobę wysokościową. Ale poniżej nic mi nie jest. To – podniosłem plecak – są tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Przydają się.
Zauważyła swoją torbę i odwróciła się, aby ją odebrać. Miała zbolały wyraz twarzy. Najwidoczniej zaczynało do niej docierać, że spóźni się na swój ślub, a to odebrało jej cały urok. Wyciągnęła rękę. Jej uścisk był zdecydowany, a jednocześnie ciepły.
– Bardzo miło było cię poznać. Mam nadzieję, że dotrzesz do domu.
– Tak. A ty… – Już mnie nie usłyszała.
Obróciła się, zarzuciła torbę na ramię i ruszyła na postój taksówek, gdzie setka ludzi czekała w kolejce.