Читать книгу Pomiędzy nami góry - Charles Martin - Страница 5

Rozdział drugi

Оглавление

Przeszedłem z bagażami przez szklane rozsuwane drzwi i zatrzymałem lotniskowy bus. W normalnych warunkach kursowałby intensywnie, przewożąc ludzi pomiędzy terminalami a prywatną częścią lotniska, ale ponieważ wszyscy starali się z niego wydostać, bus stał pusty. Kierowca bębnił palcami o kierownicę.

Wsunąłem głowę przez okno pasażera:

– Mógłby mnie pan podrzucić na prywatne lotnisko?

– Wskakuj pan. I tak nie mam nic do roboty. – Kiedy przybyliśmy przed hangar, zapytał: – Chce pan, żebym zaczekał?

– Tak, proszę.

Siedział w aucie z włączonym silnikiem, a ja wbiegłem do środka. Postawiłem sobie kołnierz i wsunąłem dłonie pod pachy. Niebo było bezchmurne, ale wzmagał się wiatr i spadała temperatura.

W środku zobaczyłem rozgrzany do czerwoności grzejnik oraz siwowłosego mężczyznę stojącego obok jednego z trzech samolotów, małego jednosilnikowca. Na burcie kadłuba widniał napis:

WĘDKARSTWO I POLOWANIA – TRANSPORT LOTNICZY W NIEDOSTĘPNE REJONY.

Na ogonie kadłuba znajdował się numer identyfikacyjny 138GB.

Mężczyzna był do mnie odwrócony tyłem, celował z łuku bloczkowego do tarczy na ścianie oddalonej o mniej więcej czterdzieści metrów. Gdy wchodziłem do środka, wypuścił właśnie strzałę, a ta zaświszczała w powietrzu. Miał na sobie znoszone niebieskie dżinsy i koszulę z podwiniętymi rękawami, zapinaną na zatrzaskowe guziki. Na jego skórzanym pasku widniał wytłoczony napis GROVER, w pochwie na biodrze znajdował się wielofunkcyjny nóż Leathermana, a podeszwy butów miał starte z jednej strony, co nadawało jego nogom pałąkowaty kształt. U jego nóg stał terier, węszący w moim kierunku i mierzący mnie uważnie wzrokiem.

Pomachałem mężczyźnie.

– Witam!

Rozluźnił mięśnie, odwrócił się i uniósł brew. Był wysoki, przystojny, z silną kwadratową żuchwą.

– Jak leci, George?

– Nie, proszę pana. To nie George. Mam na imię Ben.

Uniósł łuk i ponownie wymierzył w cel.

– Szkoda.

– Nie rozumiem.

Maksymalnie naciągnął cięciwę i odezwał się, nie przerywając mierzenia do celu przez szczerbinkę łuku:

– Dwóch facetów wynajęło mnie na lot do San Juans. Z lądowiskiem na niewielkim skrawku w pobliżu Ouray. – Wypuścił strzałę, posyłając ją przed siebie. – Jeden z nich ma na imię George. Myślałem, że to pan. – Nałożył kolejną strzałę.

Stanąłem obok i spoglądałem na cel. Dowody na obrzeżach tarczy świadczyły o tym, że strzelał już od jakiegoś czasu. Uśmiechnąłem się:

– Początkujący?

Zaśmiał się, po raz trzeci maksymalnie naciągnął cięciwę, wypuścił z siebie powietrze i powiedział:

– Zajmuję się tym, gdy mi się nudzi i czekam na klientów.

Wypuścił strzałę, ta poszybowała do tarczy, muskając pozostałe dwie. Odłożył łuk z powrotem na siedzenie w samolocie i podeszliśmy do tarczy. Wyciągnął z niej strzały.

– Niektórzy czekają na emeryturę, aby uganiać się za małą piłeczką z wgłębieniami po czyimś trawniku tylko po to, żeby trafić jej bielutką powierzchnię drogim kawałkiem metalu. – Uśmiechnął się. – Ja wędkuję i poluję.

Przyjrzałem się samolotowi.

– Jest jakaś szansa, żeby pana przekonać do zabrania mnie stąd jeszcze dzisiaj?

Otworzył usta i uniósł brew.

– Ucieka pan przed wymiarem sprawiedliwości?

Pokręciłem głową z uśmiechem.

– Nie. Po prostu próbuję dotrzeć do domu przed tą burzą.

Spojrzał na zegarek.

– Zamierzałem właśnie zwijać majdan, sam się zebrać do domu i trafić do łóżka z żoną. – Zauważył moją obrączkę: – Mniemam, że chciałby pan zrobić to samo. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby. – Tylko nie z moją żoną – zaśmiał się. Był to rodzaj niewymuszonego uśmiechu z dużą dozą spokoju.

– Dokładnie tak.

Pokiwał głową.

– Gdzie jest ten dom?

– Na Florydzie. Pomyślałem, że gdyby udało mi się wyprzedzić burzę, może mógłbym złapać jeszcze jakiś nocny lot z Denver. Albo przynajmniej dostać się na pierwszy lot jutro rano. – Przerwałem. – Jest jakaś szansa, żeby wynająć pana i zabrać się gdziekolwiek na wschód od Gór Skalistych?

– Skąd ten pośpiech?

– Mam zaplanowany zabieg wszczepienia protezy kolanowej oraz dwóch protez biodrowych za… – spojrzałem na zegarek – trzynaście godzin i czterdzieści trzy minuty.

Grover zaśmiał się. Wyciągnął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni i wytarł sobie smar z palców.

– Jutro wieczorem będzie pan pewnie trochę obolały.

Tym razem ja się zaśmiałem.

– Wykonuję te zabiegi. Jestem chirurgiem.

Rzucił okiem poprzez drzwi hangaru na port lotniczy w oddali.

– Wielkie ptaki dzisiaj nie latają?

– Loty odwołano. Zepsuł im się jeden z dwóch wozów odladzających.

– U nich to częste. Myślę, że mają z tym coś wspólnego związki zawodowe. No, ale wie pan… mogą przecież przełożyć operacje. Sam przez to przechodziłem. – Klepnął się w klatkę piersiową. – Wadliwa pompka.

– Nie ma mnie już od tygodnia. Konferencja medyczna. Z pewnych względów muszę już wracać… Koszty nie grają roli.

Włożył chusteczkę do kieszeni, wsunął strzały do kołczanu u boku swojego łuku, a następnie wsunął łuk do wyłożonego gąbką schowka za tylnymi siedzeniami samolotu. Zapiął rzepy. Obok łuku znajdowały się trzy pokrowce, ciągnące się w kierunku tyłu kadłuba. Poklepał ich końce.

– Wędki muchowe.

Do wędek przymocowane było coś z rękojeścią wykonaną z hikory.

– Co to?

– Toporek. Latam do niedostępnych miejsc. Niewiele jest rzeczy, z którymi bym sobie nie poradził, mając to wszystko. – Poklepał pełen worek pod siedzeniem, wypchany śpiworem.

– Tam, dokąd latam, opłaca się być samowystarczalnym.

Za fotelem wisiała kamizelka z mnóstwem zamków błyskawicznych, małych nożyczek oraz siatką dopiętą z tyłu kołnierza. Zatoczył ręką nad tym wszystkim.

– Moi klienci zabierają mnie do wspaniałych miejsc, do których nie byłoby mnie stać wybrać się samemu, a więc korzystam z tego jako wymówki, żeby robić to, co kocham. Nawet moja żona zabiera się ze mną od czasu do czasu. – Wyglądał na kogoś tuż po siedemdziesiątce w ciele pięćdziesięciolatka i o sercu nastolatka.

– To pana samolot?

– Tak. To Scout.

– Wygląda jak samolot Steve’a Fosseta.

– Podobny. Napędzany silnikiem Locoman zero-trzy-trzydzieści, który daje sto osiemdziesiąt koni mechanicznych. Prędkość maksymalna dwieście kilometrów na godzinę przy pełnej mocy.

Spochmurniałem.

– To nie za szybko.

– Dałem sobie spokój z prędkością już dawno temu. – Oparł dłoń na trzypłatowym śmigle. – Potrafi wylądować przy prędkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, co oznacza, że mogę go posadzić na powierzchni mniej więcej takiej jak ten hangar.

Hangar miał ze trzydzieści metrów na sześćdziesiąt.

– A to – uśmiechnął się – znaczy, że mogę dotrzeć na polowanie albo na ryby do naprawdę niedostępnych miejsc. Co czyni mnie dość popularnym pośród moich klientów. – Cmoknął przez zęby i wpatrzył się w duży zegar, obliczając aktualny czas i godziny lotu. – Nawet jeżeli zabiorę pana do Denver, może się pan już dzisiaj stamtąd nie wydostać.

– Zaryzykuję. W informacji mówią, że burza może nanieść tyle śniegu, żeby uziemić wszystko aż do jutra.

Pokiwał głową.

– Tanio nie będzie.

– Ile?

– Sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę. I musi pan zapłacić za mój przelot w obie strony. Będzie to pana kosztować dziewięćset dolarów.

– Przyjmuje pan karty kredytowe?

Cmoknął przez zęby, zmrużył jedno oko i oceniał mnie. Jak gdyby rozmawiał sam ze sobą. W końcu skinął głową, uśmiechnął się półgębkiem i wyciągnął rękę:

– Grover Roosevelt.

Uścisnąłem jego dłoń. Była pokryta odciskami i silna.

– Jakieś pokrewieństwo z byłym prezydentem?

Uśmiechnął się.

– Odległe, ale nie przyznają się do mnie.

– Jestem Ben Payne.

– Naprawdę chodzi pan w białym fartuchu z przypiętą z przodu plakietką Dr Payne?

– No.

– I pacjenci faktycznie płacą panu za opiekę nad nimi?

Podałem mu swoją wizytówkę.

– Niektórych nawet kroję.

Na dole strony znajdował się napis:

BÓL CI DOSKWIERA? TO NIE ZNASZ BENA. A JAK ZNASZ BENA, TO BÓLU NIE MA.

Pstryknął w wizytówkę.

– Jezus może być na pana trochę wściekły za podebranie mu jego motta.

– Cóż… Do tej pory nie wytoczył mi procesu.

– Może leczy pan Jezusa?

– Raczej nic mi na ten temat nie wiadomo.

Uśmiechnął się, wyjął fajkę z kieszeni koszuli, nabił ją, a następnie z przedniej kieszeni wyciągnął mosiężną zapalniczkę Zippo. Pstryknął, zapalając ją, i cmoknął cybuch fajki, wciągając ogień do jej wnętrza, aż do tytoniu. Kiedy wnętrze się już zajęło, zatrzasnął wieczko zapalniczki, gasząc płomień, i schował ją z powrotem do kieszeni:

– Ortopeda, co?

– Zgadza się… Oraz medycyna ostrego dyżuru. Jedno z drugim często idzie w parze.

Wsunął ręce do kieszeni.

– Proszę dać mi kwadrans. Muszę zadzwonić do żony. Dam jej znać, że będę później, ale w takim razie zabiorę ją na kolację ze stekiem, gdy wrócę. A potem… – wskazał kciukiem przez ramię w kierunku ubikacji – muszę skorzystać. – Skierował się w stronę telefonu, mówiąc przez ramię:

– Niech pan wrzuci swoje rzeczy na tył.

– Jest tutaj bezprzewodowe połączenie?

– Tak. Hasło: „Tank”.

Otworzyłem pokrywę laptopa, znalazłem zasięg, zalogowałem się i załadowałem swoją skrzynkę e-mailową, która zawierała zarówno moją zawodową, jak i osobistą automatyczną sekretarkę. Jedno i drugie było przesyłane dalej w formie plików audio na moje konto e-mailowe. Ponieważ mój czas był w znacznej mierze wyliczony, prawie zawsze odpowiadałem przez pocztę elektroniczną. Podłączyłem dyktafon do komputera, potem przesłałem nagrane pliki do naszego biura transkrypcji, kopiując jednocześnie na dwa inne serwery, w razie gdybyśmy potrzebowali zapasowej kopii albo kopii zapasowej kopii. To się nazywa CYA. Następnie zamknąłem laptop, zamierzając odpowiedzieć na całą zaległą pocztę podczas lotu, i włączyłem funkcję automatycznego przesyłu w momencie lądowania.

Kilka minut później ponownie pojawił się Grover; szedł od strony telefonu w kierunku łazienki. Przed oczami mignął mi obraz Ashley Knox próbującej się dostać do domu.

– Ile osób może pan zabrać?

– Poza mną dwie, jeżeli nie przeszkadza im siedzenie bark w bark.

Popatrzyłem przez ramię na lotnisko.

– Poczeka pan dziesięć minut?

Skinął głową.

– Rozpocznę przygotowania do lotu. – Spoglądał na zewnątrz. – Ale proszę się pośpieszyć. Pana szanse na wydostanie się stąd maleją.

Mój przyjaciel z busa zabrał mnie z powrotem do poczekalni na bagaż oraz, ponieważ byłem jego jedynym klientem, raz jeszcze zaproponował, że zaczeka. Znalazłem Ashley w kolejce oczekujących na taksówkę. Zapięła sobie pod szyję kurtkę puchową North Face, którą nałożyła na żakiet.

– Wynająłem awionetkę do Denver. Może uda się uciec przed burzą. Wiem, że wyskakuję jak filip z konopi, ale jest jeszcze jedno wolne miejsce.

– Mówisz poważnie?

– Podróż nie powinna trwać dłużej niż dwie godziny. – Wyciągnąłem przed siebie obie dłonie. – Wiem, że to może wyglądać nieco jak… no, wszystko jedno. Ale przerabiałem już ślub i jeśli jesteś choć trochę podobna do mojej żony, nie będziesz spała przez następne dwa dni, starając się upewnić, czy każdy szczegół jest dopięty. To tylko uczciwa propozycja od jednego zawodowca dla drugiego. Żadnych haczyków.

Na jej twarzy pojawiła się wątpliwość.

– I niczego ode mnie nie chcesz? – Zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół. – Bo… uwierz mi – pokręciła głową – radziłam sobie już z większymi od ciebie.

Przekręciłem obrączkę na swoim palcu.

– Na werandzie z tyłu mojego domu, gdzie sączę kawę i wpatruję się w ocean, moja żona ustawiła trzy miski z jedzeniem dla wszystkich bezdomnych kotów, które wałęsają się po parkingu. Teraz towarzyszą mi co rano. Nadałem każdemu imię i przyzwyczaiłem się już do tego ich cichego mruczenia.

Pomiędzy jej brwiami pojawiła się zmarszczka.

– Chcesz powiedzieć, że jestem nieoswojonym kotem?

– Nie. Chcę powiedzieć, że nie zauważałem ich, zanim ona mi ich nie pokazała. Nie zaczęła ich karmić. Nie otworzyła mi oczu. Teraz potrafię je dostrzec prawie wszędzie. To w pewnym sensie przeniosło się na sposób, w jaki patrzę na ludzi. I to dobrze, ponieważ my, lekarze, mamy tendencję do obojętnienia po jakimś czasie. – Przerwałem. – Nie chcę, żebyś się spóźniła na swój ślub. To wszystko.

Po raz pierwszy zauważyłem, że w pewien sposób podskakiwała w miejscu, jakby drżały jej nogi albo coś w tym rodzaju.

– Czy będę mogła wziąć na siebie część kosztów?

Wzruszyłem ramionami.

– Jeżeli poczujesz się z tym lepiej, ale zapraszam cię tak czy owak.

Wpatrywała się w pas startowy, przestępując z nogi na nogę.

– Mam zabrać sześć druhen na śniadanie, a potem sześć godzin w spa. – Spojrzała na busa, a następnie na światła hotelu w oddali. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.

– Wyrwać się stąd jeszcze dziś wieczór byłoby… fantastycznie. – Spojrzała za siebie do wnętrza terminalu. – Możesz zaczekać trzy minuty?

– Jasne, ale…

Zielona plama zbliżała się do portu lotniczego na ekranie za nami.

– Przepraszam. Za dużo kawy. Chciałam doczekać do hotelu. Myślę, że łazienkę mają tutaj większą niż w awionetce.

Zaśmiałem się.

– Pewnie tak.

Pomiędzy nami góry

Подняться наверх