Читать книгу Pomiędzy nami góry - Charles Martin - Страница 6

Rozdział trzeci

Оглавление

Grover siedział w samolocie ze słuchawkami na uszach, włączając przyciski i regulując przyrządy.

– Gotowy?

– Grover, to jest Ashley Knox. Jest pisarką z Atlanty. Wychodzi za mąż za mniej więcej czterdzieści osiem godzin. Pomyślałem, że moglibyśmy ją zabrać.

Pomógł jej z bagażem.

– Bardzo mi miło.

Umieścił nasze torby za tylnym siedzeniem, a ja nie zdołałem powstrzymać ciekawości.

– W ogonie nie ma żadnej przestrzeni bagażowej?

Otworzył małe drzwiczki prawie na krańcu ogona i uśmiechnął się.

– Na razie wszystko zajęte. – Wskazał na jakieś jasnopomarańczowe ustrojstwo na baterie. – Nazywają to NAL.

– Mówisz jak lekarz posługujący się łaciną.

– Nadajnik awaryjnego lądowania. Podczas zderzenia z lądem, gdy to coś rejestruje kontakt o ciśnieniu ponad piętnastu kilogramów, wysyła sygnał na częstotliwości ratunkowej.

– Dzięki temu inne samoloty wiedzą, że ktoś ma kłopoty. Służby lotnicze odbierają sygnał, wysyłają parę samolotów, namierzają pozycję i na ratunek przybywa kawaleria. Dlaczego trwało to tak długo, zanim znaleźli samolot Steve’a Fosseta?

– NAL nie jest w stanie przetrwać zderzenia przy prędkości ponad trzystu kilometrów na godzinę.

– Hm.

Wdrapaliśmy się do samolotu, a Grover zatrzasnął za nami drzwi i włączył silnik, podczas gdy Ashley i ja założyliśmy sobie słuchawki wiszące nad naszymi siedzeniami. Miał rację. Było ciasno. Bark w bark.

Wytoczyliśmy się z hangaru, gdzie pilot włączył jeszcze więcej przycisków i przesuwając manetkę pomiędzy kolanami, ustawił ją we właściwej pozycji. Nie znam się na samolotach, ale Grover wyglądał na człowieka, który potrafiłby polecieć czymś takim nawet we śnie. Dwa GPS-y były ustawione po obu stronach deski rozdzielczej.

Jestem z natury ciekawski, więc klepnąłem go w ramię i wskazałem na nawigację.

– Po co dwa GPS-y?

– Na wszelki wypadek.

Klepnąłem go raz jeszcze.

– Na wypadek czego?

– Gdyby jeden przestał działać. – Zaśmiał się.

Podczas gdy on przygotowywał się do lotu, ja wybrałem numer mojej automatycznej sekretarki. Miałem jedną wiadomość. Przystawiłem telefon do ucha.

– Hej, to ja. – Jej głos był niski, zmęczony. Jak gdyby obudziła się właśnie ze snu. Lub płakała. W tle słyszałem ocean. Fale rytmicznie odbijały się od brzegu. To oznaczało, że stała na werandzie. – Nie lubię, gdy wyjeżdżasz. – Wzięła głęboki oddech. Milczenie. – Wiem, że się niepokoisz. Nie martw się. Za trzy miesiące zapomnimy już o tym wszystkim. Zobaczysz. Nie będę chodziła spać. – Usiłowała się uśmiechnąć. – Nikt z nas nie będzie. Kawa na plaży. Pośpiesz się… kocham cię. Wszystko się uda. Zaufaj mi. I niech ani przez chwilę nie przyjdzie ci do głowy, że mogę cię kochać nawet odrobinę mniej. Kocham cię tak samo. Nawet bardziej. Wiesz o tym… Nie gniewaj się. Uda się nam. Kocham cię. Całą sobą, kocham cię. Wracaj szybko do domu. Będę na ciebie czekała na plaży.

Rozłączyłem telefon i oparłem się na siedzeniu, wyglądając przez okno.

Grover spojrzał na mnie kątem oka i delikatnie popchnął drążek do przodu, tocząc nas po pasie startowym. Zawołał przez ramię:

– Chce pan do niej oddzwonić?!

– Co?

Wskazał na moją komórkę.

– Chce pan do niej oddzwonić?

– Nie… – Odmówiłem gestem dłoni, wsunąłem telefon do kieszeni i wpatrywałem się w burzę. – W porządku. – Nie miałem pojęcia, jak mógł cokolwiek usłyszeć poprzez warkot silnika. – Ma pan niezły słuch.

Wskazał na mikrofon połączony z moimi słuchawkami na głowie.

– Pana mikrofon odebrał jej głos. To tak, jakbym sam odebrał telefon. – Pokazał na Ashley. – W takim małym samolocie nie ma tajemnic.

Dziewczyna uśmiechnęła się, poklepała po swoich słuchawkach i pokiwała głową, przyglądając się, jak Grover ustawia przyrządy pomiarowe. Pilot zwolnił i zatrzymał się.

– Mogę zaczekać, jeżeli chce pan do niej zadzwonić.

Pokręciłem głową.

– Nie… Naprawdę wszystko w porządku.

Grover odezwał się przez swój mikrofon.

– Wieża, tu jeden-trzy-osiem brawo, prośba o pozwolenie na start.

Minęło kilka sekund i w naszych słuchawkach rozległ się głos.

– Jeden-trzy-osiem brawo, możesz startować.

Skinąłem na GPS.

– Czy to urządzenie ma radar pogodowy?

Wcisnął pojedynczy guzik i ekran przełączył się na coś przypominającego to, co widzieliśmy podczas prognozy pogody w telewizji. Ta sama zielona plama przesuwała się z lewa na prawo, zalewając nas.

Postukał w ekran.

– No to się porobiło. Mnóstwo śniegu w tej zielonej chmurze.

Dwie minuty później byliśmy w powietrzu, nabierając wysokości. Odezwał się do nas przez mikrofon.

– Wejdziemy na cztery tysiące metrów i polecimy siedemdziesiąt kilometrów na południowy wschód przez San Juan Valley w kierunku Strawberry Lake. Kiedy je zobaczymy, skręcimy na północny wschód, skierujemy się na High Uintas Wilderness Area, a następnie zejdziemy nad Denver. Lot potrwa nieco ponad dwie godziny. Oprzyjcie się na swoich miejscach, zrelaksujcie i czujcie się jak u siebie w domu. Posiłek i rozrywkę dostarczymy państwu za chwilę.

Sardynki w puszce miałyby więcej miejsca niż nas dwoje. Grover sięgnął do kieszeni w drzwiach, podał nam przez ramię dwie paczki prażonych migdałów i zaczął śpiewać piosenkę I’ll fly away.

Przerwał w połowie frazy.

– Ben?

– Tak?

– Od jak dawna jesteś żonaty?

– W tym tygodniu mija piętnaście lat.

Wtrąciła się Ashley.

– Powiedz prawdę… Czy to jest nadal ekscytujące, czy już tylko rutyna? – Zabrzmiało jak coś więcej niż tylko pytanie.

Grover zaśmiał się.

– Jestem żonaty od prawie pięćdziesięciu lat i, proszę mi wierzyć, jest coraz lepiej. Nie gorzej. Nie bardziej nudno. Kocham ją teraz bardziej niż tego dnia, kiedy się pobraliśmy, a myślałem, że to niemożliwe, gdy stałem w tamtym lipcowym słońcu, a pot lał mi się po plecach.

Spojrzała na mnie.

– I co z tą rocznicą? Zaplanowałeś coś?

Pokiwałem głową.

– Pomyślałem, że przyniosę jej kwiaty. Otworzę butelkę wina i popatrzymy na fale obmywające piasek.

– Nadal przynosisz jej kwiaty?

– Co tydzień.

Odwróciła się bokiem, opuszczając głowę i unosząc brew, która pociągnęła za sobą górną wargę – kobiety robią tak, kiedy nie wierzą w ani jedno twoje słowo.

– Co tydzień przynosisz swojej żonie kwiaty?

– No.

– Brawo – oznajmił Grover.

Odezwała się w niej dziennikarka.

– Jakie są jej ulubione?

– Orchidee plamiste. Ale nie zawsze kwitną, kiedy akurat ich potrzebuję, więc jeżeli nie mogę znaleźć orchidei, to idę do pewnej kwiaciarni niedaleko szpitala i kupuję to, co właśnie kwitnie.

– Mówisz poważnie?

Skinąłem głową.

– A co ona robi z tymi wszystkimi orchideami? – Pokręciła głową. – Tylko mi nie mów, że je po prostu wyrzucacie.

– Zbudowałem jej szklarnię.

Uniosła brew.

– Szklarnię?

– No.

– Ile macie orchidei?

Wzruszyłem ramionami.

– Ostatnim razem naliczyłem dwieście pięćdziesiąt siedem.

Grover się zaśmiał.

– Prawdziwy romantyk – rzucił przez ramię. – Ashley, jak poznałaś swojego narzeczonego?

– W sądzie. Pisałam właśnie relację z procesu pewnej gwiazdy z Atlanty. Występował w roli adwokata strony przeciwnej. Przeprowadziłam z nim wywiad, a on zaprosił mnie na kolację.

– Idealnie. Gdzie się wybieracie w podróż poślubną?

– Do Włoch. Na dwa tygodnie. Zaczynamy w Wenecji, a kończymy we Florencji.

Samolotem zatrzęsły turbulencje. Teraz ona zaczęła wypytywać Grovera.

– Tak z ciekawości, panie…? – Pstryknęła palcami. Przerwał jej gestem ręki.

– Mów mi Grover.

– Ile ma pan godzin spędzonych w powietrzu?

Zszedł samolotem ostro w prawo, następnie podciągnął do siebie drążek, idąc ostro w górę i posyłając mój żołądek aż do gardła.

– Chcesz zapytać, czy potrafię dowieźć was do Denver, nie ryjąc nosem w jakąś górę?

– No… coś w tym rodzaju.

Przekręcił sterem w lewo, potem w prawo, machając skrzydłami.

– Wliczając w to czas spędzony w wojsku czy nie wliczając?

Z pobielałymi kostkami chwyciłem się kurczowo klamki ponad moją głową.

Ashley zrobiła to samo i powiedziała:

– Nie wliczając.

Wyrównał gładko jak po maśle.

– Około piętnastu tysięcy.

Rozluźniła uścisk.

– A wliczając wojsko?

– Jakoś ponad dwadzieścia.

Odetchnąłem i puściłem klamkę. Moje palce zrobiły się w środku czerwone. Mówił do nas obojga. W jego głosie było słychać, że się uśmiecha.

– Czujecie się teraz lepiej?

Spod jego siedzenia wyczołgał się pies, wskoczył mu na kolana i przypatrywał się nam sponad jego ramienia, warcząc i kręcąc się niczym wiewiórka na steroidach. Jego ciało stanowiło masę skłębionych mięśni, ale łapy były krótkie, miały mniej więcej dziesięć centymetrów. Wyglądał tak, jakby ktoś skrócił go do kolan. Wymógł sobie sporo prywatnej przestrzeni, a język jego ciała mówił mi, że traktuje kabinę jak swoje miejsce.

Ponownie odezwał się Grover:

– Poznajcie Tanka, mojego drugiego pilota.

– A ile on ma wylatanych godzin? – zapytałem.

Grover przekrzywił głowę i nie odzywał się przez chwilę.

– Coś pomiędzy trzema a czterema tysiącami.

Pies odwrócił się i spoglądał na zewnątrz przez przednią szybę. Usatysfakcjonowany zeskoczył z kolan Grovera i zwinął się z powrotem w swojej dziurze pod siedzeniem.

Pochyliłem się nieznacznie do przodu, patrząc ponad oparciem fotela Grovera, aby przyjrzeć się ruchom jego rąk. Sękatych. Mięsistych. Pokrytych suchą skórą. Grube kostki. Obrączka cienka na krawędziach. Zwisała luźno u nasady jego palca, ale trzeba by pewnie mydła, aby ją z niego zsunąć.

– Ile potrwa podróż?

Wysunął z koszuli srebrny kieszonkowy zegarek i jedną ręką otworzył wieczko, na którego wewnętrznej stronie znajdowało się zdjęcie kobiety. Potem spojrzał na przyrządy kontrolne. GPS podał mu szacowany czas przylotu, ale miałem wrażenie, że chce się upewnić co do dokładności swoich urządzeń. Coś, co robił mnóstwo razy. Kliknął wieczkiem, zamykając zegarek.

– Biorąc pod uwagę przeciwny wiatr… wylądujemy dokładnie za dwie godziny.

Zdjęcie, na które rzuciłem okiem, było zniszczone i popękane, ale nawet wyblakłe pokazywało piękną kobietę.

– Masz dzieci?

– Pięcioro i trzynaścioro wnucząt.

Ashley zaśmiała się.

– Nie próżnowałeś.

– Kiedyś tak – przyznał. – Trzech synów. Dwie córki. Nasza najmłodsza jest pewnie starsza od ciebie. – Spojrzał przez ramię: – Ben, ile masz lat?

– Trzydzieści dziewięć.

Odezwał się ponownie.

– A ty, Ashley?

– Nie wiesz, że kobiet nie pyta się o wiek?

– Cóż, technicznie rzecz biorąc, nie powinienem zabierać dwójki pasażerów na tylnym siedzeniu, ale jestem ze starej szkoły, a zdaje się, że nieźle sobie radzicie.

Poklepałem go po ramieniu.

– Jaka to różnica: jedna czy dwie osoby?

– Krajowy urząd lotniczy orzekł jak na Sądzie Ostatecznym, że wolno mi zabierać tylko jedną osobę na tylnym siedzeniu.

Ashley uśmiechnęła się i uniosła palec.

– A więc to nielegalne?

Zaśmiał się.

– Możesz zdefiniować, co to znaczy nielegalne?

Zapatrzyła się przez szybę.

– A zatem, gdy wylądujemy, pójdziemy do terminalu czy do więzienia?

Zaśmiał się.

– Technicznie rzecz biorąc, nie wiedzą, że jesteś na pokładzie, wątpię więc, czy będą czekać, żeby cię aresztować. Jeżeli jednak tak, to powiem im, że mnie porwałaś i że chcę wnieść oskarżenie.

Spojrzała na mnie.

– No to mi ulżyło.

Grover kontynuował.

– Ten samolot został zaprojektowany tak, aby latać nisko i wolno. Z tego powodu latam zgodnie z zasadami LKW, co oznacza „loty na kontakt wzrokowy”.

Nic z tego nie rozumiałem.

– Czyli?

– Czyli nie muszę sporządzać planu lotu, jeśli planuję lecieć, kierując się bezpośrednią widocznością. A tak właśnie jest, czyli czego ich oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Tak? – Jego głowa pochyliła się do tyłu, gdy spoglądał na Ashley. – Wiek?

– Trzydzieści cztery.

Spojrzał na tablicę rozdzielczą, a następnie na jeden GPS i potrząsnął głową.

– Kierunek wiatru jest dla nas niekorzystny. Ta nadchodząca burza musi być silna. Dobrze, że wiem, w którym kierunku lecimy, w przeciwnym wypadku znacznie zboczylibyśmy z trasy – zaśmiał się do siebie. – Młodziaki. Jedno i drugie. Całe życie przed wami. Ile ja mógłbym uniknąć, mając trzydzieści parę lat, gdybym wiedział to, co wiem teraz.

Siedzieliśmy oboje cicho z tyłu. Nastrój Ashley się zmienił. Stał się bardziej melancholijny. Jej urok nieco uleciał. Nie czułem się dobrze z myślą, że to ja wplątałem ją w tę nieprzyjemną sytuację. Grover to wyczuł.

– Nie przejmujcie się. To wbrew prawu tylko wtedy, kiedy was złapią, a mnie nigdy nie złapali. Za parę godzin będziecie już na ziemi i w drodze do siebie do domu. – Zakaszlał, odchrząknął i jeszcze nieco się zaśmiał.

Nocne niebo przeświecało przez pleksiglas ponad moją głową. Wydawało się, że gwiazdy są na wyciągnięcie ręki.

– Dobrze już, dobrze. – Grover zamilkł, sprawdzając wskaźniki. Ponownie zakaszlał.

Usłyszałem to po raz pierwszy, ale po raz drugi w życiu zwróciło moją uwagę.

– Zważywszy na to, że staramy się uciec przed burzą po waszej lewej stronie, oraz na znoszenie przez dość silny wiatr i jego kierunek w ogon, a także na to, że nie mam ze sobą tlenu, musimy się trzymać poniżej pięciu tysięcy metrów, inaczej wylądujecie z bólem głowy – odezwał się.

Ashley powiedziała:

– Chyba będzie jakieś: „a zatem”.

– A zatem – ciągnął Grover – trzymajcie się, ponieważ wznosimy się nad Uintas.

– Że co, proszę?

– The High Uintas Wilderness. Największy łańcuch górski ciągnący się ze wschodu na zachód kontynentu, miejsce o powierzchni pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych dziczy bez śladu człowieka, z opadami śniegu od metra do półtora na rok i więcej w niektórych wyższych partiach. Ponad siedemset jezior, najlepsze miejsca na łowienie ryb i polowanie.

– Brzmi dziko.

– Oglądaliście kiedyś film Jeremiah Johnson?

– Jeden z moich ulubionych.

Wskazał w dół, tęsknie kiwając głową.

– Tam właśnie go kręcili.

– Bez żartów?

– Bez żartów.

Zaczęło nami trząść. Żołądek podchodził mi do gardła.

– Grover, oglądałeś te filmy tematyczne w 3D, w których wszystko się porusza, ale ty pozostajesz w miejscu?

Pociągnął drążek w kierunku swojego lewego kolana.

– No.

– Nazywam je wyjazdami do Rygi. Czy ta podróż będzie jedną z nich?

– Nic z tych rzeczy. Uczucie może być nieco mocniejsze niż jazda na rollercoasterze. Łatwo i przyjemnie. Właściwie to powinno ci się podobać.

Spojrzał na zewnątrz przez szybę, a my zrobiliśmy to samo. Pies wskoczył mu na kolana.

– Pośrodku znajduje się park narodowy, który został przeznaczony na rezerwat naturalny, co oznacza, że żadne pojazdy mechaniczne nie mają tam wstępu. To jedno z najbardziej niedostępnych miejsc na tej planecie. Bardziej jak na Marsie niż na Ziemi. Ciężko się stamtąd wydostać i ciężko tam dotrzeć. Gdybyś obrabował bank i potrzebował kryjówki, byłoby to odpowiednie miejsce.

Ashley się zaśmiała.

– Wiesz to z własnego doświadczenia?

Kolejny napad kaszlu. Kolejny śmiech.

– Bez komentarzy.

Pod nami rozpościerała się dzika przyroda.

– Grover?

– No?

– Jak daleko sięga teraz nasz wzrok przez te okna?

– Pewnie jakieś sto kilometrów.

Jak okiem sięgnąć, nie było widać nawet światełka.

– Ile razy leciałeś tą trasą?

Przekrzywił głowę.

– Ze sto albo i więcej.

– To mógłbyś to robić z zamkniętymi oczami?

– Może.

– To dobrze, bo jeżeli zbliżymy się jeszcze bardziej do tych pokrytych śniegiem szczytów, zarysują spód samolotu.

– E tam – droczył się z nami. – Mamy jeszcze dobre pięćdziesiąt metrów. Chociaż mogą ci porysować tyłek, jeżeli nie przestaniesz się na nie gapić.

Ashley się zaśmiała. Grover wyciągnął z kieszeni koszuli listek z pastylkami tums, wyłuskał dwie, zaczął je żuć i ponownie zakaszlał. Poklepał się w klatkę piersiową, zasłonił swój mikrofon i beknął.

Poklepałem go po ramieniu.

– Opowiedz mi o swojej wadliwej pompce. Od jak dawna kaszlesz i zażywasz pastylki na nadkwasotę?

Pociągnął do siebie drążek, unosząc dziób samolotu. Wznieśliśmy się, nadlatując nad coś, co wyglądało jak płaskowyż, i przedarliśmy się pomiędzy dwoma szczytami. Za lewą szybą pojawił się księżyc. Oświetlał świat pokryty białym kobiercem.

Grover przez chwilę milczał, spoglądając na prawo, a potem na lewo.

– Pięknie, prawda?

Ashley odpowiedziała za nas oboje.

– Surrealistycznie.

– Doktorku – zaczął Grover – widziałem się z moim kardiologiem nie dalej jak w zeszłym tygodniu. To on właśnie polecił mi pastylki na nadkwasotę.

– Czy przedtem miałeś już ten kaszel?

– Tak, dlatego właśnie żona wysłała mnie do lekarza.

– Zrobili ci EKG?

– Tak, wszystko w porządku.

– Wyświadcz sobie przysługę i wróć tam. Może nic tam nie ma, ale może też coś być.

– Myślisz, że powinienem?

– Myślę, że warto byłoby się temu przyjrzeć jeszcze raz.

Pokiwał głową.

– Mam w życiu parę prostych zasad. Jedną z nich jest, aby trzymać się tego, w czym jestem dobry, i mieć zaufanie do tych, którzy trzymają się tego, w czym są dobrzy.

– A więc pójdziesz?

– Pewnie nie dam rady jutro, ale wybiorę się jakoś w środku tygodnia. Nie będzie za późno?

Oparłem się na siedzeniu.

– Po prostu zrób to w przyszłym tygodniu. Umowa stoi?

Przerwała nam Ashley.

– Opowiedz mi o swojej żonie.

Przelatywaliśmy nad górskimi szczytami, omijając je precyzyjnie. Grover milczał przez chwilę, po czym odezwał się niższym tonem.

– Dziewczyna ze Środkowego Zachodu. Wyszła za mnie, kiedy nie miałem nic poza miłością, marzeniami i pożądaniem. Dała mi dzieci, była przy mnie, gdy wszystko straciłem, wierzyła we mnie, gdy jej mówiłem, że wyjdziemy na prostą. Bez obrazy zgromadzonego tu towarzystwa, ale to najpiękniejsza kobieta na świecie.

– Nie czuję się urażona. Masz więc jakieś rady dla dziewczyny na czterdzieści osiem godzin przed ślubem?

– Kiedy budzę się rano, trzyma mnie za rękę. Zaparzam kawę, a potem ona siedzi, dotykając moich kolan swoimi, gdy ją pijemy.

Grover mówił chętnie, nie przerywaliśmy mu więc. Nie żebyśmy mieli wybór.

Korzystał z chwili.

– Nie wiem, czy u ciebie będzie tak samo. – Wzruszył ramionami. – Może pewnego dnia. Jesteśmy małżeństwem od bardzo dawna, wiele widzieliśmy, wiele przeszliśmy, ale kochanie kogoś staje się coraz lepsze, im dłużej trwa. Można by pomyśleć, że taki staruszek jak ja nie ekscytuje się już, kiedy ona idzie przez sypialnię w wypłowiałym flanelowym szlafroku, a jednak… I ona czuje to samo do mnie – zaśmiał się – mimo że ja nie noszę flanelowych szlafroków. Może nie jest już tak żwawa, jak wówczas gdy miała dwadzieścia lat, może jej skóra obwisła już na ramionach i na pupie. Może ma trochę zmarszczek, których nie lubi, może opadły jej powieki, może jej bielizna nie jest już takiego rozmiaru co kiedyś, może to wszystko i prawda… ale ja także nie wyglądam już jak facet z naszych ślubnych zdjęć. Już posiwiałem, przybyło mi zmarszczek, spowolniałem, stałem się cieniem tamtego chłopaka. Może to zabrzmi jak komunał, ale ożeniłem się z kobietą, która do mnie pasuje. Jestem jednym z dwóch pasujących do siebie puzzli.

Ashley odezwała się ponownie.

– A co w tym wszystkim jest najlepsze?

– Kiedy się śmieje… ja się uśmiecham. Kiedy płacze, łzy spływają mi po twarzy. – Pokiwał głową. – Nie zamieniłbym tego na… nic innego.

Warkot silnika wprawiał samolot w wibracje, podczas gdy przelatywaliśmy ponad szczytami gór oraz doliną. Grover pokazał na GPS, a następnie przez szkło, zataczając ręką łuk.

– Spędziłem tam w dole mój miesiąc miodowy. Na wędrówce po górach. Gayle kocha być na świeżym powietrzu. Wracamy tu co roku – zaśmiał się. – Teraz jeździmy karawanem. Śpimy pod kocami elektrycznymi. Mamy elektryczny ekspres do kawy. To się nazywa kemping!

Poprawił się na fotelu.

– Prosiłaś o jakieś rady. Powiem ci to samo, co mówiłem moim córkom przed ich ślubem. Wyjdź za takiego mężczyznę, który będzie z tobą wędrował przez życie przez następnych pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Otwierał przed tobą drzwi, trzymał cię za rękę, parzył ci kawę, wcierał krem w pęknięcia na twoich stopach, stawiał cię na piedestale, bo tam jest twoje miejsce. Czy ożeni się z twoją twarzą albo farbowanymi blond włosami, czy też będzie cię kochał, gdy będziesz wyglądała tak, jak będziesz wyglądała za pięćdziesiąt lat?

Zapadła cisza.

– Grover, minąłeś się z powołaniem – zauważyłem.

Parsknął śmiechem, sprawdzając odczyty.

– To znaczy?

– Ci psycholodzy w telewizji się do ciebie nie umywają. Powinieneś mieć swój własny program. Tylko ty, kanapa i jeden ochotnik.

Znowu śmiech.

– To wasza dwójka weszła dzisiejszego wieczoru do mojego hangaru i ujrzała niebiesko-żółty samolot pilotowany przez zrzędliwego staruszka z plamami wątrobowymi na dłoniach oraz wrednym małym psem u nogi. Szybki wypad do Denver, gdzie będziecie mogli wrócić do swojego pełnego obowiązków, e-maili, wiadomości głosowych i tekstowych życia. – Pokręcił głową. – Widzę hermetycznie zamkniętą kapsułę unoszącą was ponad problemami tego świata i prezentującą widoki, których próżno by szukać na ziemi. W ten sposób możecie wreszcie widzieć wyraźnie.

Zatoczył ręką łuk ponad krajobrazem przesuwającym się pod nami w cieniu.

– Wszyscy wiedziemy życie, spoglądając przez soczewki, które są zatarte, zamglone, zarysowane, a niektóre potłuczone. Ale to tutaj – poklepał drążek – wyciąga was zza tych szkieł i przez kilka krótkich chwil zapewnia wam maksymalnie ostrą widoczność.

Głos Ashley był cichy.

– Dlatego właśnie tak kochasz latanie?

Pokiwał głową.

– Czasami Gayle i ja przylatujemy tutaj, aby spędzić dwie czy trzy godziny. Bez ani jednego słowa. Nie czujemy potrzeby, aby mówić cokolwiek. Nie zakłócamy niepotrzebnie eteru. Siada tam z tyłu, kładzie mi dłoń na ramieniu i przelatujemy sobie nad ziemią. A kiedy lądujemy, cały świat wydaje się taki, jak trzeba.

Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. A potem Grover zakaszlał. Wycharczał coś niskim i gardłowym tonem. Złapał się za klatkę piersiową, pochylił do przodu, zerwał z siebie słuchawki, a jego głowa grzmotnęła o szybę. Wygiął plecy, następnie chwycił koszulę i pociągnął, rozrywając ją wraz z guzikami. Rzucił się do przodu, zgarbił nad drążkiem, targnął nim ostro w prawo, a potem pochylił skrzydło o dziewięćdziesiąt stopni w kierunku ziemi.

Przed nami wyrosła góra. Wydawało się, że spadamy z blatu stołu. Tuż przed zderzeniem Grover wyrównał samolot. Przyciągnął do siebie drążek i samolot zaczął szybować. Nasza prędkość spadła prawie do zera, pamiętam odgłos wierzchołków drzew szorujących o spód samolotu.

A potem, jak gdyby robił to tysiące razy, Grover rozpłaszczył maszynę na zboczu góry.

Ogon dotknął ziemi pierwszy, następnie lewe skrzydło, które uderzyło w coś i oderwało się. Ciężar prawego skrzydła przeważył samolot, przekrzywiając nas i spełniając w pewnym sensie funkcję kotwicy. Mniej więcej wtedy Grover zgasił silnik. Następną rzeczą, którą pamiętam, było wirowanie, dachowanie i odrywający się ogon. A potem usłyszałem głośny trzask, krzyk Ashley, szczekanie przelatującego w powietrzu psa. Śnieg uderzył mnie w twarz, a potem nastąpił odgłos łamanych gałęzi i zderzenie.

Ostatnim obrazem, jaki pamiętam, była zielona plama nachodząca na błękitną poświatę GPS-u na desce rozdzielczej rozbitego samolotu.

Pomiędzy nami góry

Подняться наверх