Читать книгу Inwazja - C.j. Sansom - Страница 10

Rozdział drugi

Оглавление

Późnym popołudniem skończyłem pracować nad ostatnią sprawą i posypałem piaskiem notatki.

Nadchodził uroczy letni wieczór. Przed dwoma dniami obchodziliśmy noc świętojańską, ale królewski edykt zabraniał tradycyjnych uroczystości i palenia ognisk. W mieście obowiązywała cisza nocna, ulice patrolowały dodatkowe straże, czuwając, by francuscy szpiedzy nie podłożyli ognia.

Dochodząc do domu, uświadomiłem sobie, że nie czuję już miłego podniecenia, jak za życia Joan, a raczej, powiedziałbym, irytację. Przestąpiłem próg domu. Josephine Coldiron, córka mego majordomusa, z rękami w małdrzyk stała na rogóżce w sieni, a na jej krągłej, tępej fizjonomii malowało się lekkie zafrasowanie.

— Dobry wieczór, Josephine — powitałem ją. Dygnęła, schylając głowę. Jasny kosmyk niemytych włosów wymknął się spod białego czepka i opadł jej na czoło.

— Proszę o wybaczenie, panie. — Nerwowo wetknęła włosy pod czepek.

— Co z obiadem? — spytałem łagodnie, gdyż wiedziałem, że się mnie boi.

— Jeszcze się nie wzięłam za obiad — wyznała ze skruchą. — Potrzebuję chłopców do pomocy przy warzywach.

— A gdzie Simon i Timothy?

Na jej twarzy odbiła się panika.

— Tego… no… z moim ojcem, panie. Zaraz ich zawołam, żeby się wzięli do roboty.

Podreptała do kuchni jak spłoszona mysz.

Guy, mój stary druh, chwilowo również mój rezydent, siedział na krześle i wyglądał przez okno. Odwrócił się, kiedy wszedłem, siląc się na uśmiech. Guy był medykiem, człowiekiem cieszącym się szacunkiem, co jednak pewnej nocy przed dwoma tygodniami nie powstrzymało bandy czeladników polujących na francuskich szpiegów przed splądrowaniem jego domu w pobliżu Old Barge; podarli naukowe zapiski, które prowadził od lat, i zdemolowali instrumentarium doktora. Guya nie było w domu, inaczej niechybnie by zginął. To, że był Hiszpanem, nic by mu nie pomogło; z daleka było widać, że jest cudzoziemcem, miał śniadą twarz i obcy akcent. Odkąd wziąłem go do siebie, popadł w melancholię, co bardzo mnie martwiło. Odstawiłem sakwę na podłogę.

— Jak się czujesz, Guy?

Uniósł dłoń w geście powitania.

— Siedzę tu cały dzień. Dziwna rzecz, zawsze sądziłem, że gdybym przestał pracować, czas wlókłby się w nieskończoność, tymczasem pędzi jak szalony, a ja nawet tego nie zauważam.

— Barak mówi, że Tamasin dokuczają upały.

Z radością odnotowałem na jego twarzy ożywienie.

— Zobaczę się z nią jutro. Jestem pewien, że wszystko w porządku, ale będą spokojniejsi. Czy raczej on będzie spokojniejszy. Tamasin się nie denerwuje. — Zawahał się. — Zaproponowałem, że zbadam ją tutaj. Nie wiem, czy nie za bardzo się panoszę u ciebie?

— Ale skądże. Możesz tu sobie siedzieć, jak długo zechcesz, wiesz dobrze o tym.

— Dziękuję. Boję się, że jeśli wrócę do siebie, znów spotka mnie to samo. Wrogość wobec cudzoziemców wzrasta z dnia na dzień. Spójrz tylko na nich. — Skinął w stronę podzielonego na skośne kwatery okna, które wychodziło na ogród.

Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Mój lokaj, William Coldiron, stał na ścieżce z rękami założonymi na kościstych biodrach i srogim wyrazem trupio bladej twarzy porośniętej siwą szczeciną. Dwaj młodzi służący, czternastoletni Simon i niziutki, dwunastoletni Timothy, z miotłą na ramieniu maszerowali jak żołnierze po ogrodzie. Coldiron przyglądał im się srogo przez jedyne oko; drugi oczodół zakrywała wielka czarna łata.

— W prawo zwrot! — huknął, a chłopcy nieporadnie wykonali rozkaz.

Usłyszałem, jak Josephine woła ich przez drzwi kuchenne. Coldiron gwałtownie zadarł głowę, patrząc w stronę gabinetu.

Otworzyłem okno.

— William! — krzyknąłem ostro.

Coldiron odwrócił się do chłopców.

— Jazda do domu warzyć obiad dla pana, a nie zawracać mi głowy jakąś durną musztrą! — zbeształ ich.

Chłopcy odeszli nabzdyczeni.

Odwróciłem się do Guya.

— Skaranie boskie z tym Coldironem.

Guy potaknął ze znużeniem. Po chwili mój lokaj stanął przede mną. Ukłonił się, po czym czekał wyprężony na baczność. Jak zwykle nie mogłem się przemóc, by mu spojrzeć w twarz. Długa, głęboka blizna biegła od krawędzi łysiejącego czoła do klapki na oku, a stamtąd do kącika ust. Kiedy go o nią spytałem, gdy ubiegał się o pracę, wyjaśnił, iż szrama jest pamiątką sprzed trzydziestu lat spod Flodden po cięciu szkockiego miecza. Wiedziony nieuleczalnym współczuciem dla istot ułomnych przyjąłem go, choć nie bez znaczenia był również fakt, że po tym, jak król nam wlepił dwa kolejne sążniste podatki, musiałem liczyć się z groszem, a Coldiron zadowolił się skromną płacą. Przyznam, że od pierwszej chwili nie przepadałem za nim.

— Cóżeś tam wyprawiał z chłopcami w ogrodzie? — naparłem na niego. — Josephine mówiła, że nie wziąłeś się nawet do obiadu.

— Proszę o wybaczenie, panie — odparł, nie mrugnąwszy okiem — ale Simon i Timothy pytali mnie o moją przeszłość wojskową. Dobre chłopaki, rwą się, by bronić naszego kraju przed Francuzem. — Bezradnie rozłożył ręce. — Męczyli mnie, żebym im pokazał, jak wygląda musztra wojskowa. Nie chcieli dać mi spokoju. Podnieca ich, że brałem udział w ostatniej bitwie ze Szkotami i własnoręcznie ściąłem króla Jakuba Czwartego.

— Miotłami będą nas bronić?

— Czasy przyszły takie, że nawet gołowąsy będą musiały chwycić za piki i gizarmy. Mówią, że Szkotom znów stare sztuczki w głowie i szykują się, by najechać nas od północy, gdy od południa grozi nam Francuz. Wierzę w to, bo znam tych bosonogich drani. A gdy w dodatku cudzoziemscy szpiedzy podpalą Londyn… — Zerknął spod oka na Guya, przelotnie, lecz wystarczająco długo, by Guy, dostrzegłszy to, odwrócił się do niego plecami.

— Nie życzę sobie, żebyś musztrował Timothy’ego i Simona — powiedziałem ostro — bez względu na to, jak biegły jesteś w sztuce wojennej. Twoim zadaniem jest obecnie prowadzenie mojego gospodarstwa.

Mięsień nie drgnął na twarzy Coldirona.

— Ma się rozumieć, panie, nie dam się już więcej podejść szczeniakom. — Ponownie skłonił się głęboko i wyszedł z pokoju. Patrzyłem tępo w drzwi.

— To on wezwał chłopców na naukę musztry — odezwał się Guy. — Widziałem na własne oczy. Timothy wcale się nie palił do tego.

— To łgarz i nicpoń.

Guy puścił do mnie oko.

— Wierzysz, że zabił króla Szkotów?

— Każdy angielski wojak, który był pod Flodden, przypisuje sobie ten czyn. Zastanawiam się, czyby go nie zwolnić.

— Może to i dobry pomysł — poparł mnie nieoczekiwanie Guy, choć zwykle był wcieleniem łagodności.

— Żal mi tylko jego córki — westchnąłem. — Coldiron terroryzuje ją nie mniej niż chłopców. — Potarłem brodę. — Swoją drogą, jutro muszę się udać do Bedlam, odwiedzić Ellen.

Podniósł na mnie wzrok przepełniony głębokim smutkiem.

— W gruncie rzeczy to nie służy żadnemu z was, że pędzisz do niej, ilekroć wmawia ci, że coś jej dolega. Choćby jej było Bóg wie co, nie ma prawa żądać, byś zjawiał się na każde jej skinienie.

*

Następnego ranka o świcie wyruszyłem do Bedlam. Poprzedniej nocy ostatecznie podjąłem decyzję względem Ellen. Nie paliłem się do tego, co mi przyjdzie zrobić, ale nie miałem wyboru. Włożyłem szatę i buty do konnej jazdy, zebrałem akcesoria jeździeckie i ruszyłem w stronę stajni. Postanowiłem jechać przez miasto szerszymi, brukowanymi ulicami. Zastałem Genesis w boksie z pyskiem w żłobie. Timothy, do którego obowiązków należało oporządzanie stajni, czesał konia. Na mój widok Genesis zadarł głowę i zarżał radośnie. Poklepałem go po pysku, czując pod dłonią sztywne, kłujące wąsy. Był u mnie od pięciu lat; przybył jako źrebak, a teraz był już dojrzałym, spokojnym wierzchowcem. Spojrzałem na Timothy’ego.

— Dodałeś mu ziół do obroku, tak jak prosiłem?

— Tak, panie. Jadł, aż miło.

Widząc, jak buzia Timothy’ego rozjaśnia się w szczerbatym uśmiechu, poczułem ucisk w sercu. Był sierotą i prócz moich domowników nie miał na całym bożym świecie nikogo. Wiedziałem, że boleśnie odczuł śmierć Joan. Kiwnąłem głową.

— Gdyby Coldiron znów was namawiał z Simonem na zabawy w wojsko, masz mu powiedzieć, że się nie zgadzam. Rozumiesz, Timothy?

Chłopiec nerwowo przestępował z nogi na nogę.

— Kiedy on mówi, panie, że powinniśmy się uczyć musztry.

— A ja mówię, że jesteście jeszcze za młodzi. A teraz, mój chłopcze, przynieś schodki, bym mógł dosiąść konia.

Stanowczo muszę się pozbyć tego indywiduum, postanowiłem w duchu, myśląc o Coldironie.

*

Zjechałem w dół Holborn Hill, a potem przejechałem przez bramę miejską w Newgate, niedaleko ponurych, okopconych dymem kamiennych murów więzienia. Wejścia do dawnego Christ’s Hospital strzegło dwóch halabardników. Słyszałem, że szpital, podobnie jak pozostałe mienie klasztorne, służy za królewski magazyn broni i sztandarów. Znów przypomniałem sobie mojego druha Rogera i jego plany ufundowania przez korporacje prawnicze nowego szpitala dla ubogich. Próbowałem kontynuować jego dzieło po śmierci przyjaciela, ale podatki wojenne żyłowały nas tak, że wszyscy oglądali każdy grosz z obu stron.

Spod bramy podwórza na Shambles wyfrunęła kurzawa gęsiego pierza, płosząc Genesis. Chodnikiem płynęła krew. Wojna była równoznaczna z wielkim zapotrzebowaniem na strzały do królewskich zbrojowni. Domyślałem się, że zarzynano gęsi na pierze do wyrobu strzał. Przypomniałem sobie sprawdzian obronności oglądany poprzedniego dnia. Tysiąc pięciuset mężczyzn zgarnięto już z londyńskich ulic i wysłano na południe, niemały kontyngent jak na miasto, które sobie liczy sześćdziesiąt tysięcy dusz. To samo działo się w całym kraju; miałem nadzieję, że oficer z mroczną fizjonomią zapomni o Baraku.

Wjechałem teraz na Cheapside, główny trakt wiodący między sklepami, budynkami publicznymi i kamienicami co zamożniejszych kupców. Kaznodzieja z długą, siwą brodą, wskazującą, że jej właściciel jest protestantem, stał na schodach kamiennego monumentu Cheapside Cross.

— Bóg niechybnie pobłogosławi naszemu orężowi, gdyż Francuzi i Szkoci są zgrają wygolonych papistów, narzędziami szatana w jego wojnie przeciwko naukom Pisma Świętego! — piał.

Był to zapewne jeden z tych samozwańczych radykalnych kaznodziejów, którzy jeszcze dwa lata temu wylądowaliby od razu w więzieniu, teraz jednak wrócili do łask za nawoływanie do wojny. Wzrokiem nieustannie przeczesywał tłum, jakby spodziewał się szpiegów szkockich czy francuskich, którzy… mogli dosypać trucizny do żywności na straganach? Niewiele jej zostało, gdyż jak wspominał Barak, większość została zarekwirowana dla wojsk, a zeszłoroczne zbiory były marne. W jednym kramie wypatrzyłem z odrazą coś, co z daleka wyglądało na stertę owczych bobków, z bliska jednak okazało się suszonymi śliwkami. Odkąd król zezwolił korsarzom na napadanie francuskich i szkockich statków, na straganach zaczęły się pojawiać różne smakołyki. Przypomniałem sobie, jak świętowaliśmy na wiosnę, gdy korsarz Robert Renegar przyholował w górę Tamizy hiszpański statek wyładowany indyjskim złotem. Hiszpanie szaleli z wściekłości, za to na naszym dworze Renegar był fetowany jak jakiś bohater.

Na targu czuło się w powietrzu agresję. Przy straganie warzywnym tęga niewiasta o czerwonej twarzy wymachiwała testonem przed nosem straganiarza, aż ze złości łopotały białe skrzydła jej czepca.

— To jest szyling! — wrzeszczała. — Ma wytłoczoną głowę Jego Królewskiej Mości!

Kramarz ze znużeniem walnął dłonią w stragan.

— Jest pół na pół z miedzi! W starej monecie wart osiem pensów góra! Nic na to nie poradzę. To nie ja biję taki lichy pieniądz.

— Mój mąż odebrał w tej monecie wypłatę, a ty chcesz pensa za worek tego dziadostwa! — Chwyciła małą główkę kapusty, wymachując mężczyźnie przed twarzą.

— Nie wiesz, że burze zniszczyły zbiory? Możesz jojczyć, ile chcesz, nic mnie to nie obchodzi! — Teraz straganiarz już sam krzyczał, ku uciesze gromadki obdartych urwisów z wychudłym psem, który ujadał zawzięcie. Niewiasta energicznie odłożyła kapustę.

— Znajdę sobie lepszą gdzie indziej!

— Raczej nie za jednego z tych miedziaków!

— Wszystko się zawsze odbija na najbiedniejszych — uniosła się. — Ubodzy pracują za nic. Założę się, że twoja rodzina nie przymiera głodem. Kiedy wreszcie przyjdzie kres takim krwiopijcom, jak król i wy wszyscy! — Zorientowawszy się, co jej się wymknęło, rozejrzała się trwożnie wokół, ale w pobliżu nie było żadnych konstabli. Odeszła, kłapiąc pustą torbą o spódnicę.

— Dobry, spokojny koń — zwróciłem się do Genesis. Westchnąłem. Mimo że miałem już swoje lata, dalej źle znosiłem zniewagi pod moim adresem, w dodatku czułem się upokorzony. Choćbym nie wiem jak zżymał się, podobnie jak reszta zamożnych obywateli, na podatki, wciąż mieliśmy co włożyć do garnka. Pytanie, czemu pokornie znosiliśmy to, że król próbuje nas ogołocić. Odpowiedź była prosta: było to mimo wszystko lepsze od inwazji wroga.

Jechałem teraz przez Poultry. Na rogu Three Needle Street kilku czeladników w jasnoniebieskich kaftanach stało z rękami zatkniętymi za pasy, tocząc groźnie wzrokiem dokoła. Przejeżdżający konstabl nie zwrócił na nich uwagi. Wałęsający się czeladnicy, dawniej tępieni przez służby porządkowe, teraz uchodzili za dodatkową ochronę przed cudzoziemskimi szpiegami. To właśnie banda młokosów ich pokroju splądrowała pracownię Guya. Wyjeżdżając z miejskich murów przez Bishopsgate, dumałem ponuro, czy jadę do domu wariatów, czy raczej opuszczam jego podwoje.

*

Ellen Fettiplace poznałem przed dwoma laty, odwiedzając mojego klienta, chłopca zamkniętego w Bedlam z powodu manii religijnej. Na oko wydawała się zdrowsza od pozostałych. Powierzano jej mniej groźnych pacjentów, do których odnosiła się z łagodnością i troską, a jej opieka przyczyniła się do odzyskania zdrowia przez mojego klienta. Byłem zdumiony, gdy poznałem naturę jej choroby — panicznie bała się opuszczać mury budynku. Sam byłem świadkiem szaleńczej trwogi, jaka ją ogarniała, ilekroć wyszła choćby krok za próg. Współczułem Ellen, zwłaszcza gdy dowiedziałem się, że zamknięto ją w Bedlam po tym, jak została napadnięta i zgwałcona obok swojego domu w hrabstwie Sussex. Miała wtedy lat szesnaście, a teraz — trzydzieści pięć.

Kiedy wypuszczono mojego klienta, Ellen poprosiła mnie, czy mógłbym ją odwiedzać, przynosząc wiadomości z zewnątrz, bo prawie nie wiedziała, co się w świecie dzieje. Przystałem na to, bo nikt oprócz mnie jej nie odwiedzał, pod jednym warunkiem wszakże: zgodzi się, bym spróbował ją wyprowadzić na zewnątrz. Odtąd imałem się najróżniejszych metod, prosząc, by wyszła choćby jeden krok za próg, obiecując, że będziemy ją podtrzymywać z Barakiem z obu stron, lub namawiając, by zamknęła oczy — Ellen jednak zawsze umiała mnie jakoś przechytrzyć, wzbraniając się i grając na zwłokę.

Ostatecznie zaś zaprzęgła swą przebiegłość, jedyną broń we wrogim świecie, w innym celu. Początkowo zobowiązałem się odwiedzać ją „od czasu do czasu”, ale ona ze zręcznością adwokata umiała wywrócić kota ogonem. Najpierw prosiła, bym ją odwiedzał co miesiąc, potem co trzy tygodnie, gdyż była straszliwie spragniona nowin, wreszcie — co dwa. Jeśli przeoczyłem termin odwiedzin, dostawałem od niej wiadomość, że jest chora, a gdy pośpiesznie udawałem się do niej, zastawałem ją, jak cudownie uleczona siedzi w najlepsze przy kominku, pocieszając któregoś z chorych. Na domiar złego w ostatnich miesiącach oświeciło mnie, że istnieje jeszcze jeden problem, który umknął mej uwadze: Ellen była we mnie zakochana.

*

Ludzie wyobrażają sobie Bedlam jako ponurą warownię, po której korytarzach niesie się skowyt szaleńców i szczęk łańcuchów o kraty. Fakt, że niemało tam jęczących i przykutych łańcuchami, ale niski, podłużny budynek z szarego kamienia z zewnątrz nie wygląda odstraszająco. Wchodzi się przez szeroki dziedziniec, na którym tego dnia nie było nikogo poza wysokim, chudym mężczyzną w szarym, poplamionym dublecie. Mężczyzna chodził w kółko ze wzrokiem wbitym w ziemię, mamrocząc coś bezgłośnie. Musiał to być jakiś nowy pacjent, zapewne zamożny, który postradał zmysły, a jego rodzinę stać było na to, by usunąć go sprzed oczu, zamykając w Bedlam.

Zastukałem do drzwi. Otworzył mi jeden z dozorców, Hob Gebons, szczękając wielkim pękiem kluczy u pasa. Krępy, na oko pięćdziesięcioletni, był tylko strażnikiem; pacjenci go nie interesowali, a niektórych traktował z bezmyślnym okrucieństwem. Dla mnie żywił odrobinę szacunku, ponieważ miałem odwagę postawić się zarządcy Bedlam, Edwinowi Shawmsowi, który dla odmiany był okrutny dla wszystkich bez wyjątku pacjentów, zawsze postępował z głęboką premedytacją. Gebons miał też jedną zaletę — był przekupny. Na mój widok uśmiechnął się kpiąco, odsłaniając sine zęby.

— Jak się miewa? — spytałem.

— Wesoła jak szczypiorek na wiosnę, odkąd dostała wiadomość, że pan przyjedzie. Przedtem ubzdurała sobie, że ma dżumę. Shawmsa szlag trafiał, gdy patrzył, jak ona się poci, a pociła się obficie, bo bał się, że zarządzą nam kwarantannę. A potem przyszedł liścik od pana i po godzinie zaczęło jej się poprawiać. Rzekłbym, że to cud, gdyby nie to, że Kościół potępił cuda.

Wszedłem do środka. Nawet w ten gorący letni dzień w Bedlam czuło się stęchłą wilgoć. Po lewej stronie zobaczyłem uchylone drzwi do świetlicy, gdzie część pacjentów grała w kości wokół starego, odrapanego stolika. W kącie, na krześle, kobieta w średnim wieku cicho łkała, ściskając kurczowo drewnianą lalkę. Reszta nie zwracała na nią uwagi; w tym przybytku podobne zachowanie było na porządku dziennym. Na prawo ciągnął się korytarz z drzwiami do pokojów chorych. Ktoś od środka łomotał w jedne drzwi.

— Wypuśćcie mnie! — wołał męski głos.

— Jest zarządca Shawms? — spytałem Hoba.

— Nie. Udał się do gwardiana Metwysa.

— Chciałbym zamienić z panem parę słów po spotkaniu z Ellen. Nie mogę tutaj zabawić dłużej niż pół godziny, bo muszę się punktualnie stawić na ważne spotkanie. — Sięgnąłem do pasa i zabrzęczałem wymownie sakiewką. Przy każdej wizycie dawałem parę groszy Hobowi, by zapewnić Ellen przyzwoitą pościel i jadło.

— W porządku, będę w kantorze. Ellen jest w pokoju.

Nie musiałem sprawdzać, czy drzwi są otwarte. Jeśli coś było pewne, to to, że Ellen nie będzie próbować ucieczki.

Ruszyłem korytarzem i zastukałem do jej drzwi. Oczywiście mężczyźnie nie wypada odwiedzać samotnych niewiast, ale w Bedlam panowało rozluźnienie przyjętych reguł. Ellen zaprosiła mnie do środka. W czystej, niebieskiej sukni z głębokim dekoltem, splótłszy wdzięcznie dłonie na podołku, siedziała na łóżku z siennikiem. Jej szczupła twarz z orlim nosem wyrażała spokój, ale ciemnoniebieskie oczy były powiększone z podniecenia. Długie, brązowe włosy wyglądały na świeżo umyte, ale na końcach zaczynały się już mierzwić i rozdwajać. Zakochany mężczyzna nie dostrzega takich szczegółów. Tu właśnie tkwił sęk.

Ellen uśmiechnęła się, odsłaniając duże, białe zęby.

— Matthew! A więc mój liścik dotarł do ciebie! Byłam strasznie chora.

— Lepiej się czujesz? — spytałem. — Gebons mówi, że mocno gorączkowałaś.

— Tak. Bałam się, że mam dżumę — przytaknęła nerwowo. — Przeraziłam się.

Usiadłem na krześle na drugim końcu pokoju.

— Brak mi nowin z zewnątrz — powiedziała z wyrzutem. — Już ponad dwa tygodnie, jak cię nie widziałam.

— Niecałe dwa tygodnie — sprostowałem łagodnie.

— A co z wojną? Nic nam nie mówią, żeby nas nie niepokoić, ale staremu Benowi Tudballowi wolno wychodzić; widział przemarsz wielkich oddziałów wojsk…

— Podobno flota francuska płynie już w naszą stronę, a książę Somerset prowadzi wojska w stronę szkockiej granicy. To wszystko jednak tylko, zdaniem Baraka, pogłoski rozsiewane przez ludzi króla.

— Co nie znaczy, że są nieprawdziwe.

— Zgadzam się. — Kolejny raz zaskoczyły mnie jej żywy umysł, inteligencja i niekłamane zainteresowanie światem. Mimo to tkwiła w Bedlam. Spojrzałem przez zakratowane okno na podwórze.

— Słyszałem, jak ktoś łomotał w drzwi, domagając się, by go wypuścić.

— To ktoś nowy. Część tych biedaków nie wie nawet, że oszalała.

W pokoju czuć było stęchlizną.

— Przydałoby się zmienić maty — powiedziałem, patrząc na podłogę. — Hob powinien się tym zająć.

— Pewnie masz rację. — Spojrzała w dół, zawzięcie drapiąc się po nadgarstku.

Pchły — domyśliłem się. Zaraz mnie też obskoczą.

— Co byś powiedziała na to, by wyjść stąd i postać trochę w progu? — zaproponowałem łagodnie. — Popatrzymy sobie na dziedziniec. Słońce świeci.

Pokręciła głową, obejmując się ramionami, jakby się przed czymś broniła.

— Nie mogę.

— Mogłaś, kiedy się poznaliśmy, Ellen. Pamiętasz dzień, w którym król zaślubił królową? Staliśmy w drzwiach, nasłuchując kościelnych dzwonów.

Uśmiechnęła się żałośnie.

— Jeśli ulegnę ci, będziesz naciskał, żebym wyszła całkiem na zewnątrz. Myślisz, że jestem głupia, Matthew? — spytała rozżalona. — Najpierw całymi dniami zapominasz o mnie, a kiedy wreszcie przyjdziesz, próbujesz mnie podejść. Nie tak żeśmy się umawiali.

— Nie zapominam o tobie, Ellen. Nawet wtedy, gdy jak dziś, jestem zajęty i mam własne kłopoty.

Rysy jej złagodniały.

— Naprawdę, Matthew? Co cię trapi?

— Nieważne. Ellen, czy ty naprawdę chcesz tutaj siedzieć do końca życia? Co by było, gdyby ten, kto opłaca twój pobyt, przestał posyłać pieniądze? — dodałem z pewnym wahaniem.

Zdrętwiała.

— Wiesz dobrze, że nie jestem w stanie nawet o tym myśleć, tak bardzo mnie to przeraża.

— Myślisz, że Shawms pozwoliłby ci tu zostać z litości?

Drgnęła nerwowo.

— Wiesz dobrze, że pomagam opiekować się chorymi — oświadczyła dumnie, zadzierając podbródek. — Mam do nich odpowiednie podejście. Zatrzymałby mnie tutaj. Niczego zresztą w życiu poza tym nie pragnę, z wyjątkiem… — Odwróciła się, a ja dostrzegłem łzy w kącikach jej oczu.

— Już dobrze — powiedziałem. — Już dobrze. — Wstałem ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy.

Ellen za to uśmiechnęła się promiennie.

— Co tam słychać u żony Baraka? Kiedy ma przyjść na świat dziecko?

*

Zostawiłem ją pół godziny później, obiecawszy pojawić się znów w ciągu dwu najbliższych tygodni, w ciągu, a nie za dwa tygodnie — znów udało jej się coś ode mnie wytargować.

Hob Gebons, splótłszy ręce na wytłuszczonym kaftanie, czekał na mnie za biurkiem w ciasnym, brudnym kantorze Shawmsa.

— Jak tam wizyta, panie?

Domknąłem starannie drzwi.

— Nic się nie zmieniło. — Spojrzałem bacznie na Gebonsa. — Ile to już lat, jak Ellen tutaj przebywa? Dziewiętnaście? Zgodnie z przepisami pacjentom wolno przebywać w Bedlam przez rok i w tym czasie powinno dojść do uzdrowienia.

— Kto płaci, ten może sobie tu zostać. No chyba że się źle zachowuje, ale to nie dotyczy Ellen Fettiplace.

Wahałem się przez chwilę, ale w końcu zdecydowałem się: muszę wiedzieć, kim jest jej rodzina. Rozsupłałem sakiewkę i podałem Hobowi pięcioszylingówkę, jedną z dawnych. Była to szczodra łapówka. — Kto płaci za pobyt Ellen, Hobie? Kim jest ta osoba?

Pokręcił zdecydowanie głową.

— Wiesz, panie, że nie wolno mi tego wyjawić.

— Odkąd ją odwiedzam, przez cały ten czas nie udało mi się niczego więcej dowiedzieć ponad to, że jako nastolatka, gdzieś w Sussex, została napadnięta i zgwałcona. No i jeszcze wiem, gdzie mieszkała. W jakimś Rolfswood.

Gebons przyjrzał mi się podejrzliwie.

— Skąd pan to wie? — spytał, ściszając głos.

— Któregoś dnia opowiadałem jej o ziemiach mojego ojca koło Lichfield, wspominając wielkie powodzie w zimie tysiąc pięćset dwudziestego czwartego. Powiedziała: „Byłam wtedy dziewczynką. Pamiętam, jak w Rolfswood…”. Potem umilkła i niczego już więcej nie udało się z niej wydobyć. Ale popytawszy tu i ówdzie, dowiedziałem się, że Rolfswood jest małym miastem w hutniczym zagłębiu hrabstwa Sussex, obok granicy z Hampshire. Ellen jednak nie pisnęła już nigdy słowem na temat swojej rodziny ani tego, co się jej przydarzyło. — Spojrzałem na Gebonsa. — Czy napastnikiem był ktoś z jej rodziny i dlatego krewni nigdy jej nie odwiedzają?

Hob popatrywał to na monetę, to na mnie.

— Nie mogę ci pomóc, panie — powiedział po namyśle stanowczo. — Zarządca Shawms zdecydowanie nie odpowiada na żadne pytania dotyczące pochodzenia Ellen.

— Musi mieć jakieś zapiski. — Skinąłem w stronę biurka. — Może tutaj.

— Biurko jest zamknięte, a ja na pewno nie dam się namówić na włamanie.

Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć.

— Ile chcesz za tę wiadomość, Hobie?

— Czy może mi pan zapłacić tyle, bym miał za co żyć do końca moich dni? — Poczerwieniał z nagłej irytacji. — Jeśli prawda wyjdzie na jaw i ktoś się o tym dowie, to podejrzany będę ja. Shawms nie udostępnia dokumentów Ellen do wglądu, a to znaczy, że działa w myśl odgórnych zaleceń. Zapewne gwardiana Metwysa. Wyrzuciliby mnie. Nie zamierzam tracić dachu nad głową ani pracy, która mnie żywi, jak również zapewnia jakie takie poważanie w świecie, który dla ubogich nie jest zbyt łaskawy. — Poklepał się po pęku kluczy, które odpowiedziały głośnym brzękiem. — A wszystko tylko w imię tego, że nie umiesz się, panie, wziąć na odwagę i powiedzieć Ellen, żeby nie liczyła na to, że ją wychędożysz na jej sienniku. Myślisz, panie, że nikt tu nie wie o tym, jak ona za panem szaleje? — rozzłościł się. — Nie wiesz, panie, że całe Bedlam śmieje się z was w kułak?

Poczułem, że się rumienię.

— Przecież ona nie tego pragnie. Jakżeby zresztą mogła po tym wszystkim, co ją spotkało?

Znów wzruszył ramionami.

— O ile wiem, niektóre kobiety robią się od tego łatwiejsze. A jak myślisz, panie, o co jej chodzi?

— Nie wiem. Może snuje jakieś fantazje o rycerzu na białym koniu?

Zaśmiał się.

— To jedno i to samo, tylko powiedziane w bardziej uczony sposób. Powiedz jej, panie, że nie jesteś nią zainteresowany. Ulżysz, panie, sobie i wszystkim dookoła.

— Nie mogę tak postąpić. To byłoby zbyt okrutne. Muszę jakoś z tego wybrnąć. Muszę dowiedzieć się, kim jest jej rodzina.

— Jestem pewien, że prawnicy mają swoje sposoby, żeby dotrzeć do wszelkich potrzebnych im informacji. — Spojrzał na mnie przez zmrużone rzęsy. — Zrozum, panie: ona jest wariatką. Jej obłęd nie sprowadza się do wstrętu do wyjścia na zewnątrz. Są jeszcze te wszystkie urojone choroby, do tego w nocy słychać przez drzwi, jak płacze i coś mamrocze do siebie. Na pańskim miejscu wyszedłbym stąd i więcej tu nie wracał. Przyślij, panie, tego swojego człowieka z wiadomością, żeś się ożenił, umarł czy poszedł na wojnę z Francuzami.

Pojąłem, że Gebons po swojemu życzy mi dobrze. Tak, ale co było dobre dla mnie, niekoniecznie było dobre dla Ellen, a ta się dla niego nie liczyła wcale.

— Co by się z nią stało, gdybym tak zrobił?

Wzruszył ramionami.

— Pogorszyłoby się jej. Ale jeśli tego nie zrobisz, panie, prędzej czy później i tak ją zranisz. To tylko odwlekanie nieuniknionego. — Spojrzał na mnie spod oka. — Może jesteś, panie, po prostu tchórzem?

— Nie zapominaj się, Gebons — skarciłem go ostro.

Wzruszył ramionami.

— Cóż, mogę tylko powiedzieć, że oni jak raz sobie coś wbiją do głowy, to trudno im to wybić. Możesz mi, panie, wierzyć, jestem tu od dziesięciu lat i znam ich jak zły szeląg.

Odwróciłem się do wyjścia.

— Przyjadę za dwa tygodnie.

Znów wzruszył ramionami.

— Rób, panie, co chcesz. Na razie może ją to zadowoli.

Wyszedłem z kantoru, a potem wydostałem się z Bedlam, mocno domykając drzwi. Z ulgą zostawiałem za sobą przykrą woń tego miejsca. Byłem zdecydowany zdobyć za wszelką cenę informacje o pochodzeniu Ellen.

Inwazja

Подняться наверх