Читать книгу Inwazja - C.j. Sansom - Страница 11
Rozdział trzeci
ОглавлениеWróciłem konno do domu, przebrałem się w odświętny strój i udałem się na stopnie Temple Stairs nad Tamizą szukać łódki, która powiozłaby mnie dziesięć mil w górę rzeki do Hampton Court. Był przypływ, mimo to właściciel łodzi nieźle się namachał, wiosłując pod prąd w parny dzień. Za Westminsterem wyminęła nas flotylla barek wiozących kontyngent: bele materiału, ziarno z królewskich spichlerzy czy — w jednym przypadku — setkę łuków. Spocony wioślarz nie miał chęci do rozmowy, więc przypatrywałem się polom. Normalnie o tej porze roku kukurydza zaczyna się już złocić, ale po fatalnej pogodzie ostatnich tygodni kolby wciąż były zielone.
Nie mogłem przestać myśleć o wizycie u Ellen, zwłaszcza o słowach Hoba, że prawnicy mają swoje sposoby docierania do informacji. Nie podobała mi się myśl o działaniu za plecami Ellen, ale obecnej sytuacji należało zdecydowanie położyć kres.
*
W oddali pojawiły się strzeliste, ceglane wieże Hampton Court, których kominy zdobiły lśniące w słońcu pozłacane posążki lwów i mitycznych stworów. Wysiadłem na nabrzeżu strzeżonym przez uzbrojonych w halabardy żołnierzy. Serce zabiło mi mocniej z niepokoju, gdy za rozległymi trawnikami ujrzałem sylwetkę dawnego pałacu arcybiskupa Yorku Wolseya. Pokazałem mój list jednemu ze strażników, który skłonił się nisko, przywołując drugiego, stojącego nieopodal, i kazał mu prowadzić mnie do środka.
Pamiętałem moją poprzednią wizytę w Hampton Court w celu spotkania się z arcybiskupem Cranmerem po tym, jak zostałem bezpodstawnie osadzony w Tower. Właśnie to wspomnienie było źródłem mojej trwogi. Słyszałem, że Cranmer jest w Dover; mówiono, że robił przegląd wojsk na białym koniu, odziany w zbroję. Brzmiało to niezwykle, ale też czasy były niecodzienne. Od strażnika dowiedziałem się, że król przebywa w Whitehall, więc przynajmniej nie było obaw, że go spotkam. Kiedyś rozdrażniłem go, a król Henryk nigdy nie zapominał urazy. Gdy dotarliśmy do szerokich, dębowych odrzwi, modliłem się żarliwie do Boga, w którego istnienie mocno wątpiłem, by królowa dotrzymała swojej obietnicy i jej prośba nie miała nic wspólnego z polityką.
Poprowadzono mnie kręconymi schodami do zewnętrznych komnat i apartamentów królowej. Zdjąłem czapkę po wejściu do komnaty, w której uwijali się słudzy i urzędnicy z przypiętymi do beretów medalionami świętej Katarzyny. Szliśmy przez kolejne pomieszczenia; zgiełk cichł w miarę zbliżania się do komnaty audiencyjnej królowej. Musiały zostać niedawno odnowione, gdyż farba na ścianach i ozdobionych wykwintnymi fryzami plafonach była świeża, a wielkie arrasy wydawały się tak barwne, że aż raziły oczy. Trzcinowe maty na podłodze posypano ziołami i gałązkami, więc w komnacie unosił się zmieszany aromat migdałów, lawendy i róż. W następnej komnacie, skrzecząc, polatywały papugi w obszernych klatkach. Była też klatka z małpą; na mój widok zwierzę przerwało wspinaczkę po kratach i spojrzało na mnie wielkimi oczami w pomarszczonej twarzy staruszka. Przystanęliśmy przed kolejnymi strzeżonymi drzwiami, nad którymi wymalowano zwój z ulubioną maksymą królowej: Czyniąc, służyć. Strażnik otworzył drzwi i wreszcie znalazłem się w komnacie audiencyjnej.
Po dwóch latach małżeństwa królowa Katarzyna wciąż była w łaskach króla; pod jego nieobecność w zeszłym roku, gdy dowodził naszymi wojskami we Francji, została mianowana królową regentką. Jednakże, pomny na los jego poprzednich żon, mimowolnie pomyślałem o tym, że wystarczy jedno słowo Henryka VIII, by zamienić strażników pałacowych w więziennych dozorców.
Ściany komnaty audiencyjnej zdobiły nowiutkie, zielone tapety w ornamenty z liści; wyposażenie wnętrza składało się z eleganckich stolików, wazonów z kwiatami i krzeseł z wysokimi oparciami. Wewnątrz zastałem tylko dwie osoby. Pierwszą była siwa kobieta w czepcu na głowie i prostej sukni barwy chabru. Towarzyszący jej wysoki, chudy mężczyzna w todze adwokata delikatnie położył dłoń na jej ramieniu, dając znak, że nie musi wstawać. Robert Warner, doradca królowej, o szczupłej twarzy okolonej długą brodą, siwiejącą w zawrotnym tempie, choć byliśmy w jednym wieku, podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń.
— Dzięki za przybycie, kolego Shardlake.
Tak jakbym mógł odmówić. Ale Warner był mi zawsze życzliwy, więc jego widok szczerze mnie ucieszył.
— Jak się, panie, miewasz? — spytał.
— Jako tako. A ty, panie?
— Ostatnio mam pełne ręce roboty.
— A jak się miewa Jej Królewska Mość? — Zauważyłem, że siwowłosa kobieta lekko drży, wpatrując się we mnie z napięciem.
— Jak najlepiej. Zaraz zaprowadzę cię, panie, do niej. Jest w towarzystwie lady Elżbiety.
*
W urządzonej z przepychem komnacie cztery dwórki w strojnych sukniach i kapturkach z przypiętym medalionem królowej siedziały pod oknem, haftując. Z okna widać było ogrody pałacowe z klombami, sadzawkami rybnymi i posągami heraldycznych stworów. Ukłoniłem się niewiastom, które wstały i odpowiedziały lekkim skinieniem głowy.
Królowa Katarzyna Parr siedziała na środku pokoju na czerwonym, aksamitnym fotelu pod szkarłatną flagą Anglii. Obok dziewczynka, może jedenastoletnia, klęczała, głaszcząc spaniela. Dziewczynka, odziana w zieloną sukienkę z jedwabiu i ze sznurem pereł na szyi, miała bladą twarzyczkę i długie, kasztanowate włosy. Odgadłem, że mam przed sobą lady Elżbietę, najmłodszą córkę króla ze związku z Anną Boleyn. Wiedziałem, że król, ponoć na prośbę królowej, przywrócił do dziedziczenia Elżbietę i jej przyrodnią siostrę Marię, córkę Katarzyny Aragońskiej. Wciąż jednak miały status nieślubnych córek; były tylko damami, a nie księżniczkami. I chociaż dwudziestokilkuletnia Maria cieszyła się estymą na dworze jako druga w linii sukcesji, po młodym księciu Edwardzie, Elżbieta, wzgardzona i odrzucona przez ojca, rzadko pojawiała się publicznie.
Obaj z Warnerem skłoniliśmy się nisko.
— Witajcie, szlachetni panowie — rozległ się czysty, piękny głos królowej.
Już przed małżeństwem Katarzyna Parr nosiła się elegancko, jednak teraz w srebrzysto-rdzawej sukni wyszywanej złotą nicią wyglądała zachwycająco. Na piersi miała przypiętą wielką broszę obramowaną perłami. Jej twarz, bardziej pociągająca niż piękna, była lekko przypudrowana, a włosy barwy czerwonego złota — związane pod półokrągłym czepkiem. Patrzyła łaskawie, choć bacznie, a lekkie drganie jej ust wskazywało, że w każdej chwili, pomimo dostojeństwa, gotowa jest uśmiechnąć się, a nawet roześmiać.
Spojrzała pytająco na Warnera.
— Czeka w drugiej komnacie? — spytała.
— Tak, Wasza Królewska Mość.
— Idź, posiedź z nią. Wezwę ją wkrótce. Dalej się tak denerwuje?
— Bardzo.
— Dołóż więc starań, żeby ją uspokoić.
Warner skłonił się i wyszedł z komnaty. Czułem, że głaszcząca spaniela dziewczynka przygląda mi się uważnie. Królowa spojrzała na nią z uśmiechem.
— Elżbieto, to jest komisarz Shardlake. Możesz mu zadać swoje pytanie, ale potem musisz iść na lekcję łucznictwa. Pan Timothy nie powinien czekać. Lady Elżbieta ma pytanie dotyczące prawników — zwróciła się do mnie z pobłażliwym uśmiechem.
Odwróciłem się niepewnie w stronę dziewczynki. Ze szpiczastą brodą i długim nosem nie była zbyt urodziwa. Miała niebieskie, przenikliwe oczy, które przypominały oczy jej ojca. Jednak w odróżnieniu od oczu Henryka, w jej oczach nie było okrucieństwa, a tylko głęboka, żywa ciekawość. Wyraz twarzy zgoła niespotykany u dzieci, ale też Elżbieta nie była zwyczajnym dzieckiem.
— Wiem, że jesteś, panie, prawnikiem — powiedziała dobitnie i z powagą — i wiem, że moja matka uważa pana za dobrego człowieka.
A więc nazywała królową matką.
— Miło mi — odparłem.
— Jednak słyszałam, że prawnicy uchodzą za złych ludzi, wyzutych z moralności, którzy jednako gotowi są bronić niegodziwych, jak prawych. Mówi się, że prawnicy bogacą się na ludzkiej głupocie i że wykorzystują zawiłości prawa, żeby zamotać w nie ludzi. Co powiesz, panie, na to?
Powaga na twarzy dziewczynki wskazywała, że bynajmniej sobie ze mnie nie dworuje, lecz szczerze pragnie usłyszeć moją odpowiedź. Wziąłem głęboki oddech.
— Milady, uczono mnie, że adwokat musi być gotów walczyć jednako w sprawie każdego klienta. Osąd adwokata powinien być bezstronny, by prawa każdego człowieka, tak dobrego, jak złego, mogły zostać uczciwie rozstrzygnięte przez Sąd Królewski.
— Ale adwokat powinien mieć sumienie i wiedzieć w głębi serca, czy sprawa, o którą walczy, jest słuszna czy nie — stwierdziła Elżbieta z przejęciem. — Gdyby ktoś przyszedł do ciebie, panie, a ty zorientowałbyś się, że jego działaniami kierują niechęć i zła wola wobec bliźniego, którego chce po prostu wciągnąć w ciernisty labirynt kruczków prawnych, zgodziłbyś się, panie, przecież za opłatą przyjąć tę sprawę?
— Komisarz Shardlake działa głównie na rzecz ubogich w Sądzie Próśb, Elżbieto — wtrąciła łagodnie królowa.
— Tak, matko, ale ubodzy też potrafią być nieuczciwi, nie tylko bogaci.
— To prawda, że prawo jest niezwykle zagmatwaną dziedziną, a wręcz skomplikowaną ponad miarę — odrzekłem. — Jednak adwokat, prowadząc sprawę, ma obowiązek kierować się sprawiedliwością i rozsądkiem, a więc w pewnym sensie swoim sumieniem. Sędzia wydaje sprawiedliwy wyrok. Można powiedzieć więc, że sprawiedliwość jest królową cnót.
Elżbieta nieoczekiwanie obdarzyła mnie ujmującym uśmiechem.
— Dziękuję ci, panie, za odpowiedź i obiecuję przemyśleć to sobie. Pytałam, bo mnie to… — zawahała się — nurtuje. Nadal jednak uważam, że niełatwo o sprawiedliwy wyrok.
— Zgadzam się z tobą całkowicie, milady.
Królowa dotknęła ramienia pasierbicy.
— Musisz już iść, bo inaczej pan Timothy będzie cię szukał. A komisarz Shardlake ma ze mną ważne sprawy do omówienia. Jane, bądź tak dobra towarzyszyć Elżbiecie.
Elżbieta kiwnęła głową i uśmiechnęła się do królowej, przez chwilę sprawiając wrażenie zwyczajnej dziewczynki. Kolejny raz skłoniłem się głęboko. Jedna z panien służących wstała i ruszyła z dzieckiem w stronę drzwi. Elżbieta kroczyła powoli i dostojnie. Piesek ruszył za nimi, ale królowa zawołała go z powrotem do siebie. Dwórka zastukała do drzwi, a kiedy się otworzyły, obie z Elżbietą wyszły z komnaty.
Królowa odwróciła się do mnie, podając mi do pocałunku smukłą, upierścienioną dłoń.
— Twoja odpowiedź była słuszna, ale nie wiem, czy nie potraktowałeś swych kolegów po fachu zbyt łaskawie.
— Tak, to prawda. Na co dzień jestem o wiele bardziej sceptycznie do nich nastawiony. Ale lady Elżbieta jest dzieckiem, chociaż nad wiek rozwiniętym. W konwersacji zdaje się bieglejsza od niejednego dorosłego.
Królowa roześmiała się, odsłaniając rząd równych, białych zębów.
— Kiedy się zezłości, potrafi kląć jak szewc; obawiam się, że Timothy wcale jej tego nie zabrania. Zgadzam się jednak, że jest nadzwyczajna. Pan Grindal, preceptor księcia Edwarda, też ją uczy i twierdzi, że nie spotkał dotąd ucznia tak pojętnego. Ma równy talent do sportów, jak do dyscyplin umysłowych. Już bierze udział w polowaniach i czyta nowy traktat Aschama poświęcony łucznictwu. Ale bywa też bardzo smutna i przesadnie ostrożna. Chwilami mam wrażenie, że się boi. — Królowa w zadumie spojrzała w stronę zamkniętych drzwi, a ja przez chwilę miałem wrażenie, jakbym widział dawną Katarzynę Parr: władczą i zdeterminowaną, by pomimo ryzyka obrać słuszną drogę.
— Świat jest niebezpiecznym i nieprzewidywalnym miejscem, Wasza Królewska Mość. Nigdy za dużo ostrożności.
Uśmiechnęła się domyślnie.
— Pewnie się boisz, że cię znów wplączę w jakąś kabałę. Wcale ci się nie dziwię. Ale wiedz, że nigdy nie łamię raz danej obietnicy, mój drogi Matthew. Sprawa, którą chcę ci powierzyć, nie ma nic wspólnego z polityką.
Skłoniłem głowę.
— Widzisz mnie, pani, na wskroś. Nie wiem, co mam odrzec.
— To nie mów nic. Opowiedz mi tylko, jak ci się wiedzie.
— Całkiem dobrze.
— Czy znajdujesz czas, żeby malować?
Pokręciłem głową.
— Zeszłego roku czasem brałem się za pędzel, ale teraz… Zbyt wiele mam na głowie.
— Widzę na twojej twarzy frasunek. — Spojrzenie piwnych oczu królowej było równie przenikliwe, jak wzrok małej Elżbiety.
— To tylko zmarszczki, których z wiekiem nie ubywa. Choć przyznam, że czas jakby omijał Waszą Królewską Mość.
— Gdybyś miał kiedykolwiek kłopoty, pamiętaj, że dołożę wszelkich starań, żeby ci pomóc.
— Mam pewien drobny frasunek natury osobistej.
— Czyżby sercowej?
Spojrzałem na siedzące przy oknie panny dworskie i nagle dotarło do mnie, że królowa przez cały czas mówi lekko podniesionym głosem, żeby słyszały wszystko i nikt nie mógł jej oskarżyć o zbytnią poufałość z człowiekiem, którego król sympatią nie darzy.
— Nie, Wasza Królewska Mość. Innej natury.
Skinęła głową i ściągnęła brwi z namysłem.
— Matthew, czy miałeś kiedyś do czynienia z Sądem Opiekuńczym?
— Nie, Wasza Królewska Mość — odparłem zaskoczony.
Sąd Opiekuńczy został powołany przez Henryka VIII przed kilkoma laty i zajmował się sprawami zamożnych sierot, nad którymi król obejmował kuratelę. Nie było bardziej skorumpowanego sądu ani też sądu bardziej lekceważącego sprawiedliwość. Była to przy tym instytucja, w której zdeponowano dokumenty dotyczące choroby psychicznej Ellen, gdyż król pozostawał również prawnym opiekunem obłąkanych.
— Nieważne. Sprawa, którą chciałam ci powierzyć, wymaga przede wszystkim uczciwej osoby, a sam wiesz, jakiego autoramentu indywidua specjalizują się w prawie opiekuńczym. Czy zgodziłbyś się poprowadzić sprawę w tym sądzie, jeśli cię o to poproszę? — spytała, zniżając głos. — Wolałabym powierzyć ją tobie, a nie Warnerowi, ponieważ masz więcej doświadczenia w reprezentowaniu prostych ludzi.
— Musiałbym odświeżyć w pamięci procedury. Ale, rzecz jasna, zgadzam się.
— Dziękuję. Zanim wprowadzę twoją nową klientkę, chciałabym spytać cię jeszcze o coś. Radca Warner powiedział mi, że sprawy opiekuńcze zwykle wymagają od prawnika podróży do miejsca zamieszkania młodych podopiecznych gwoli spisania oświadczeń.
— Zeznań. To rutynowa procedura wszystkich sądów.
— Chłopiec, którego dotyczy ta sprawa, mieszka w Hampshire, niedaleko od Portsmouth.
Po drodze zaś leży zachodnie Sussex, z którego pochodziła Ellen…
Królowa zawahała się, starannie dobierając słowa.
— Okolice Portsmouth w najbliższych miesiącach raczej nie będą należeć do najbezpieczniejszych.
— Z powodu Francuzów? Słyszałem, że mogą wylądować w każdej części wybrzeża.
— Nasi szpiedzy we Francji donoszą, że flota, z dużym prawdopodobieństwem, zmierza w stronę Portsmouth. Nie chciałam proponować ci tej sprawy, nie uprzedziwszy o tym, gdyż zdaniem pana Warnera bez zeznań się nie obędzie.
Spojrzałem na królową. Czułem, że bardzo jej zależy, bym się podjął tej sprawy. A gdybym mógł po drodze wstąpić do Rolfswood…
— Zgoda — odparłem.
— Dziękuję. — Uśmiechnęła się z wdzięcznością. — Jane, bądź tak dobra i przyprowadź panią Calfhill — rzuciła w stronę dwórek.
— Bess Calfhill, którą zaraz poznasz — zwróciła się do mnie półgłosem — służyła mi jeszcze w czasach, gdy byłam lady Latimer. Zajmowała się prowadzeniem gospodarstwa w jednym z naszych dworów, położonym na północ od Londynu. To dobra, uczciwa kobieta, jednak ostatnio przeżyła bolesną stratę. Postępuj z nią taktownie. Kto jak kto, ale Bess zasługuje na zadośćuczynienie.
Dwórka powróciła, prowadząc kobietę, którą widziałem w komnacie audiencyjnej. Była drobna, wręcz krucha. Podeszła niespokojnym krokiem, kurczowo splatając dłonie.
— Nie bój się, Bess — zwróciła się do niej dobrotliwie królowa. — To jest komisarz Shardlake. Jane, przynieś krzesło. I drugie dla komisarza Shardlake’a.
Pani Calfhill usiadła na wyściełanym krześle, a ja zająłem miejsce po drugiej stronie stołu. Wpatrywała się we mnie z napięciem, a jej szaroniebieskie oczy zaskakiwały świetlistością w pobrużdżonej, zbolałej twarzy. Brwi jej drgnęły, pewnie na widok mojego garbu. Przeniosła wzrok na królową, a jej rysy zmiękły na widok spaniela.
— To jest Rig — przedstawiła królowa swojego ulubieńca. — Prawda, że ładny piesek? Śmiało, możesz go pogłaskać.
Bess schyliła się niepewnie i dotknęła zwierzęcia, które zamachało kudłatym ogonkiem.
— Bess zawsze kochała psy — wyjaśniła królowa. Zrozumiałem, że zatrzymała Riga przy sobie, żeby dawnej gosposi było raźniej na duszy. — A teraz, Bess, opowiedz wszystko komisarzowi Shardlake’owi. Nie bój się go, jest twoim sprzymierzeńcem. Możesz powiedzieć mu wszystko, tak jak mnie.
Bess wyprostowała się, patrząc na mnie lękliwie.
— Jestem wdową, panie — zaczęła cichym głosem. — Miałam syna, Michaela, dobre, uprzejme chłopię. — Jej oczy wypełniły się łzami; gwałtownie zamrugała, żeby się ich pozbyć. — Był bystry i dzięki łaskawości lady Latimer… przepraszam, Jej Królewskiej Mości… dostał się do Cambridge. — W głosie Bess brzmiała duma. — Po ukończeniu studiów wrócił do Londynu i objął posadę guwernera w kupieckiej rodzinie Curteysów. W eleganckim domu nieopodal Moorgate.
— Musi być pani z niego dumna — zauważyłem.
— O tak, panie.
— Kiedy to było?
— Przed siedmiu laty. Michael był zadowolony ze swojej posady. Pan Curteys i jego małżonka byli poczciwymi ludźmi. Handlowali suknem. Oprócz domu w Londynie nabyli też kawałek lasów należących do małego zgromadzenia sióstr w hrabstwie Hampshire, na północ od Portsmouth, w czasie gdy zamykano wszystkie klasztory.
— Pamiętam jak dziś.
— Michael mówił, że zakonnice opływały w dostatki dzięki sprzedaży drewna. — Nachmurzyła się, kręcąc głową. — Mnisi i zakonnice, jak Wasza Królewska Mość wie, to byli krwiopijcy. — Bess Calfhill ewidentnie należała do reformatorów.
— Opowiedz panu Shardlake’owi o dzieciach — ponagliła ją królowa.
— Curteysowie mieli dwójkę dzieci, Hugh i Emmę. Emma musiała mieć około dwunastu lat, a Hugh był o rok młodszy. Michael przywiózł ich raz do mnie, widywałam ich też, gdy go odwiedzałam. Śliczne dziatki. — Uśmiechnęła się tkliwie. — Parka wysokich, smukłych szatynów, grzecznych i miłych. Ich ojciec był pobożnym reformatorem, człowiekiem idącym z duchem czasów. Życzył sobie, by Emmę i Hugh uczyć łaciny i greki, a także gier sportowych. Mój syn lubił łucznictwo, więc uczył dzieci strzelać.
— Pani syn lubił te dzieci?
— Jak własne dziatki. Wiesz, panie, jak nieznośne potrafią być zepsute dzieci bogaczy, ale Hugh i Emma garnęli się do nauki. Zdaniem Michaela byli wręcz nad wiek poważni, ale rodzice ich od tego nie odwodzili: chcieli, żeby wyrośli na przyzwoitych ludzi. Michael uważał, że pan Curteys z żoną za bardzo się nad nimi trzęśli, ale też kochali je szczerze. Aż nagle, nagle… — Bess urwała, spuszczając oczy.
— Co się stało? — spytałem łagodnie.
Kiedy znowu spojrzała na mnie, jej oczy wydawały się zmartwiałe z bólu.
— Drugiego lata, które Michael spędzał u nich, w Londynie wybuchła dżuma. Curteysowie postanowili wyjechać z miasta i obejrzeć swoje włości w Hampshire. Udali się tam w towarzystwie zaprzyjaźnionej rodziny, która kupiła dawne zabudowania klasztorne i resztę ziem, niejakich Hobbeyów. — Wymówiła to nazwisko z odrazą.
— Kim byli owi Hobbeyowie?
— Nicholas Hobbey też handlował suknem. Przerobił klasztor na dwór i rodzina pana Curteysa miała się tam zatrzymać z nimi. Michael miał też jechać. Gdy pakowali się, pan Curteys wyczuł pod pachą powiększone węzły chłonne. Ledwie go położono do łóżka, a już jego żona nie mogła ustać na nogach. W jeden dzień oboje się przenieśli na tamten świat, a wraz z nimi ich służący, człek bardzo poczciwy. — Westchnęła ciężko. — Wiesz, panie, jak w życiu bywa.
— Wiem. — Nie trzeba było dżumy, wystarczyły choroby zrodzone z niezdrowego powietrza Londynu. Pomyślałem o Joan.
— Michael z dziećmi uciekli. Hugh i Emma byli zdruzgotani. Płakali i tulili się do siebie, szukając pociechy. Michael nie wiedział, jaki los ich czeka. Nie mieli żadnych bliskich krewnych. I wtedy pojawił się Nicholas Hobbey — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Gdyby nie jego rodzina, mój syn żyłby nadal. — W oczach Bess nagle zapłonęła wściekłość.
— Spotkała pani kiedykolwiek tego Hobbeya?
— Nie. Wiem o nim tylko tyle, ile powiedział mi Michael. Mówił, że początkowo pan Curteys zamierzał nabyć jako inwestycję klasztor wraz z przyległymi ziemiami, po namyśle uznał jednak, że go na to nie stać. Z Hobbeyem znali się z siedziby gildii kupieckiej, Mercer’s Hall. Hobbey parokrotnie przychodził do Curteysów, by przy obiedzie omówić podział lasów. Ostatecznie pan Hobbey kupił zabudowania klasztorne i kawałek lasu, a pan Curteys resztę. Podczas transakcji pan Hobbey zaprzyjaźnił się z rodziną Curteysów. Michael podpatrzył, że w rozmowach z pobożnymi ludźmi pozuje na reformatora, za to dobijając targu z papistami, przesuwa w palcach różaniec. Jego żona zaś, pani Abigail, zdaniem Michaela była obłąkana.
Kolejna obłąkana.
— Czym się to przejawiało?
— Nie wiem. Michael niechętnie mówił o takich sprawach. — Urwała na chwilę. — Curteysowie zmarli tak szybko, że nie zdążyli sporządzić testamentu. Dlatego przyszłość ich dzieci była niepewna. Wkrótce jednak pan Hobbey pojawił się z w towarzystwie adwokata, informując, że przyszłość dzieci została zabezpieczona.
— Wie pani, jak się nazywał adwokat?
— Dyrick. Vincent Dyrick.
— Znasz go? — zwróciła się do mnie królowa.
— Trochę. Jest adwokaatem w korporacji Inner Temple. Na przestrzeni lat parokrotnie występował przeciwko mnie w Sądzie Próśb, reprezentując właścicieli ziemskich. Jest dobrym oratorem, może trochę zbyt napastliwym. Nie wiedziałem, że występuje również w Sądzie Opiekuńczym.
— Michael bał się go. Pospołu z proboszczem Curteysów próbowali odnaleźć jakichś krewnych, ale Hobbey twierdził, że wykupił prawo do opieki nad dziećmi. Dom Curteysów miał zostać sprzedany, a Hugh i Emma mieli przenieść się do domu Hobbeyów przy Shoe Lane.
— Szybko się uwinęli — zauważyłem.
— Jak zawsze, gdy w grę wchodzą pieniądze — mruknęła królowa.
— Ile jest tej ziemi?
— Ogółem chyba jakieś dwadzieścia mil kwadratowych. Do dzieci należały dwie trzecie włości.
A więc niemało.
— Czy wiadomo, ile Hobbey zapłacił za kuratelę nad dziećmi?
— Coś koło osiemdziesięciu funtów.
A więc grosze. Kupując kuratelę nad Hugh i Emmą, Hobbey mógł czerpać profity z ich części lasów. Hamphsire leżało o krok od Portsmouth z jego ogromnym zapotrzebowaniem na drewno do budowy okrętów, a jednocześnie nieopodal Sussex Weald, gdzie stale przybywało hut opalanych drewnem.
— Pan Hobbey miał chyba ochotę zatrudnić nowego guwernera, ale dzieci zdążyły się bardzo przywiązać do Michaela — podjęła Bess. — Uprosiły pana Hobbeya, żeby zatrzymał mojego syna. Poza rodziną Curteysów Michael nie miał na świecie nikogo, jeśli nie liczyć mnie. — Bezradnie rozłożyła ręce. — Chłopak o złotym sercu: powinien był poszukać sobie żony, ale z takich czy innych powodów nigdy się nie zakręcił wokół tego. — Opanowawszy wzburzenie, ciągnęła bezbarwnym tonem. — Tak więc zabrano dzieci, a dom, w którym przyszły na świat, sprzedano. Mniemam, że dochód ze sprzedaży został zdeponowany w Sądzie Opiekuńczym.
— Tak. Pewnie na zasadzie powiernictwa. Zatem syn pani przeniósł się z dziećmi na Shoe Lane?
— Tak. Nie lubił domu Hobbeyów. To była mała, mroczna kamienica. W dodatku przybył mu uczeń. — Westchnęła ciężko. — Syn Hobbeyów, David. Michael przedstawił mi go jako nieznośnego, zepsutego jedynaka w wieku Emmy. Był głupi i okrutny, wiecznie naigrawał się z Hugh i Emmy, twierdząc, że jego rodzice tolerują ich z musu, a tylko jego kochają. Tak zresztą chyba było. Moim zdaniem pan Hobbey wziął dzieci do siebie tylko po to, by czerpać korzyści z ich lasów.
— Czerpanie zysków z włości podopiecznych jest chyba niezgodne z prawem? — wtrąciła królowa.
— Owszem. Ten, kto wykupił kuratelę, zobowiązuje się do opieki nad włościami podopiecznego, o które ma obowiązek dbać, nie czerpiąc przy tym osobistych profitów. Różnie to jednak bywa. Co więcej, w jego gestii było wydanie dziewczynki za mąż — dodałem w zadumie.
— Michael obawiał się, że będą chcieli wydać Emmę za Davida, aby jej część odziedziczonych lasów przeszła na Hobbeyów — potwierdziła Bess. — Nieszczęsne dzieci potrzebowały się nawzajem, bo oprócz siebie nie miały na świecie nikogo, choć mój syn zawsze był ich oddanym przyjacielem. Michael opowiadał mi, że Hugh pobił się kiedyś z Davidem, po tym, jak tamten odezwał się niestosownie do Emmy. Mogła mieć wtedy jakieś trzynaście lat. David był dużym, silnym chłopcem, mimo to Hugh go pobił. Mówiłam Michaelowi, że za bardzo się przejmuje Hugh i Emmą, że nie zastąpi im ojca i matki — dodała chłodnym głosem. — Ale wtedy — twarz Bess znowu straciła wszelki wyraz — w domu Hobbeyów wybuchła ospa.
Królowa pochyliła się, kładąc dłoń na ramieniu Bess.
— Wszystkie dzieci się zaraziły — ciągnęła Bess w odrętwieniu. — Michael nie miał wstępu na ich pokoje, żeby się nie zarazić. Do opieki nad Hugh i Emmą wyznaczono służbę, ale Davidem zajmowała się osobiście matka, szlochając i wzywając Boga, by oszczędził jej syna. Nie mam jej tego za złe. Sama bym się tak zachowywała, gdyby Michael zachorował. — Urwała, po czym podjęła gniewnym głosem. — Na Davidzie choroba nie zostawiła śladów. Hugh przeżył, ale z twarzą oszpeconą dziobami po ospie. A mała Emma… zmarła.
— Bardzo mi przykro.
— Parę dni później pan Hobbey powiedział mojemu synowi, że wyprowadzają się z żoną z Londynu. Przenoszą się na zawsze do domu w Hamphsire i nie będą go więcej potrzebować. Michael nie mógł zobaczyć się z Hugh, który razem z Davidem przechodził jeszcze kwarantannę. Tyle że pozwolili mu wziąć udział w pogrzebie małej Emmy. Widział, jak małą, białą trumnę kładą do ziemi. Tego samego dnia odszedł. Ponoć służba paliła w ogrodzie ubrania Emmy, żeby zniszczyć źródło zarazy.
— Straszna historia — powiedziałem łagodnie. — Śmierć i chciwość, a ofiarami są dzieci. Ale pani syn zrobił wszystko, co było w jego mocy.
— Wiem — odparła pani Calfhill. — Pan Hobbey dał Michaelowi list polecający, dzięki czemu znalazł w Londynie nową posadę. Napisał do Hugh, ale dostał tylko oschłą odpowiedź od pana Hobbeya, żeby nie pisał więcej, bo chcą, by chłopiec zaczął w Hampshire nowe życie. — Uniosła się. — To okrucieństwo, zważywszy na to, ile Michael dla tych dzieci zrobił.
— Musiało go to bardzo zaboleć — odparłem, jednak rozumiałem punkt widzenia Hobbeya. Londyn był miejscem, w którym Hugh stracił wszystkich bliskich.
— Lata mijały — podjęła Bess, znowu bezbarwnym głosem. — Wreszcie w końcu zeszłego roku Michael objął posadę w Dorset jako nauczyciel synów wielkiego posiadacza ziemskiego. Ale los Hugh i Emmy nie dawał mu spokoju. Często zastanawiał się, na kogo Hugh wyrósł. — Spochmurniała, spuszczając oczy.
— Bess, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musisz opowiedzieć do końca — włączyła się królowa.
— Michael przyjechał do mnie z Dorset na Wielkanoc — powiedziała pani Calfhill, biorąc się w garść. — Wyglądał przerażająco: był blady, roztargniony, zdawał się bliski szaleństwa. Nie chciał mi niczego zdradzić, ale po paru dniach spytał nagle, czy znam jakiegoś prawnika. Po co ci prawnik, odparłam. Ku mojemu zaskoczeniu odrzekł, że chce wystąpić do Sądu Opiekuńczego o odebranie Hobbeyom kurateli nad Hugh. — Westchnęła głęboko. — Powiedziałam mu, że nie znam prawników, i spytałam, czemu chce to zrobić dopiero po sześciu latach. Odparł, że to jest coś niestosownego dla moich uszu, czy w ogóle dla uszu niewiasty, a nawet mężczyzny, z wyjątkiem sędziego. Przyznam się, że zaczęłam wątpić w zdrowe zmysły Michaela. Pamiętam wyraźnie, jak siedział naprzeciwko mnie w moim małym domku, który dostałam z łaski królowej. W poświacie kominka jego twarz, pobrużdżona, wyglądała staro. Tak, staro, a przecież nie miał jeszcze trzydziestu lat. Zasugerowałam, że skoro potrzebuje prawnika, może powinien odwiedzić pana Dyricka. Zaśmiał się gorzko i odparł, że to ostatnia osoba, do której by się zwracał o pomoc.
— I słusznie. Skoro Dyrick występował w imieniu Hobbeya o opiekę, nie mógł teraz wytoczyć sprawy przeciwko niemu.
— Tam chodziło o coś więcej, panie. W głosie Michaela słyszałam gniew.
Nagle zorientowałem się, że w komnacie panuje dziwna cisza. Spojrzałem w stronę okien i zobaczyłem, że dwórki odłożyły robótki i słuchają z równym przejęciem, jak królowa i ja.
— Dotarło do mnie, że Michael w drodze z Dorset musiał odwiedzić Hugh. Kiedy spytałam go, potaknął. Nie zapowiedział swoich odwiedzin, bo bał się, że pan Hobbey mógłby go nie przyjąć. Na miejscu odkrył coś przerażającego. Szukał prawnika, któremu mógłby zaufać, a z braku kogoś takiego gotów był osobiście wnieść sprawę do sądu.
— Czemu nie zwróciłaś się wtedy do mnie, Bess? — spytała królowa. — Wiesz, że nigdy bym ci nie odmówiła.
— Sądziłam, że mój syn traci rozum, Wasza Królewska Mość. Trudno mi było sobie wyobrazić, co też takiego mogłoby się dziać z Hugh, co wprawiłoby Michaela w podobny stan. Wkrótce potem Michael powiedział mi, że znalazł sobie kwaterę. Oświadczył, że nie wraca do Dorset. On… — Przy tych ostatnich słowach Bess załamała się i ze szlochem ukryła twarz w dłoniach. Królowa przygarnęła do piersi dawną sługę.
W końcu Bess doszła do siebie. Królowa podała jej chusteczkę, którą stara kobieta mięła teraz i wykręcała w dłoniach. Mówiła dalej, ale z głową pochyloną tak nisko, że widziałem tylko dno jej białego czepca.
— Michael przeniósł się do kwatery nad rzeką. Powiedział mi, że osobiście złożył sprawę w Sądzie Opiekuńczym i uiścił stosowną opłatę. Przez chwilę łudziłam się, że z nim lepiej, ale po jakimś czasie znów wychudł i zaczął wyglądać staro. Potem minęło parę dni, w trakcie których się nie pokazywał. Aż pewnego ranka odwiedził mnie konstabl. — Spojrzała na mnie pustym wzrokiem. — Powiedział, że znaleziono mojego syna nieżywego w jego pokoju. Powiesił się na belce pod sufitem. Zostawił mi liścik, mam go przy sobie. Radca Warner mówił, żebym go wzięła na spotkanie z tobą, panie.
— Mogę zobaczyć?
Bess wyjęła z sukni złożony we czworo, sfatygowany karteluszek i podała mi go drżącą dłonią. Rozłożyłem kartkę. Wybacz mi, Matko — odczytałem.
— Czy to pismo Michaela? — spytałem.
— Myślisz, panie, że nie znam pisma mojego rodzonego syna? — żachnęła się. — To on napisał; tak powiedziałam podczas przesłuchania koronerowi, na oczach sędziów i ciekawskiej gawiedzi.
— Uspokój się, Bess — zmitygowała ją królowa. — Pan Shardlake musi zadać te wszystkie pytania.
— Wiem, Wasza Królewska Mość, ale to nie jest dla mnie łatwe. Wybacz mi, panie.
— Rozumiem. Czy przesłuchanie odbywało się w obecności londyńskiego koronera?
— Tak, pana Grice’a. Antypatycznego durnia.
— Trafnie go pani określiła — stwierdziłem z ubolewaniem.
— To właśnie cały on.
— Koroner pytał, czy mój syn nie wydawał się rozstrojony, na co odparłam, że istotnie jego zachowanie ostatnio było dziwne. Wydano wyrok, że popełnił samobójstwo. Nie wspomniałam ani słowa o Hampshire.
— Dlaczego?
Zadarła dumnie podbródek, patrząc na mnie wyzywająco.
— Ponieważ postanowiłam poinformować o wszystkim królową. A teraz, z łaski Waszej Królewskiej Mości, będę się starała, aby sprawiedliwości stało się zadość. — Opadła na krzesło. Zauważyłem, że w głosie Bess pomimo bólu pobrzmiewa stalowa nuta.
— Proszę się zastanowić, co takiego syn pani mógł odkryć w Hampshire, że aż pchnęło go to do odebrania sobie życia?
— Świeć panie nad jego duszą… nie wiem, ale czuję, że to było coś potwornego.
Milczałem, zastanawiając się, czy Bess aby nie roi sobie czegoś, co pozwala jej przekształcić ból w gniew.
— Pokaż panu Shardlake’owi wezwanie z sądu — poprosiła królowa.
Bess sięgnęła do kieszonki sukni i wyjęła duży, wielokrotnie złożony papier. Było to wezwanie z Sądu Opiekuńczego nakazujące wszystkim zainteresowanym kuratelą nad podopiecznym Hugh Williamem Curteysem przybycie do sądu dwudziestego dziewiątego czerwca, a więc za pięć dni. Wezwanie zaadresowane zostało do Michaela Calfhilla jako powoda — wiadomość o jego śmierci najwyraźniej nie dotarła do sądu — a także do Vincenta Dyricka z Inner Temple. Pismo wystawiono przed trzema tygodniami.
— Dostałam je dopiero w zeszłym tygodniu. Najpierw przyszło na adres mojego syna, potem wzięto je do koronera, który przekazał je mnie, jako najbliższej krewnej.
— Czy widziała pani kopię pozwu wniesionego przez Michaela? Muszę poznać jego treść.
— Nie, panie. Wiem tylko tyle, ile mi syn powiedział.
Spojrzałem na Bess i królową. Postanowiłem nie owijać w bawełnę.
— Pozew przedstawia fakty z punktu widzenia Michaela. Jednakże ten nie żyje i sąd może odmówić rozpatrzenia sprawy bez Michaela i jego świadectwa.
— Nie znam się na prawie — odparła Bess. — Wiem tylko, co się działo z moim synem.
— Nie wiedziałam, że sądy wciąż obradują. Myślałam, że zostały rozwiązane z powodu wojny — zauważyła królowa.
— Sądy Opiekuńczy i Wywłaszczeniowy jeszcze nie zawiesiły działalności. — Sądy, które zasilały królewską kiesę, miały obradować przez całe lato. Ich sędziowie ferowali surowe wyroki. — Sędzią głównym Sądu Opiekuńczego jest sir William Paulet — zwróciłem się do królowej. — Zastanawiam się, czy ma jeszcze jakieś obowiązki związane z wojną. Jest starszym radcą.
— Spytam radcę Warnera. Sir William wkrótce wyjeżdża do Portsmouth objąć urząd gubernatora, ale w przyszłym tygodniu będzie jeszcze uczestniczył w obradach sądu.
— Czy pan Hobbey będzie musiał się stawić?
— Sądzę, że podczas pierwszej rozprawy w jego imieniu wystąpi Dyrick. To, jak sąd odniesie się do pozwu, zależy od jego treści i tego, czy znajdziemy jakichś świadków, którzy nas poprą. Wspominałaś, pani, że kiedy pan Hobbey ubiegał się o opiekę prawną nad dziećmi, Michael zwrócił się o pomoc do proboszcza Curteysów.
— Tak. Do wielebnego Broughtona. Michael mówił, że to dobry człowiek.
— Czy Michael widział się z nim ostatnio?
Pokręciła głową.
— Spytałam go o to, ale mówił, że nie.
— Czy ktokolwiek jeszcze mógł wiedzieć o pozwie? Ktoś z przyjaciół Michaela?
— Dopiero niedawno przeniósł się do Londynu. Nie miał żadnych przyjaciół. Oprócz mnie — dodała ze smutkiem.
— Mógłbyś się tego wszystkiego dowiedzieć? — poprosiła królowa. — Podjąć się tej sprawy? W imieniu Bess?
Zawahałem się. Jedyne, co widziałem wyraźnie, to splot silnych więzów uczuciowych. Między królową a Bess, Bess a Michaelem, Michaelem a dziećmi. Żadnych faktów, żadnych dowodów, kto wie, może nawet żadnej sprawy. Spojrzałem na królową. Zależało jej na tym, bym pomógł jej dawnej słudze. Pomyślałem też o chłopcu, o Hugh, wokół którego kręciła się cała sprawa. Nigdy nie widziałem go na oczy, ale wiedziałem, że jest sam i nie ma nikogo, kto by go chronił.
— Dobrze — odparłem. — Zrobię, co w mojej mocy.