Читать книгу Inwazja - C.j. Sansom - Страница 9

Rozdział pierwszy

Оглавление

Cmentarz był pogrążony w ciszy letniego popołudnia. Na żwirowej ścieżce wciąż poniewierały się gałęzie i konary strącone z drzew przez wichry, które szalały nad Anglią w pamiętnym burzowym czerwcu tysiąc pięćset czterdziestego piątego roku. My, londyńczycy, zostaliśmy potraktowani ulgowo, z paru kominów sfrunęły wywiewki i tyle, ale na północy żywioły szalały. Mówiono, że spadł grad wielkości pięści, a z gradzin wyzierały ludzkie twarze. Jednakże, jak wie każdy prawnik, im dłużej opowieść krąży, tym więcej w niej przesady.

Przedpołudnie spędziłem w mojej kancelarii w Lincoln’s Inn, pracując nad aktami nowych spraw, które wpłynęły do Sądu Próśb. Rozprawy miały się odbyć dopiero na jesieni; szykowała się wojna i król wydał rozkaz skrócenia wiosennej sesji obrad.

W ostatnich miesiącach zdarzało mi się przyłapać na tym, że nie mogę usiedzieć nad papierami. Skargi w kółko dotyczyły jednego: właściciele ziemscy starali się rugować dzierżawców, a na odzyskanych glebach hodować owce na wełnę, która jest w cenie, lub w tym samym celu zawłaszczyć grunta gminne, które żywią biedaków. Sprawy ważkie, ale jedna podobna do drugiej. W dodatku, gdy pracowałem, mój wzrok mimowiednie wędrował w stronę listu, który został dostarczony przez posłańca z Hampton Court. List spoczywał na rogu mojego biurka: biały prostokąt z lśniącą kroplą laku na środku. Niepokoił mnie zwłaszcza brakiem szczegółów. W końcu porzuciłem próby okiełznania błądzących myśli i zdecydowałem się pójść na spacer.

Przechodząc przez dziedziniec Gatehouse Court, zauważyłem młodą kwiaciarkę, którą wpuścił wartownik. Z twarzą okoloną białym czepcem, w szarej sukni i brudnym fartuchu, stała w rogu dziedzińca, wyciągając bukiety w stronę przechodzących prawników. Kiedy ją mijałem, krzyknęła, że jest wdową, a jej mąż poległ na wojnie. Dojrzałem w jej koszyku pszonak, który przypomniał mi, że od miesiąca prawie nie zaszedłem na grób mojej biednej gospodyni, a jak raz pszonak był ulubionym kwiatem Joan. Poprosiłem o pęk, który podała szorstką, spracowaną dłonią. Gdy dałem jej pół pensa, dygnęła i podziękowała wylewnie, ale z jej oczu bił chłód. Przez Great Gate wyszedłem na świeżo wybrukowaną Chancery Lane, która prowadziła pod górę, do małego kościoła.

Idąc, wyrzucałem sobie malkontenctwo w sytuacji, gdy niejeden kolega zazdrościł mi posady adwokata w Sądzie Próśb, a radca królowej niekiedy powierzał lukratywne sprawy. Ale niespokojne, zamyślone twarze przechodniów uprzytomniły mi, że czasy nie nastrajają optymizmem. Mówiono, że Francuzi skrzyknęli trzydzieści tysięcy chłopa w portach po swojej stronie Kanału i szykują się, by uderzyć na Anglię wielką flotą okrętów wojennych; niektóre miały na pokładzie nawet stajnie z końmi. Nikt nie wiedział, gdzie wylądują, więc w całym kraju zarządzono pobór, a rekrutów kierowano do obrony wybrzeża. Wszystkie okręty królewskie wypłynęły na otwarte morze, a potężne statki handlowe konfiskowano i uzdatniano do walki. Król w zeszłym roku nałożył nowe podatki, żeby sfinansować najazd na Francję. Poniósł sromotną klęskę i od zimy wojska angielskie oblegały Boulogne, a teraz wyglądało na to, że wojna dotrze i do nas.

Wszedłem na cmentarz przy kościele. Nawet u tych, którzy nie grzeszą pobożnością, nastrój tego miejsca budzi cichą zadumę. Przykląkłem i złożyłem kwiaty na grobie Joan. Prowadziła moje skromne gospodarstwo przez lat dwadzieścia bez mała; kiedy przyszła do mnie na służbę, była wdową koło czterdziestki, ja zaś świeżo upieczonym, początkującym adwokatem. Ponieważ straciła męża i nie miała krewnych, całe serce wkładała w dbanie o mnie; cicha, zręczna, uprzejma. Na wiosnę złapała influenzę i po tygodniu zmarła. Brakowało mi jej bardzo, zwłaszcza gdy zaczęło do mnie docierać, iż przez te wszystkie lata brałem jej poświęcenie i troskę za coś oczywistego. Przepaść między Joan a nygusem, który był teraz moim sługą, dobijała mnie.

Podniosłem się ze stęknięciem; w kolanach mi chrupnęło. Wizyta na grobie wyciszyła mnie, rozniecając wszakże nastrój melancholijny, do którego mam skłonność. Podjąłem wędrówkę między grobami, bo miałem na cmentarzu więcej znajomych. Przystanąłem przed nagrobkiem z przedniego marmuru:

ROGER ELLIARD

ADWOKAT LINCOLN’S INN

NAJDROŻSZY MĄŻ I OJCIEC

1502—1543

Z gorzkim uśmiechem wspomniałem rozmowę, jaką toczyliśmy z Rogerem tuż przed jego śmiercią, przed dwoma laty. Mówiliśmy o tym, że król roztrwonił majątek klasztorów na pałace i wystawne życie, nie poczuwając się przy tym nawet do skromnej jałmużny, jaką bracia zakonni świadczyli ubogim. Wsparłem dłoń na kamieniu nagrobnym.

— Ach, Rogerze, dobrze, że nie widzisz, w co nas wpędził teraz.

Staruszka porządkująca kwiaty na sąsiednim grobie obejrzała się za siebie. Na widok garbatego jurysty, który przemawia do zmarłych, jej pobrużdżoną twarz wykrzywił grymas strachu. Ruszyłem dalej.

Nieco z boku stał inny nagrobek, który, podobnie jak nagrobek Joan, kazałem wznieść, opatrując tylko zwięzłym napisem:

GILES WRENNE

ADWOKAT Z YORKU

1467—1541

Na tym grobie nie wsparłem się, przemawiając do starca, który w nim spoczywał, ale wspominając okoliczności śmierci Gilesa, czułem, jak na własne życzenie dopraszam się czarnej melancholii.

Coś zagrzmiało tak nagle, aż struchlałem. Staruszka zerwała się z kolan, tocząc wokół przerażonym wzrokiem. Domyślałem się, co się dzieje. Doszedłem do muru oddzielającego cmentarz od Pól Lincoln’s Inn i pchnąłem drewnianą furtkę. Moim oczom ukazał się niezwykły widok.

*

Pola Lincoln’s Inn to wielkie wrzosowisko, na którym studenci prawa zwykli polować na króliki na trawiastych zboczach wzgórza Coney Garth. W zwykłe wtorkowe popołudnie powinno się tu kręcić nie więcej niż kilka osób, ale tamtego dnia na Polach zastałem tłum, który przyglądał się pięćdziesiątce młodych mężczyzn ustawionych w pięciu koślawych szeregach. Młodzieńcy odziani byli na ogół w koszule i kamizelki, choć część nosiła niebieskie kaftany czeladników. Jedni mieli twarze ponure, inni wylęknione, jeszcze inni pełne zapału. Prawie każdy dzierżył długi łuk, który w myśl prawa powinni posiadać wszyscy mężczyźni w wieku poborowym, by ćwiczyć się w sztuce łucznictwa, choć wielu nad ćwiczenia przedkłada bule, kości i zakazane dla gminu karty. Łuki miały dwa jardy długości, będąc zwykle wyższe od swych właścicieli, zdarzały się jednak łuki krótsze, nie z cisu, tylko z pośledniego wiązu. Większość mężczyzn na jednej ręce nosiła skórzany mankiet, a na palcach drugiej skórzany naparstnik. Cięciwy łuków były naciągnięte, gotowe do strzału.

Łucznicy byli zaganiani do szeregów po dziesięciu przez wojskowego w sile wieku, z którego kwadratowej twarzy okolonej krótką, czarną brodą bił wyraz srogiej dezaprobaty. Oficer wyglądał imponująco w mundurze londyńskiego Korpusu Ochotników, składającym się z okrągłego, lśniącego hełmu i białego dubletu z nacięciami w rękawach i w pludrach, przez które przeświecała czerwona podszewka.

Co najmniej dwieście jardów dalej sterczały dwie sześciostopowe pryzmy obłożonej darnią ziemi, na których w każdą niedzielę wszyscy zdolni do służby wojskowej mieli obowiązek ćwiczyć celność. Wytężywszy wzrok, dostrzegłem na jednej z pryzm słomianego chochoła w zdezelowanym hełmie i podartych łachmanach, z francuską lilią wymalowaną niewprawnie na piersi. Pojąłem, że jestem świadkiem kolejnego sprawdzianu obronności, podczas którego badano umiejętności obywateli miasta, żeby wyłonić tych, którzy zostaną skierowani do gromadzących się na wybrzeżu wojsk albo na okręty królewskie. Sam na szczęście jako czterdziestotrzyletni garbus byłem zwolniony ze służby wojskowej.

Mały, pulchny jegomość z grzbietu rasowej siwej klaczy obserwował formowanie szeregów. Koń, przybrany w czaprak w barwach londyńskiego samorządu, nosił metalową przyłbicę z otworami na oczy, która upodobniała jego łeb do trupiej czaszki. Tułów i ramiona jeźdźca chroniła półzbroja z polerowanej stali, a nad szerokim, czarnym beretem drżało na słabym wietrze pawie pióro. Rozpoznałem Edmunda Carvera, jednego ze starszych radnych miejskich; wygrałem jego sprawę przed dwoma laty. Wiercił się niespokojnie na grzbiecie klaczy, jakby nie nawykł do zbroi. Był to dość przyzwoity osobnik, członek gildii kupieckiej; w mojej pamięci zapisał się przede wszystkim jako wielki smakosz. Przy nim stało dwóch żołnierzy w mundurach Korpusu Ochotników, jeden z długą spiżową trąbą, drugi z halabardą. Nieco dalej stał odziany w czarny dublet pisarz ze stertą akt na przenośnym pulpicie zawieszonym na szyi.

Żołnierz z halabardą odłożył swój oręż i dźwignął pęk kołczanów. Przebiegł przed pierwszym szeregiem rekrutów, usypując na ziemi rząd strzał. Dowódca nie przestawał taksować poborowych krytycznym spojrzeniem. Przypuszczalnie był zawodowym oficerem jak ci, których poznałem przed czterema laty, podczas wielkiej królewskiej wyprawy do Yorku. Teraz zapewne służył w powołanym przed kilkoma laty londyńskim Korpusie Ochotników, którego członkowie w wolne dni szkolili się w rzemiośle wojennym.

— Anglia potrzebuje mężczyzn, którzy będą jej służyć w godzinie ciężkiej próby! — przemówił donośnym głosem. — Francuz sposobi się, by ogniem i mieczem zabijać nasze kobiety i dzieci, ale my nie zapomnieliśmy Agincourt! — Gdy zawiesił głos dramatycznie, Carver krzyknął: „Pamiętamy!”, a jego okrzyk podjęli rekruci.

— Wiemy po Agincourt, że jeden Anglik jest wart trzech Francuzów — ciągnął oficer. — Wyślemy im więc naszych słynnych łuczników na powitanie! Każdy z tych, których dziś wybiorę, dostanie płaszcz i trzy pensy dziennie! Zaraz się przekonamy, kto z was, chłopcy, trenował co tydzień uczciwie, a kto się lenił — dodał ostrzejszym tonem. — Tych, którzy nie ćwiczyli, może spotkać taka niespodzianka — tu zawiesił głos dramatycznie — że zostaną skierowani do pikinierów, by walczyć z Francuzami wręcz! Tak więc nie łudźcie się, że pudłując, wykręcicie się od wojny. — Omiótł wzrokiem mężczyzn, którzy przestępowali z nogi na nogę z nietęgą miną. W ponurej twarzy czarnobrodego oficera tlił się gniew. — Teraz — zawołał — na kolejny sygnał trąby każdy z was, zaczynając od pierwszego szeregu od lewej, najszybciej jak potrafi pośle sześć strzał do celu. Specjalnie wyrychtowaliśmy dla was chochoła, by łatwiej wam przyszło wyobrazić sobie, że Francuzy przybędą chędożyć matki tych z was, którzy mają jeszcze matkę!

Spojrzałem na tłum gapiów, złożony z przejętych urwisów i dorosłych, raczej ubogiego stanu, jak również garstki zatroskanych młodych kobiet, pewnie żon lub wybranek serca poborowych.

Trębacz uniósł trąbę do ust i ponownie zadął. Pierwszy ze strzelców, przystojny rosły chłopak w skórzanej kamizeli, odważnie wystąpił z łukiem z szeregu. Podniósł strzałę i zatknął w cięciwę, po czym szybkim, płynnym ruchem odgiął się do tyłu i posłał strzałę szerokim łukiem nad murawą. Strzała wbiła się we francuską lilię z takim impetem, że chochoł zachybotał się, jakby ożył. W niespełna minutę młodzieniec pięciokrotnie jeszcze napiął cięciwę i wypuścił strzałę, za każdym razem trafiając w chochoła przy wrzaskliwym aplauzie małych uliczników. Strzelec uśmiechnął się, wypinając dumnie szeroką pierś.

— Nieźle! — skwitował nieprzyjaźnie oficer. — Idź się zarejestrować! — Świeżo upieczony rekrut pomaszerował do pisarza, machając łukiem w stronę gawiedzi.

Następny był ślamazarny młokos w białej koszuli, który nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Trzymał nędzny łuk z wiązu i wydawał się zdenerwowany. Zauważyłem, że nie ma ani mankietu, ani naparstnika. Oficer patrzył z niechęcią, jak odgarnia z oczu wiecheć brudnych, płowych włosów, podnosi z ziemi strzałę i wkłada w cięciwę, którą naciąga z wyraźnym wysiłkiem. Strzała nie uleciała daleko i z głuchym tąpnięciem upadła w trawę, a sam łucznik stracił równowagę i omal się nie wywrócił. Przez chwilę podskakiwał na jednej nodze ku uciesze dzieciarni.

Druga strzała poleciała w bok, padając obok pryzm; młodzian wrzasnął, zwijając się z bólu i chwytając za własną rękę. Spomiędzy palców ciekła mu krew. Oficer spojrzał na niego ponuro.

— Nie ćwiczyło się, co? Nawet strzały nie umiesz wypuścić jak należy. Marsz do pikinierów! Wysoki chłopak, jak ty, w sam raz nada się do walki wręcz. — Młodzian wyglądał na spietranego. — Rusz się! — huknął oficer. — Masz jeszcze cztery strzały do zmarnowania. Co tam krwawiące ręce. Widzowie chcieliby się jeszcze trochę pośmiać.

Odwróciłem się. Sam zostałem kiedyś upokorzony na oczach tłumu i nie miałem ochoty oglądać, jak inni muszą znosić podobne katusze.

*

Na podwórzu Gatehouse Court nie było już kwiaciarki. Udałem się do kancelarii. W przedpokoju mój młody sekretarz, Skelly, kopiował jakieś rozporządzenia. Nachylał się nad biurkiem, ślepiąc przez binokle w dokument.

— Na Polach odbywa się sprawdzian obronności — powiedziałem.

Podniósł wzrok na mnie.

— Słyszałem, że Korpus Ochotników potrzebuje jeszcze tysiąca mężczyzn na południowy brzeg Anglii. Czy sądzisz, panie, że Francuzi naprawdę nas napadną?

— Nie wiem, Skelly — odparłem, uśmiechając się uspokajająco. — Ciebie na pewno nie wezmą. Masz żonę, trójkę dzieci i nic nie widzisz bez szkieł.

— Modlę się, by mnie nie wzięli.

— Na pewno nie wezmą. — Ale też czy człowiek mógł być pewien czegokolwiek w tamtych dniach?

— Barak nie wrócił jeszcze z Westminsteru? — spytałem, patrząc na puste biurko mojego asystenta. Wysłałem go do Sądu Próśb, żeby przekazał zeznania dotyczące pewnej sprawy.

— Nie, panie.

Zaniepokoiłem się.

— Mam nadzieję, że z Tamasin wszystko w porządku.

— Najpewniej po prostu nie wcisnął się do wolnej łodzi na Tamizie — odparł Skelly z uśmiechem. — Wszystkie są teraz zajęte pod przewóz kontyngentów.

— Oby. Powiedz Barakowi, żeby przyszedł mi się pokazać po powrocie. Muszę już wracać do papierzysk. — Udałem się do mojego gabinetu, czując, że Skelly ma mnie za przesadnie bojaźliwego. Ale Barak i jego żona, Tamasin, byli moimi drogimi przyjaciółmi. Tamasin spodziewała się za dwa miesiące rozwiązania, a pierwsze jej dziecko urodziło się martwe. Opadłem na krzesło z westchnieniem i zagłębiłem się w szczegóły pozwu, który już wcześniej czytałem. Moje oczy znów powędrowały w stronę listu na rogu biurka. Zmusiłem się, żeby odwrócić wzrok, ale nie mogłem przestać myśleć o sprawdzianie obronności zwiastującym wojnę, podczas której wielu młodych ludzi zostanie rozszarpanych przez kule bądź zaszlachtowanych na polu bitwy.

Wyjrzałem przez okno. Uśmiechnąłem się pod nosem na widok sylwetki mojego ongisiejszego adwersarza, Stephena Bealknapa, który szedł przez zalane słońcem podwórze. W ostatnim czasie pochylił się mocno i w czarnej todze adwokata i białym czepku przypominał wielką srokę wypatrującą dżdżownic w ziemi.

Bealknap nagle wyprostował się, patrząc w dal. Ujrzałem idącego w jego stronę Baraka ze skórzaną sakwą przerzuconą przez ramię. Dopiero teraz zauważyłem, jak ciasno zielony dublet opina się na brzuchu mojego asystenta. Jego twarz nabrała zmiękczającej rysy pulchności, przez co wyglądał bardzo młodo. Bealknap okręcił się na pięcie i ruszył pośpiesznie w stronę kaplicy. Ten zdziwaczały skąpiec, który szczycił się tym, że nigdy się dobrowolnie nie rozstał z groszem, przed dwoma laty zadłużył się u mnie na drobną sumkę. Bezczelny na co dzień, na mój widok robił w tył zwrot, w pośpiechu rejterując w przeciwną stronę, co było powodem nieustannych żartów w Lincoln’s Inn. Najwyraźniej Baraka też unikał. Mój asystent przystanął, patrząc z wesołym uśmiechem na plecy oddalającego się truchtem Bealknapa. Poczułem ulgę: ewidentnie z Tamasin wszystko w porządku.

Po chwili Barak pojawił się w moim gabinecie.

— Dostarczyłeś zeznania?

— Tak, ale nie mogłem złapać żadnej łodzi ze stopni Westminster Stairs. Na Tamizie roi się od łodzi z zaopatrzeniem dla wojsk i wszystkie czółna musiały przybić do brzegu, żeby zrobić dla nich miejsce. Widziałem też wielki okręt wojenny. Myślę, że specjalnie płynął z Deptford w górę rzeki, żeby go ludzie widzieli. Ale nie słyszałem z nabrzeży żadnych okrzyków entuzjazmu.

— Lud oswoił się już z tym widokiem. Pamiętam, jak wypłynęły Mary Rose i Great Harry; setki ludzi stały na brzegach, wiwatując. — Wskazałem mu krzesło po drugiej stronie biurka. — Siadaj, proszę. Jak się dziś miewa Tamasin?

Usiadł z kwaśnym uśmiechem.

— W kółko zrzędzi. Upał jej dokucza, puchną nogi.

— Dalej jest pewna, że urodzi dziewczynkę?

— Tak. Była wczoraj u jakiejś wiedźmy na Cheapside, która wieszczy za pieniądze, a ta, jakżeby inaczej, powiedziała Tamasin to, co chciała usłyszeć.

— A ty nadal obstajesz przy tym, że urodzi się chłopak?

— Owszem. — Pokręcił głową zafrasowany. — Tammy upiera się, żeby zachowywać się, jakby nigdy nic. Powiedziałem jej, że dobrze urodzone niewiasty osiem tygodni przed połogiem nie wychodzą już z domu. Miałem nadzieję, że ją to zmityguje, ale gdzie tam.

— To już tylko osiem tygodni?

— Tak powiada Guy. Przyjdzie nas jutro odwiedzić. Zresztą dogląda jej położna Marris. Tammy była zadowolona, że idę do pracy. Uważa, że za bardzo się przejmuję.

Skinąłem w stronę okna.

— Widziałem, jak Bealknap rejteruje na twój widok.

Zaśmiał się.

— Ostatnio zawsze tak robi. Obawia się, że zażądam od niego tych trzech funtów, które jest ci dłużny. Stary pierdoła! — W oczach Baraka zatliły się chochliki. — Zważywszy na to, jak spada wartość pieniądza, powinieneś podsumować go na cztery funty.

— Wiesz dobrze, że podejrzewam Bealknapa o brak piątej klepki. Już dwa lata temu stał się pośmiewiskiem, unikając mnie, a teraz unika i ciebie.

— A tymczasem się bogaci. Powiadają, że część swojego złota oddał do mennicy, żeby przerobili je na monety, i teraz, odkąd jest to dozwolone, pożycza pieniądze na procent tym, których nie stać na spłatę podatków.

— Są tacy w Lincoln’s Inn, którzy musieli się zapożyczyć, by zapłacić daniny. Bogu dzięki, mam jeszcze dość złota. Jednak zachowanie Bealknapa wskazuje na rozchwianie umysłu.

Barak spojrzał na mnie przenikliwie.

— Zbyt łatwo dopatrujesz się w ludziach szaleństwa. To dlatego, że tyle czasu poświęcasz Ellen Fettiplace. Odpowiedziałeś na jej ostatnie wezwanie?

— Muszę udać się jutro do Bedlam.

— Może i jest obłąkana, ale robi z tobą, co zechce. — Spojrzał na mnie z ukosa. — Wiesz dobrze czemu.

— Byłem na przechadzce — powiedziałem, by zmienić temat. — Widziałem sprawdzian obronności na Polach Lincoln’s Inn. Oficer odgrażał się, że tych, którzy nie przykładali się do strzelania z łuku, wezmą do pikinierów.

— Król może sobie kazać, co zechce, ale wszyscy wiedzą, że tylko ci, którzy mają upodobanie do łucznictwa, oddają się regularnym ćwiczeniom — prychnął gniewnie. — To trudna dyscyplina i trzeba trenować wytrwale, żeby dojść do wprawy. Wydawanie praw, których nie sposób wyegzekwować, niczemu nie służy — stwierdził sentencjonalnie. — Lord Cromwell zawsze o tym pamiętał.

— Niestety, właśnie je egzekwują. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. A wczoraj byłem świadkiem, jak konstable na rozkaz króla czyścili ulice z żebraków i włóczęgów, by ich posadzić do wioseł galeasów. Słyszałeś ostatnie pogłoski? Francuskie oddziały wylądowały w Szkocji i teraz Szkoci też się szykują na nas.

— Ostatnie pogłoski — powtórzył kpiąco Barak. — Kto rozsiewa te historyjki o najeździe Francuzów i Szkotów? Sługusy króla, ot co. Pewnie po to, żeby nie dopuścić do rebelii takiej jak w trzydziestym szóstym. Znowu mamy nowe podatki i upadek pieniądza. Spójrz tylko na to. — Sięgnął do mieszka i wyjął małą srebrną monetę, którą rzucił na blat. Podniosłem pieniądz, z którego spojrzało na mnie królewskie oblicze z tłustym podgardlem.

— Kolejna odmiana szylinga. Teston — wyjaśnił Barak.

— Jeszcze takich nie widziałem.

— Tamasin poszła wczoraj z położną Marris po sprawunki na Cheapside, gdzie już było tego w bród. Zobacz, jaki jest zmatowiały. Srebro jest tak zanieczyszczone miedzią, że dadzą ci za to towar wart ośmiu pensów. Ceny chleba i mięsa podskoczyły zawrotnie. Co zresztą nie znaczy, że o chleb łatwo, bo wszystko rekwirują dla wojska. — W piwnych oczach Baraka zapłonął gniew. — A gdzie podziała się nadwyżka srebra? Poszła na spłatę niemieckich bankierów, u których król się zapożyczył na wojnę!

— Naprawdę uważasz, że francuska inwazja może być tylko wymysłem?

— Niewykluczone. Nie wiem. — Zamilkł na chwilę. — Zdaje mi się, że chcą mnie wziąć do wojska — dodał z wahaniem.

Aż podskoczyłem z wrażenia.

— Co?

— W zeszły piątek konstabl kręcił się wokół domów w naszej dzielnicy z żołnierzami, spisując wszystkich mężczyzn w wieku poborowym. Mówiłem, że mam żonę i dziecko w drodze, na co żołnierz, że na jego oko w sam raz się nadaję do służby. Rozeźliłem się i kazałem mu się wynosić. Sęk w tym, że wrócił wczoraj. Tamasin spostrzegła go przez okno, ale mu nie otworzyła.

Westchnąłem ciężko.

— Twoje zuchwalstwo źle się kiedyś skończy dla ciebie.

— To samo mówi Tamasin. Ale przecież nie biorą żonatych mężczyzn z dziećmi. Z reguły.

— Władze biorą się za nas nie na żarty. Obawiam się, że może dojść do ataku na Anglię, bo po cóż by inaczej zaciągano tysiące żołnierzy? Lepiej uważaj.

Barak odpowiedział hardym spojrzeniem.

— Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby król w zeszłym roku nie najechał Francji. Czterdzieści tysięcy chłopa wysłano na drugą stronę Kanału i co z tego wynikło? Musieliśmy zmykać jak niepyszni, jeśli nie liczyć tych patałachów, którzy utknęli w Boulogne. Wszyscy mówią, że powinniśmy odejść z Boulogne i zawrzeć pokój, żeby ograniczyć straty do minimum, ale król obstaje przy swoim. Nasz Harry zawsze wszystko wie najlepiej.

— Zgadzam się z tobą.

— Pamiętasz, jak zeszłej jesieni na drogach do Londynu poniewierali się powracający z Francji obdarci, dziesiątkowani morem żołnierze? Nie mam zamiaru skończyć jak oni.

Przyjrzałem się uważnie mojemu asystentowi. Kiedyś wojaczka kojarzyła mu się z przygodą, ale te czasy należały raczej do przeszłości.

— Jak wygląda ten żołnierz?

— Wielki mężczyzna w twoim wieku z czarną brodą, odziany w mundur londyńskiego Korpusu Ochotników. Wygląda, jakby już powąchał prochu.

— Kierował dzisiejszym sprawdzianem obronności. Moim zdaniem to zawodowy żołnierz. Lepiej się takiemu nie narazić.

— Cóż, skoro ogląda wszystkich poborowych, to może nie będzie miał czasu się mną zająć.

— Oby. Gdyby cię znów nachodził, daj mi natychmiast znać.

— Dziękuję — odparł pokornie.

Sięgnąłem po list na rogu biurka.

— Ja z kolei chciałbym, żebyś rzucił okiem na to. — Podałem mu list.

— Mam nadzieję, że to nie kolejny bilecik od Ellen.

— Spójrz na pieczęć. Musiałeś już taką widzieć.

Przyjrzał się uważnie.

— Pieczęć królowej. To od radcy Warnera? Kolejna sprawa?

— Przeczytaj. Niepokoi mnie ten list — przyznałem opornie.

Barak rozłożył list i zaczął czytać na głos:

Będę wdzięczna za prywatną konsultację w pewnej osobistej kwestii. Zapraszam na spotkanie u mnie, w Hampton Court, jutro po południu, o trzeciej.

— Podpisano…

— Wiem, królowa Katarzyna, a nie radca Warner. — Barak jeszcze raz przebiegł tekst wzrokiem. — Niezbyt długi list. Ale pisze, że w kwestii prywatnej. Nic nie wskazuje na to, by to była jakaś sprawa polityczna.

— Musi to być jednak coś, co dotyczy jej osobiście, skoro sama napisała list. Mimo woli nasuwa mi się wspomnienie, jak w zeszłym roku królowa zleciła Warnerowi obronę krewnego jej sługi, który był oskarżony o herezję.

— Obiecała, że będzie cię trzymać z dala od takich spraw, a ona nie należy do osób, które łamią raz dane słowo.

Skinąłem. Ponad dwa lata temu, kiedy królowa Katarzyna była jeszcze lady Latimer, uratowałem jej życie. Obiecała mi wtedy, że będzie moją stałą klientką i że nigdy nie będzie mieszać mnie do polityki.

— Kiedy ją widziałeś ostatni raz? — spytał Barak.

— Nie widziałem jej od wiosny. Udzieliła mi audiencji w Whitehall, żeby mi podziękować za rozwikłanie tamtej zagmatwanej sprawy dotyczącej jej włości w Midland. W zeszłym miesiącu przesłała mi swój modlitewnik. Pamiętasz, pokazywałem ci. Modlitwy i rozmyślania.

Skrzywił się.

— Straszne ponuractwo.

— Tak, to prawda. — Uśmiechnąłem się wyrozumiale. — Nie przypuszczałem nawet, że tyle w niej smutku. Dołączyła własnoręczny liścik, pisząc, że ma nadzieję zwrócić me myśli ku Bogu.

— Nigdy dotąd nie naraziła cię na żadne kłopoty. Zobaczysz, że to będzie kolejna sprawa dotycząca włości.

Poczułem ulgę. Barak od dziecka znał od kulis świat polityki, więc ceniłem sobie jego zdanie.

— Królowa i Ellen Fettiplace! Szykuje się pracowity dzień — zażartował.

— Tak. — Wziąłem od niego list. Na wspomnienie mojej ostatniej wizyty w Hampton Court poczułem, jak żołądek skręca mi się w supeł ze strachu.

Inwazja

Подняться наверх