Читать книгу Inwazja - C.j. Sansom - Страница 13

Rozdział piąty

Оглавление

Godzinę później zasiedliśmy z Guyem do wieczerzy. Coldiron, trzeba mu to przyznać, był dobrym kucharzem. Podał węgorza z wody w sosie maślanym. Obsługiwał nas czołobitnie i ani razu nie ośmielił się podnieść wzroku. Gdy wyszedł z pokoju, zrelacjonowałem Guyowi moje spotkanie z królową i sprawę Curteysa. Powiedziałem mu też, że jeśli udam się do Hamphsire, przy okazji spróbuję wywiedzieć się czegoś o przeszłości Ellen.

Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi piwnymi oczami.

— Powinieneś jej powiedzieć, że domyślasz się, co do ciebie czuje, i żeby sobie nie robiła żadnych nadziei.

Zdecydowanie pokręciłem głową.

— Boję się, że mogłoby się to fatalnie odbić na niej. A jeśli przestanę ją odwiedzać, zostanie sama jak palec.

Guy spojrzał na mnie w milczeniu. Rzuciłem nóż i opadłem na oparcie krzesła.

— Gdybyż tylko miłość zawsze była wzajemna — powiedziałem cicho. — Kochałem Dorothy Elliard, ale ona nie odwzajemniała moich uczuć. Tymczasem dla Ellen czuję tylko… sympatię. No i litość.

— A poczucie winy? Dlatego że jej nie kochasz?

Zawahałem się.

— Też.

— Na twoim miejscu powiedziałbym jej to wszystko, żeby zmierzyć się z jej reakcją.

Żachnąłem się.

— Tu nie chodzi o mnie!

— Ani trochę? Jesteś pewien?

— Żeby jej pomóc, trzeba dogrzebać się do jej przeszłości! A wtedy…

— Wtedy całą sprawę będzie można przerzucić na kogoś innego?

— To nie jest moja sprawa. A wydobycie przeszłości na jaw może jej tylko pomóc.

Guy milczał.

*

Później poszedłem na górę poszperać w mojej podręcznej biblioteczce, zapiskach ze spraw sądowych i procedur prawnych datujących się jeszcze z czasów moich studiów. Chciałem odświeżyć w pamięci paragrafy dotyczące przepisów Sądu Opiekuńczego. Najpierw jednak musiałem przemyśleć sprawę Coldirona. Trochę żałowałem, że nie wymówiłem mu posady wtedy w ogrodzie, ale uświadomiłem sobie, że gdybym tak zrobił, a potem musiał udać się do Hampshire, do opieki nad domem i chłopcami pozostałby tylko Guy, a nie mogłem obarczać go taką odpowiedzialnością. Nim go zwolnię, żeby nie zostać bez pomocy domowej, mogłem nazajutrz rozpuścić wici w Lincoln’s Inn, że szukam kogoś do prowadzenia gospodarstwa. Jednak martwiłem się o Josephine; nie chciałem jej wyrzucać na bruk, skoro nie miała na świecie nikogo poza Coldironem. Przeklinałem dzień, w którym go przyjąłem.

Resztę wieczoru spędziłem, robiąc notatki. Kiedy świeca zaczęła dogasać, krzyknąłem na Coldirona, żeby przyniósł nową. Usłyszałem na schodach nerwowy trucht Josephine: przyniosła świecę, postawiła ją na biurku i dygnąwszy pośpiesznie, wyszła. Słyszałem jej kroki, gdy schodziła po schodach, drep, drep, drep, jak to ona.

W końcu odłożyłem pióro i usiadłem wygodnie, by przemyśleć wszystko. Hobbey zaczął od zakupienia części lasów i zabudowań klasztornych, które przerobił na dwór, po czym wykupił kuratelę nad dziećmi. W sumie wydatek spory, nawet jak na dobrze prosperującego kupca. Ciekawe, ile to wszystko kosztowało? Według Bess Calfhill, Emma nie lubiła młodego Davida Hobbeya; jednak z moich lektur wynikało, że tylko w wyjątkowych sytuacjach sąd zgadzał się rozpatrywać protest przeciwko małżeństwu aranżowanemu przez opiekunów. Przyszły małżonek Emmy musiałby być człowiekiem niskiego stanu, złoczyńcą, chorym lub kaleką — z przykrością odnotowałem, że w pojęciu tym mieści się również garbus — by Sąd Opiekuńczy mógł zakazać zamążpójścia z uwagi na „mezalians”.

Jednakże Emma zmarła i jeśli Hobbey snuł tego rodzaju plany, to spełzły na niczym. Jej spadek przechodził na Hugh, a choć na mocy paradoksów prawa dziewczynka, będąc niezamężna, mogła wystąpić o zdjęcie z niej kurateli w wieku lat czternastu, chłopiec nie mógł domagać się zwrotu swoich włości przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. Bess wspomniała, że Hugh przed siedmiu laty był jedenastolatkiem, więc teraz musiał mieć lat osiemnaście — wciąż jeszcze trzy lata dzieliły go od przejęcia schedy.

Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju. Do czasu osiągnięcia pełnoletniości przez Hugh Hobbey był tylko uprawniony do normalnych dochodów z jego włości, a w przypadku lasów odpadały dochody z dzierżawy gruntu. Mimo to, jak już wspomniałem Barakowi, właściciele praw opiekuńczych słynęli z degradowania ziem podopiecznych przez wyprzedaż i rabunkową eksploatację lasów, a także kopalń.

Mój wzrok zatrzymał się na jednej z ksiąg, odziedziczonej po mym przyjacielu Rogerze. Był to Lament chrześcijanina nad miastem Londyn Rodericka Morsa, paszkwil na politykę społeczną miasta. Otworzyłem to dzieło, pamiętając, że był tam fragment poświęcony kurateli: Bóg potępia ten nikczemny proceder, jako szczególnie odrażający; jego nieprawość cuchnie od ziemi do niebios.

Zamknąłem książkę i spojrzałem na mój ogród. Już prawie zapadła noc; przez otwarte okno sączył się aromat lawendy. Usłyszałem szczekanie lisa i łopot skrzydeł. Czułem się, jakbym znów się znalazł na wsi, w domu mojego dzieciństwa. Wierzyć się nie chciało, że nad naszym krajem zawisło nieszczęście; po ulicach krążyli uzbrojeni mężczyźni, formowały się oddziały wojskowe, na Kanale zbierała się flota…

*

Następnego ranka poszedłem w dół Chancery Lane złapać łódkę na stopniach Westminster Stairs. Idąc Fleet Street, zobaczyłem, że cała rogatka Temple Bar jest obklejona ręcznie pisanymi ulotkami, wzywającymi burmistrza do wystrzegania się „papistów i obcokrajowców, którzy chcą puścić Londyn z dymem”. Tego dnia powietrze było jeszcze bardziej lepkie niż poprzedniego; niebo miało żółty odcień siarki. Skręciłem w Middle Temple Lane, schodząc w dół ciasnym zaułkiem pośród wąskich kamieniczek. Przez jedną z przecznic zobaczyłem stary kościół Templariuszy. Vincent Dyrick był adwokatem w Temple. Jeszcze tylko cztery dni zostały do przesłuchania, uświadomiłem sobie. Mijałem teraz ogrody Temple, gdzie po ostatnich burzach pod krzewami róż słały się kręgi płatków, po czym zszedłem na Temple Stairs. Na rzece nadal panował tłok; na wschód płynęły łodzie dostawcze. Spostrzegłem wielką barkę wyładowaną arkebuzami, których długie lufy połyskiwały w słońcu. Właściciel łodzi powiedział mi, że wszystkie okręty króla wypłynęły z Deptford, kierując się w stronę Portsmouth.

— Zatopimy tych francuskich bękartów — odgrażał się.

Przy Westminster Stairs cumowały dwie barki, każda z dziesiątką mężczyzn u wioseł. Wspiąłem się po stopniach i ruszyłem dziedzińcem New Palace Yard pogrążonym w głębokim cieniu rzucanym przez Westminster Hall, siedzibę sądów. Przy wielkiej fontannie stał oddział liczący ze stu żołnierzy, strojnych w czerwono-białe uniformy londyńskiego Korpusu Ochotników. Wyglądem budzili respekt, co zresztą było ich celem. Broń Korpusu kontrastowała ostro z barwnym strojem; ciemne, ciężkie drewniane buzdygany z głowicą nabitą kolcami lub ćwiekami ułożonymi misternie w bojowe ornamenty.

Naprzeciw nich, na czarnym koniu, siedział krępy oficer odziany w biało-zielony surkot w królewskich barwach oraz kask przybrany piórami. Tłum gapiów cisnął się wokół: domokrążcy, handlarze obwoźni, prostytutki z Westminsteru i garść urzędników sądowych. Jedna z dziewek zsunęła stanik sukni, pokazując piersi rekrutom, na co pobliska gawiedź zareagowała śmiechem i wiwatami. Oficer uśmiechnął się blado.

Żołnierze z wyrazem napięcia i oczekiwania na twarzach patrzyli, jak oficer teatralnym gestem rozwija tasiemcowej długości pergamin.

Wierny Bogu i królowi przyrzekam posłuszeństwo prawu wojennemu i regulaminowi — deklamował oficer, a żołnierze powtórzyli gromkim chórem jego słowa. Domyśliłem się, że jestem świadkiem przysięgi zobowiązującej do pełnej służby wojskowej, zacząłem więc przeciskać się przez tłum, pilnie bacząc na sakiewkę. Już po chwili znalazłem się w całkiem innym świecie: ciemnym, wąskim zaułku między opactwem a Westminster Hall, puściuteńkim, jeśli nie liczyć starego urzędnika z siwą głową, który człapał w moją stronę, uginając się pod stertą papierów.

Dotarłem do grupy starych, normańskich budynków przy Westminster Hall, których białe kamienne mury dawno poczerniały od sadzy. Zamiast skierować się, jak zwykle, do Sądu Próśb, pchnąłem masywne, drewniane drzwi w przyległym budynku, po czym po wąskich kamiennych schodkach wszedłem do szerokiego, sklepionego korytarza. Nad wejściem wyrzeźbiono pieczęć Sądu Opiekuńczego, herb królewski, a pod nim dwoje dziatek trzymających wstęgę z dewizą sądu, Pupillis Orphanis et Viduis Adiutor, co po łacinie znaczy: orędownik nieletnich, sierot i wdów.

Inwazja

Подняться наверх