Читать книгу 84 000 - Claire North - Страница 8
Rozdział 3
ОглавлениеNa początku wszystkiego...
Mężczyzna leży na kanapie, a sny i wspomnienia zlewają się w pulsującą plamę czerwonej farby.
Może nie było żadnego początku, ale w snach czuje, że musiała istnieć chwila, gdy wszystko się zaczęło, zmieniło. Dawnej, gdy miał posadę, kiedy „posada” wydawała się czymś najważniejszym, dawniej, w Kryminalnym Biurze Obrachunkowym, nim pojawiła się zima, śnieg i krew, na początku było...
– brzmi to w tej chwili śmiesznie i banalnie, lecz może właśnie wtedy wszystko się pochrzaniło...
...na weekendowym szkoleniu.
Tym razem nieobowiązkowym.
Jeśli ktoś się nie zgłosił, potrącano mu tygodniową pensję i wpisywano do akt skrót BBA. Nikt nie miał pojęcia, co to znaczy, ale ostatnia kobieta oznakowana tymi groźnymi literami dostała pracę w kostnicy i pokazywała rodzinom trupy bliskich.
Poza tym wszyscy wiedzieli, że miłośnicy pracy zespołowej chętnie uczestniczą w nadobowiązkowych szkoleniach.
Warsztat „Psychologiczne podstawy budowy zespołu” kosztował sto siedemdziesiąt dwa funty płatne z góry. Pierwszego dnia Theo musiał włożyć do ust korek od butelki, stanąć przed grupą i streścić swoje przekonania i wartości.
– Proszę zaczynać, panie Miller! – zawołał trener, lider inspiracji w zarządzaniu. – Niech pan mówi!
Mężczyzna nazywany Theo Millerem się zawahał. Miał nadzieję, że uczestnicy szkolenia uznają palący rumieniec na jego twarzy za efekt wysiłku, by nie wypluć suchego, brązowego korka. Przygryzł go mocniej i wymamrotał:
– Uwasam ze glubi ludze zaslugujo na splawiedliwo...
– Projekcja! Pro-jek-cja! Niech pan otwiera szeroko usta, głęboko oddycha!
Nocowali w wieloosobowych sypialniach na skrzypiących metalowych łóżkach. Budzono ich o piątej rano, po czym odbywali bieg przełajowy. Theo lubił tę część zajęć. Stał na szczycie wzgórza i spoglądał na cieniutką smugę światła nad horyzontem, która stawała się coraz szersza i powoli wypełniała niebo. Podobały mu się długie, smukłe cienie drzew na ziemi, mrok cofający się pod naporem brzasku, gdy mgła znikała od gorąca. W Londynie takie widoki były zasłonięte przez budynki, a miejsca na wsi, gdzie czasem jeździł jako dziecko, opanowały darmozjady i pociągi już tam nie kursowały. Myślał przez chwilę o morzu pod klifami i wspomnienie sprawiło, że poczuł w płucach słone powietrze. Później ktoś powiedział: „Niech się pan nie leni, panie Miller!”.
Pobiegł dalej. Udawał, że jest zdyszany i że z trudem dotrzymuje kroku starszym pracownikom biegnącym na końcu grupy, choć czuł, że mógłby biec w nieskończoność. Nie trzeba się wyróżniać.
Kadra menedżerska dołączyła o dziesiątej. Kadra mieszkała przy drodze w ośrodku golfowym, ale chciała zademonstrować zdolności przywódcze i zmotywować szeregowych pracowników. Edward Witt, lat trzydzieści siedem, świeżo przeniesiony z centrali Korporacji – prywatne motto: „Daję z siebie wszystko dla siebie” – ryknął nad wysoką, rozkołysaną trawą:
– No już! Dajcie coś z siebie!
Theo Miller nie uśmiechał się, nie mrugał, lecz skupił uwagę na wizerunku człowieka namalowanym na drewnianej tarczy. Wysoko uniósł siekierę i rzucił z całych sił. Celował w głowę, ale przypadkiem trafił w jądra.
– Dalej, chłopcy! – warknął Edward, podskakując niecierpliwie na skraju pola, po którym biegał tam i z powrotem zespół dyscypliny fiskalnej. Jeden ze statystyków wisiał między dwoma innymi, trzymany pod pachami i za kostki. – Nie wolno zawieść kolegów!
Theo nie był pewien, co to wszystko ma wspólnego z jego pracą. Nie dowiadywał się niczego o prawie, finansach ani praktyce administracyjnej. Rozmawiał tylko z kolegami, z którymi i tak codziennie się widywał – drobnymi urzędnikami Kryminalnego Biura Obrachunkowego czasem pijącymi tanie wino na siódmym piętrze po wygaszeniu świateł. Nie chodzili do pubów, bo nie mogli wytrzymać hałasu.
Tak czy inaczej, taki weekend przede wszystkim wzmacniał więzy łączące biurowe koterie. Przyjaciele wspierali się wzajemnie, by znieść koszmarne szkolenie; zerkali podejrzliwie po błotnistym polu, by mieć pewność, że wszyscy cierpią tak samo, razem dostają w kość. Edward Witt krążył na skraju pola jak tygrys, zachęcając uczestników do rywalizacji, rywalizacji, walki. Kilku ochoczo posłuchało, ale Theo Miller zawsze odpadał jako trzeci i wybierano go do drużyny jako przedostatniego zawodnika.
Nie był nieudolny, a nawet nielubiany. Nie miał na tyle wyrazistej osobowości, by go kochać lub nienawidzić. Wróżka próbowała kiedyś odczytać jego aurę. Długi czas intensywnie marszczyła brwi, aż wreszcie zaczęła stękać z wysiłku i oświadczyła, że aura Theo jest ciemnofioletowobrązowa. Podobnie jak wszyscy, poczynając od uduchowionych mistyków, a kończąc na ludziach zainteresowanych wyłącznie przyziemnymi sprawami, ona również nie spostrzegła, że życie Theo to kłamstwo, że prawdziwy Theo Miller zginął piętnaście lat wcześniej i został pochowany w nieoznakowanym grobie. Tak właśnie wyglądają poplątane tajemnice wszechświata, pomyślał Theo.
Tak właśnie wygląda wszystko.
Pod koniec weekendu wsiedli do autokaru.
Autokar stał w korkach, pokonanie dwudziestu kilometrów zajmowało godzinę i dwadzieścia minut, a Theo drzemał. W pewnej chwili zauważył kobietę stojącą na pasie awaryjnym autostrady. Rozpaczliwie machała rękami w stronę przejeżdżających samochodów, błagając o pomoc, lecz nikt się nie zatrzymał. Po jej twarzy spływały łzy. Kierowcy nie lubili stawać na tym odcinku autostrady M3. Większość wyjców, darmozjadów i dzieci z okolicznych enklaw nie mogła się przedostać przez ogrodzenie, jednak billboardy Policji Korporacji przypominały wszystkim, że KAŻDY JEST ODPOWIEDZIALNY ZA SWOJE BEZPIECZEŃSTWO, i nikt ani przez chwilę w to nie wątpił. Krążyły plotki, że ludzie uchylający się od płacenia podatków przedzierają się przez zaporę, wbiegają na jezdnię, gdy samochody stoją w korkach, a potem rozbijają bagażniki i kradną wszystko, co się da, dopóki auta nie ruszą. Czasem udawało im się bezpiecznie uciec, czasem ginęli zastrzeleni na miejscu.
Po czterech godzinach drzemki przy akompaniamencie płynących z głośników mów inspiracyjnych Simona Fardella, dyrektora Korporacji, wysiedli z autokaru przy biurze w dzielnicy Victoria. Chodniki były zbyt wąskie dla zmęczonych, obwieszonych bagażami pasażerów czekających na autobusy, a z platanów opadały ostatnie liście.
Chociaż zrobiło się późno, a uczestnicy szkolenia byli zmęczeni, ubłoceni i obolali, Edward poczęstował ich kolacją złożoną z kanapek w uważanej za świętość, rzadko używanej Wielkiej Sali Prezentacji Multimedialnych, do której zwykle miała wstęp tylko kadra menedżerska szczebla 2A i wyżej. Kiedy żuli cienkie plasterki ogórka umieszczone między wilgotnymi kromkami białego chleba, przygaszono światła i Edward przedstawił prezentację w PowerPoincie: „Kluczowe Wnioski Ze Szkolenia i Co Dalej”, wraz z komicznym montażem filmów nakręconych podczas weekendu, które przedstawiały ludzi padających w błoto, upuszczających siekiery i skręcających sobie kostki. Chodziło o to, by rozluźnić atmosferę i podnieść morale zespołu.
Po zakończeniu prezentacji znów zapalono światła
pojawiły się małe różowe pojemniczki deseru Angel Delight z połówką truskawki na wierzchu i
Dani Cumali.
Na kanale mężczyzna o imieniu Theo stęka przez sen i ściska koc, a Neila siedzi z głową w dłoniach i zastanawia się, co, kurwa, w ogóle zrobiła
W snach
i wspomnieniach
obserwuje go Dani i właśnie wtedy wszystko się rozleciało.
W przeszłości
Wydaje się trochę zamglona, ale Theo myśli, że tak, to się stało w przeszłości, nie odległej przeszłości, tylko niedawnej przeszłości, mniej ważnej, lecz bardziej intensywnej, która jest
(Neila zastanawia się, czy powinna mu zrobić transfuzję, ale od czego, kurwa, miałaby w ogóle zacząć, skoro wszystko jest takie, jakie jest?)
Dani Cumali stanęła w drzwiach Wielkiej Sali Prezentacji Multimedialnych w Kryminalnym Biurze Obrachunkowym, spojrzała na Theo Millera i cały świat się zmienił.
Czarne włosy ostrzyżone na grzybka odsłaniały uszy, nie nosiła makijażu, miała zmarszczki wokół ust, cienkie, szare zmarszczki na powiekach, jej twarz przypominała pajęczynę. Króciutkie paznokcie i granatowy jednoczęściowy kombinezon firmy kateringowej
i popatrzyła na Theo
a on popatrzył na Dani
i natychmiast się poznali, bez słowa.
Na ekranie leciał film z weekendu, gdy Theo dostał cios pięścią w twarz w trakcie treningu samoobrony, obficie krwawił mu nos, czy to nie śmieszne, że nasz Theo Miller podał tamtemu rękę
wszyscy klaskali
a Dani zobaczyła i zrozumiała prawdę.
Wiedziała, że może go zniszczyć, zburzyć konstrukcję złożoną z kłamstw, oszustw i fałszerstw, jaką wokół siebie zbudował, wokół swojego fałszywego nazwiska, wokół szkoleń z psychologicznych podstaw budowy zespołu, sprawozdań, ewaluacji postępów, planów emerytalnych, kaucji przy wynajmie i
wszystkich kłamstw swojego pieprzonego życia.
Mogła je zniszczyć jednym słowem.
W jej oczach płonął ogień prawości i miecza.
Na początku.