Читать книгу Olimp - Dan Simmons - Страница 10

3

Оглавление

Stojąca na tarasie świątyni Zeusa Kasandra obserwowała ceremonię pogrzebową Parysa z narastającym przeczuciem nieuchronnej zguby. Gdy na plac wprowadzono wóz – ciągnięty przez ludzi, nie konie bądź woły – wóz wiozący skazane na zagładę bóstwo, dziewczyna niemal zemdlała.

Helena chwyciła słaniającą się przyjaciółkę za łokieć. Podtrzymała ją.

– Co się stało? – spytała szeptem Greczynka, która pospołu z Parysem sprowadziła na Troję cierpienie i śmierć.

– To szaleństwo – odpowiedziała równie cicho Kasandra, opierając się o marmurową ścianę. Nie wyjaśniła Helenie, czy ma na myśli szaleństwo własne, szaleństwo zamiaru złożenia w ofierze boskiej istoty, szaleństwo tak długiej wojny, czy może szaleństwo stojącego na dziedzińcu Menelaosa, narastające w ciągu ostatniej godziny niczym zesłana przez Zeusa straszliwa burza. Zresztą sama tego nie wiedziała.

Zniewolony Olimpijczyk, uwięziony nie tylko przez wpuszczone w podłogę wozu żelazne pręty, lecz również – i przede wszystkim – przez przejrzyste wrzeciono morawieckiego pola siłowego, nosił imię Dionizos i był dzieckiem Zeusa i Semele. Patronował winu, rozkoszom cielesnym i wszelkim ekstatycznym doznaniom. Kasandra, mimo że od dziecka wiernie służyła Apollinowi – zabójcy Parysa – w przeszłości nieraz jednoczyła się intymnie z Dionizosem. Ten bóg był jak dotąd jedynym pojmanym przez ludzi Olimpijczykiem. Powalił go boski Achilles, czary morawców uniemożliwiły mu ucieczkę za pomocą teleportacji, a do zaprzestania oporu nakłonił go chytry Odyseusz. Niewolące Dionizosa wypożyczone przez morawce pole siłowe mieniło się i falowało wokół sylwetki więźnia niczym rozgrzane sierpniowym słońcem powietrze.

Jak na Olimpijczyka, Dionizos prezentował się raczej mało okazale. Był niski – mierzył sobie ledwie metr osiemdziesiąt wzrostu – blady i pulchny nawet wedle ludzkich standardów, głowę porastała mu zmierzwiona czupryna złotobrązowych loków, a jego rzadka broda przypominała pierwszy chłopięcy zarost.

Wóz znieruchomiał. Hektor otworzył klatkę, sięgnął przez półprzepuszczalne pole siłowe i wywlókł Dionizosa na pierwszy stopień z wiodących na szczyt stosu schodów. Pomógł mu Achilles, chwytając niewysokie bóstwo za kark.

– Bogobójstwo. Obłęd i bogobójstwo – wyszeptała Kasandra.

Helena, Priam, Andromacha i wszyscy pozostali zgromadzeni na tarasie ludzie zignorowali jej słowa. Skupili spojrzenia na kredowobiałym obliczu Olimpijczyka i parze przerastających go, opalonych na brąz śmiertelników.

W kontraście do słabego głosu wieszczbiarza Helenosa, porwanego przez zimne powiewy i zagłuszonego pomrukami tłumu, tubalny okrzyk Hektora przetoczył się ponad zatłoczonym placem i wrócił odbity echem od strzelistych wież i wysokich murów Ilionu. Zapewne dałoby się herosa wyraźnie usłyszeć nawet na wierzchołku góry Ida, oddalonym przecież od Troi o wiele mil na wschód.

– Parysie, bracie mój umiłowany! Przybyliśmy tu, by cię pożegnać. I pożegnamy w taki sposób, że nasze słowa dotrą do ciebie nawet tam, dokąd się udałeś, w przepastnej otchłani Domu Śmierci. Posyłamy ci najsłodszy miód, przednią oliwę, a także twe ulubione wierzchowce i najwierniejsze z psów – ciągnął. – Ja osobiście składam ci w ofierze tego oto Olimpijczyka, syna samego Zeusa, którego tłuszcz nakarmi wygłodniałe płomienie i wspomoże twą duszę w wędrówce do Hadesu.

Hektor dobył miecza. Pole siłowe zamigotało i zniknęło. Teraz Dionizosa pętały już tylko kajdany na kostkach i przegubach.

– Czy mogę coś powiedzieć? – poprosił niski bladolicy bóg. Jego słowa nie poniosły się tak daleko, jak głos księcia.

Hektor się zawahał.

– Pozwólmy bogu przemówić! – zawołał z tarasu wieszczbiarz Helenos, stojący u boku Priama.

– Pozwólmy bogu przemówić! – zawtórował mu Kalchas, wieszczbiarz Achajów ze swego miejsca w pobliżu Menelaosa.

Hektor ściągnął brwi, lecz skinął głową.

– Czas na twe ostatnie słowa, bękarcie Zeusa. Wiedz jednak, iż nawet jeśli spróbujesz wybłagać u swego ojca ratunek, dziś nie przyjdzie ci z pomocą. Nic cię już nie ocali. Staniesz się ochłapem mięsa rzuconym w ogień stosu mego brata.

Dionizos uśmiechnął się, bynajmniej nie boskim uśmiechem. Na jego twarzy odmalował się grymas strwożonego śmiertelnika.

– Trojanie i Achajowie! – zawołał tłustawy, mikry Olimpijczyk o rzadkiej, zmierzwionej brodzie. – Nie możecie, głupcy, zabić nieśmiertelnego bóstwa. Zostałem zrodzony z łona samej śmierci. Za młodu, ja, syn Zeusa, bawiłem się zabawkami, które według przepowiedni są atrybutami przyszłego władcy świata – kośćmi, piłką, bączkiem, złocistymi jabłkami, czuryngą i wełną. Tytani jednak, których mój ojciec pokonał i strącił w czeluść Tartaru, piekła pod piekłem, dziedziny koszmaru położonej pod królestwem umarłych, w którym twój brat Parys unosi się teraz niczym smród zapomnianego pierdnięcia, umazali swe oblicza kredą, nadciągnęli niczym widma zmarłych i zaatakowali mnie. Gołymi, bladymi rękoma rozszarpali me ciało na siedem kawałków, które wrzucili do kotła ustawionego na trójnogu ponad ogniem znacznie gorętszym niż ten, jakim zapłonie dziś ten wasz wątły stosik.

– Skończyłeś? – Hektor uniósł miecz.

– Prawie – rzucił Dionizos bardziej radosnym i mocniejszym niż dotąd głosem, który odbił się od tych samych dalekich murów, przed chwilą słuchających słów Hektora.

– Ugotowali mnie, a następnie piekli na siedmiu rożnach. Woń mego przyrządzanego ciała była tak smakowita, że na ucztę Tytanów przybył osobiście Zeus, mój ojciec, w nadziei, iż doproszą go do stołu. Gdy jednak ujrzał mą dziecięcą główkę na rożnie i moje rączki w bulionie, wysmagał ich piorunami i wtrącił na powrót do Tartaru, gdzie po dziś dzień kulą się w strachu i boleści.

– Czy to już wszystko? – spytał Hektor.

– Prawie – powtórzył Dionizos. Zadarł głowę i spojrzał na stojącego w asyście dostojników króla Priama. W tej chwili jego głos przypominał ryk dzikiego wołu. – Niektórzy powiadają jednak, że moje ugotowane członki złożono w ziemi. Zebrać je i zasadzić miała Demeter. W ten właśnie sposób w ludzkie ręce trafiła pierwsza winorośl. Z ognia i ziemi ocalał tylko jeden z moich dziecięcych członków. Pallas Atena przyniosła ten kawałek Zeusowi, a on powierzył ten kradiaios Dionysos, Hipcie. Tak w Azji nazywają wielką matkę Rheaso, która nosiła go na głowie. W ustach ojca słowa kradiaios Dionysos były zabawnym żartem, ponieważ w starej mowie kradia oznacza „serce”, a krada „drzewo figowe”, więc...

– Dość! – zagrzmiał Hektor. – Niekończącą się gadaniną nie przedłużysz swego pieskiego żywota. Skończ przemawiać w dziesięciu lub mniej słowach, albo sam to zakończę.

– Possij mi pałkę! – warknął Dionizos.

Hektor chwycił swój wielki miecz oburącz, zamachnął się, i jednym cięciem pozbawił boga głowy.

Trojanie i Grecy jak jeden mąż wstrzymali oddechy. Stłoczony na placu tłum cofnął się o krok. Bezgłowe ciało Dionizosa jeszcze przez chwilę stało na najniższym stopniu stosu, chwiejne, lecz wyprostowane, po czym runęło na ziemię niczym marionetka z przeciętymi sznurkami. Hektor podniósł ucięty czerep – Dionizos nie zdążył zamknąć ust – chwycił go za kosmyk rzadkiego zarostu i rzucił wysoko na stos. Głowa spadła pomiędzy trupy koni i psów.

Heros zaczął ciąć. Rąbał mieczem z góry, niczym siekierą. Odjął zwłokom Dionizosa ramiona, nogi i genitalia. Każdy kawałek ciskał na inną część pogrzebowego stosu. Uważał przy tym, by nie spadały zbyt blisko mar Parysa – pamiętał, że wraz z innymi będzie musiał potem przeszukać popioły, by odseparować czcigodne kości brata od nikczemnych resztek psów, koni i boga. Na koniec Hektor poszatkował tors Olimpijczyka na dziesiątki mięsistych skrawków. Większość również trafiła na stos, lecz część rzucił ocalałym psom ze sfory Parysa, które uwolnione przez opiekunów biegały po całym dziedzińcu.

Gdy ciosom miecza poddały się już ostatnie okruchy kości i chrząstek, nad tymi żałosnymi szczątkami podniosła się czarna chmura – wzbiła się niczym wirujący rój niewidzialnych komarów lub niewielki wir dymu. Buchnęła tak gwałtownie, że nawet Hektor przerwał swe ponure dzieło i cofnął się o krok. Cofnęła się też zebrana na placu ciżba, w tym szeregi trojańskich piechurów i achajscy herosi. Stojące na murach kobiety wszczęły rwetes i pozasłaniały swe twarze dłońmi i woalkami.

Po chwili obłok zniknął. Hektor odrzucił ostatnie różowo-białe fragmenty ciała na stos, po czym kopnął nagie żebra z kręgosłupem między przygotowane zawczasu wiązki chrustu. Następnie książę ściągnął z siebie zakrwawioną zbroję i przykazał sługom, by ją odnieśli. Niewolnik podsunął mu miskę z wodą i heros obmył z krwi twarz, dłonie i ramiona. Ktoś inny podał czysty ręcznik.

Czysty, ubrany jedynie w tunikę i sandały Hektor wziął do rąk złote naczynie ze świeżo ściętymi kosmykami włosów i wspiął się po szerokich stopniach na szczyt stosu. Zatrzymał się przed spoczywającymi na platformie z drewna i żywicy marami i wysypał loki bliskich bratu osób na okrywający zwłoki całun. W bramie pojawił się goniec – najszybszy biegacz Troi, zwycięzca wszystkich niedawnych zawodów. Dzierżąc w ręku długą pochodnię, przetruchtał wśród rozstępującego się karnie tłumu wojowników i gapiów i wbiegł na stos, do boku Hektora. Przekazał mu migocącą żagiew, ukłonił się i zszedł tyłem po schodach, kłaniając się na każdym stopniu.

* * *

Menelaos podnosi spojrzenie i widzi zmierzającą nad miasto ciemną chmurę.

– Febus Apollo okrywa miasto całunem – szepce Odyseusz.

Z zachodu zrywa się zimny wicher. W tej samej chwili Hektor upuszcza pochodnię na ułożone pod marami, nasączone tłuszczem i żywicą drwa. Polana dymią, lecz nie stają w ogniu.

Menelaos – zawsze bardziej porywczy od swego brata Agamemnona i wielu innych opanowanych greckich zabójców i bohaterów – czuje że serce przyśpiesza mu biegu. Zbliża się chwila działania. Nie przejmuje się faktem, że być może zostało mu ledwie parę minut życia. Najważniejsze, by wrzeszcząca dusza tej dziwki Heleny trafiła do Hadesu jeszcze przed nim. Gdyby on, Menelaos, syn Atreusa, miał w tej sprawie prawo decyzji, kobieta spadłaby do najgłębszego zakątka Tartaru, gdzie dołączyłaby do Tytanów, o których opowiadał przed chwilą ścięty Dionizos, od wieków wyjących z bólu i błądzących w ciemności.

Hektor przywołuje gestem Achillesa, który przynosi dawnemu wrogowi dwa wypełnione po brzegi puchary, po czym wraca pod stos. Hektor unosi naczynia w dłoniach.

– Wiatry zachodu i północy! – woła książę. – Wściekły Zefirze i zimnopalcy Boreaszu, zadmijcie potężnie i rozpalcie stos Parysa, wokół którego zgromadzili się wszyscy Trojanie, a nawet oddający mu cześć Argiwowie! Przybywaj Boreaszu! Nadleć Zefirze! Wspomóżcie nas swym tchnieniem, a przyrzekam wam szczodre ofiary i hojne libacje!

Stojąca powyżej na tarasie Helena zwraca się szeptem do Andromachy:

– To obłęd. Szaleństwo. Nasz ukochany Hektor przywołuje na pomoc bogów, przeciwko którym toczymy wojnę. Chce, by spopielili ciało boga, którego dopiero co sam zaszlachtował.

Zanim żona Hektora ma szansę odpowiedzieć, ukryta w cieniu Kasandra wybucha śmiechem. Priam i stojący przy władcy starcy obrzucają ją surowymi spojrzeniami.

Kasandra niezrażona milczącą naganą syczy w stronę Heleny i Andromachy.

– Szzzaleństwo, takk! Od początku mówiłam wam wszystkim, że to zwykłe szaleństwo. Podobnie jak szalony jest plan Menelaosa. Heleno, on chce cię zamordować, już za chwilę. I zrobi to równie krwawo, jak Hektor rozprawił się z Dionizosem.

– O czym ty mówisz, Kasandro? – Helena odpowiada szorstkim szeptem, lecz jej piękne oblicze pokrywa się bielą.

Kasandra odpowiada z uśmiechem.

– Mówię o twojej śmierci, kobieto. Zostały ci tylko minuty. Wciąż żyjesz wyłącznie dlatego, że stos nie chce się zająć.

– Menelaos?

– Twój czcigodny małżonek – śmieje się Kasandra. – Twój czcigodny były mąż. Ten z twych mężów, którego zwęglone ciało nie gnije teraz na stercie drewnianych pali. Nie słyszysz rwanego oddechu, z jakim gotuje twoją śmierć? Nie czujesz woni jego potu? Nie słyszysz bicia plugawego serca? Ja słyszę.

Andromacha odwraca się tyłem do placu i podchodzi do Kasandry. Chce ją odprowadzić z balkonu, zabrać do wnętrza świątyni, poza zasięg ludzkich oczu i uszu.

Kasandra znów zanosi się śmiechem a w jej dłoni błyska krótki, lecz zabójczo ostry sztylet.

– Dotknij mnie, suko, a potnę cię tak, jak ty pocięłaś tego małego niewolnika, którego zwałaś swym dzieckiem.

– Milcz! – warczy Andromacha. W jej szeroko otwartych oczach pojawia się wściekły błysk.

Priam i członkowie starszyzny ponownie odwracają się z karcącymi spojrzeniami. Najwyraźniej słowa kobiet nie doleciały do nich wyraźnie. Wiekowe uszy nie są już tak sprawne jak dawniej, lecz gniewny ton szeptanej rozmowy nie mógł umknąć ich uwadze.

Helenie zaczynają drżeć ręce.

– Kasandro, sama mi powiedziałaś, że wszystkie przepowiednie, które od tylu lat głosiłaś, były fałszywe. Troja wciąż stoi, mimo że prorokowałaś, że upadnie już kilka miesięcy temu. Priam żyje, nie został wcale zamordowany we własnej świątyni Zeusa. Żyją także Achilles i Hektor, a przecież od dawna z uporem twierdziłaś, że padną jeszcze przed klęską Ilionu. Nie ziściły się również twe zapowiedzi, że kobiety zostaną uprowadzone w niewolę. Ty sama nie trafiłaś do domu Agamemnona, gdzie wielki król wraz z tobą i twymi dziećmi miał zginąć z ręki Klitajmestry. A Andromacha...

Kasandra odrzuca głowę do tyłu i dławi się niemym skowytem. Hektor tymczasem wciąż wylicza kolejne ofiary i ilości słodzonego miodem wina, które zamierza ofiarować bogom wiatru w zamian za rozniecenie stosu Parysa. Gdyby ludzie w owych czasach znali już teatr, stojący na dziedzińcu widzowie uznaliby, że dramat obrócił się w farsę.

– To wszystko już odeszło – szepce Kasandra, tnąc ostrym jak brzytwa sztyletem własne przedramię. Krew spływa po jej bladej skórze i kapie na marmur tarasu. Dziewczyna jednak na nią nie patrzy. Nie odrywa spojrzenia od Andromachy i Heleny. – Dawna przyszłość już nie istnieje, siostry. Mojry nas porzuciły. Nasz świat zniknął wraz ze swą przyszłością, zastąpiony przez inny, dziwny kosmos. Klątwa jednak, którą obłożył mnie Apollo, brzemię wieszczki, wciąż pozostaje w mocy, siostry. Za kilka chwil Menelaos wedrze się na taras i wrazi ostrze swego miecza prosto między twoje piękne cycki, Heleno Trojańska. – Dwa ostatnie słowa aż ociekają sarkazmem.

Helena chwyta Kasandrę za ramiona. Andromacha wyrywa jej nóż z dłoni. Obie kobiety wspólnie zaciągają dziewczynę między kolumny, w chłód zacienionej antresoli wewnątrz przybytku Zeusa. Przypierają młodą wieszczkę do marmurowej balustrady i zawisają nad nią niczym Furie.

Andromacha przytyka ostrze sztyletu do kredowobiałej szyi Kasandry.

– Przyjaźnimy się od lat, Kasandro – syczy żona Hektora – nie zapominam o tym. Ale jeśli usłyszę od ciebie choć jedno słowo więcej, ty obłąkana cipo, podetnę ci gardło jak zarzynanej świni.

Na usta Kasandry wypływa promienny uśmiech.

Helena składa dłoń na przegubie Andromachy – trudno stwierdzić, czy chce ją powstrzymać, czy pragnie wziąć osobisty udział w zabójstwie. Druga dłoń pięknej kobiety spoczywa nieruchomo na ramieniu Kasandry.

– Czy Menelaos naprawdę przyjdzie mnie zabić? – szepce do ucha udręczonej wieszczki.

– Dzisiaj spróbuje tego dwukrotnie, i za każdym razem zostanie powstrzymany – odpowiada beznamiętnie Kasandra. Nie patrzy przyjaciółkom w oczy, lecz gdzieś w pustkę. Jej uśmiech zastyga, tężeje.

– Kiedy spróbuje? – pyta Helena. – I kto go powstrzyma?

– Po raz pierwszy zamierzy się na ciebie, gdy zapłonie stos Parysa – odpowiada Kasandra, tonem tak znudzonym i obojętnym, jakby recytowała dziecięcy wierszyk. – Po raz drugi zamachnie się, gdy płomienie dogasną.

– Kto go powstrzyma? – ponawia pytanie Helena.

– Przy pierwszej próbie dłoń Menelaosa zatrzyma małżonka Parysa – mówi Kasandra. Oczy uciekły jej w głąb czaszki i w tej chwili widać jedynie białka. – Za drugim razem uczyni to Agamemnon i niedoszła morderczyni Achillesa, Pentezylea.

– Amazonka Pentezylea? – dziwi się Andromacha. Echo jej głosu rozchodzi się echem po całej świątyni Zeusa. – Przecież ona jest w tej chwili tysiąc mil stąd, podobnie jak Agamemnon. Jak to możliwe, że zdążą się tu pojawić, zanim stos Parysa dogaśnie?

– Milcz! – syczy Helena i zwraca się do Kasandry, której powieki zaczynają gwałtownie trzepotać. – Powiadasz, że żona Parysa powstrzyma Menelaosa w momencie rozpalenia stosu. Jak mogłabym tego dokonać? W jaki sposób?

Młoda wieszczka mdleje i osuwa się na posadzkę. Andromacha ukrywa sztylet w fałdach swej sukni i wymierza Kasandrze kilka siarczystych policzków. Bez skutku.

Helena kopie leżącą w żebra.

– Niech ją bogowie przeklną! Jak mam zatrzymać ostrze Menelaosa? Myślę, że już tylko chwile zostały, nim...

Z piersi zgromadzonych na placu Trojan i Achajów wyrywa się potężny ryk. Do uszu kobiet dociera wyraźny szum i trzask płomieni.

Wiatry usłuchały i przybyły pomiędzy słupami Bramy Skajskiej na pogrzeb. Chrust i polana zajęły się płomieniami. Stos płonie.

Olimp

Подняться наверх