Читать книгу Olimp - Dan Simmons - Страница 12

5

Оглавление

Stos pogrzebowy nie zgaśnie aż do świtu.

Tuż przed zmierzchem Thomas Hockenberry zostawia za sobą płonący na głównym placu miasta ogień i rusza ku drugiej co do wysokości wieży Troi. Mimo że została jakiś czas temu poważnie uszkodzona i grozi zawaleniem, chce na jej szczycie zjeść kolację. Chleb, ser i wino. Dzień był długi i dziwny.

W odległej przeszłości Thomas Hockenberry – stopień licencjata z filologii angielskiej uzyskany w Wabash College, magisterium i doktorat z filologii klasycznej na uniwersytecie Yale – był pracownikiem Uniwersytetu Stanowego w Indianie. Co więcej, był szefem tamtejszej katedry filologii klasycznej i trwało to do roku dwa tysiące szóstego, kiedy zmarł na raka. W przeszłości mniej odległej – przez dziewięć lat z dziewięciu lat i ośmiu miesięcy, jakie minęły, został wskrzeszony w charakterze homeryckiego scholiasty na usługach olimpijskich bogów – składał codziennie ustne raporty muzie imieniem Melete, którą informował o postępach wojny trojańskiej i zgodności jej przebiegu z tekstem „Iliady”. Okazało się bowiem, że bogowie są równie niepiśmienni jak trzyletnie dzieci.

Wieża, na której często szuka samotności, znajduje się bliżej Bramy Skajskiej niż stojącego w centrum miasta pałacu Priama. Nie wzniesiono jej przy żadnej z głównych arterii, a ostatnimi czasy otaczające ją magazyny są najczęściej puste. Wieża – jedna z najwyższych budowli w przedwojennym Ilionie; wedle dwudziestowiecznej miary liczyłaby sobie bez mała trzynaście pięter, kształtem przypominająca łodygę z makówką bądź minaret z pękatym zwieńczeniem – została oficjalnie zamknięta i nikomu nie wolno na nią wchodzić. W pierwszych tygodniach nowej wojny trzy najwyższe kondygnacje oraz połowa makówki zostały zniszczone w wybuchu zrzuconej przez Olimpijczyków bomby. Pomieszczenia na ostatnich ocalałych piętrach straciły sufity i teraz hulały w nich wiatr i deszcze. Na ścianach budowli rysują się mocno niepokojące pęknięcia, a wąskie kręte schody są usłane okruchami cegieł, kamieni i tynku. Podczas swej pierwszej wizyty w tym miejscu, dwa miesiące temu, Hockenberry strawił kilka długich godzin, oczyszczając z gruzu drogę do pękatej części na dziesiątym piętrze wieży. Morawce – na osobisty rozkaz Hektora – przegrodziły wejścia taśmami z pomarańczowego plastiku. Wymalowane na nich sugestywne rysunki przestrzegały mieszkańców miasta, że złamanie zakazu wstępu na wieżę grozi poważnym niebezpieczeństwem. Według nich mogło dojść nawet do zawalenia się konstrukcji. Karą za nieusłuchanie przestróg miał być również gniew samego króla Priama.

W ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin od wydania zakazu szabrownicy dokumentnie przetrzebili wnętrza i potem okoliczni mieszkańcy rzeczywiście przestali zaglądać do środka. Nie było już po co.

Hockenberry schyla się pod taśmami, włącza latarkę i rozpoczyna długą wspinaczkę. Nie martwi go ryzyko aresztowania lub napaści. Nie martwi się, że ktoś może mu przeszkodzić. Ma przy sobie sztylet i krótki miecz. Poza tym znają go niemal wszyscy. Thomas Hockenberry – syn Duane’a, od pewnego czasu przyjaciel... no, może nie przyjaciel, lecz z pewnością rozmówca Achillesa i Hektora, dobry znajomy zarówno morawców, jak i skałowców – jest osobą publiczną. Niewielu Greków i Trojan zdecydowałoby się podnieść na niego rękę bez chwili zastanowienia.

Bogowie natomiast... Cóż, to już zupełnie inna historia.

Zadyszki dostał przed drugim piętrem, świszczeć zaczął, zanim dotarł na dziewiąte. Co kilka chwil przystaje dla nabrania tchu. Kiedy wdrapuje się wreszcie na zniszczone dziesiąte piętro, sapie już jak packard, rocznik 1947, którym jeździł niegdyś jego ojciec. Od ponad dziesięciu lat obserwował wszystkich tych ludzkich półbogów Trojan i Greków. Widział, jak wojują, ucztują, kochają się i hulają niczym żywe reklamy najlepszej siłowni świata. Poznał również Olimpijczyków – bóstwa męskie i żeńskie – sprawiających z kolei wrażenie reklam najlepszej siłowni w całym wszechświecie. Mimo to doktor Thomas Hockenberry nie zdołał znaleźć nawet odrobiny czasu, by popracować nad własną sylwetką i kondycją. Typowe, przemyka mu przez myśl.

Wąskie schody wiją się ku górze środkiem okrągłego budynku. Nie ma tu korytarzy i z okien w maleńkich pokojach o kształcie kawałków tortu wpada do wnętrza nieco wieczornego światła. Niemniej wieża tonie w ciemności. Pomagając sobie latarką, Hockenberry sprawdza, czy schody stoją, jak stały, i czy nie zasypały ich świeże odłamki gruzu. Na ścianach nie ma ani jednego graffiti. Cóż, to jedna z pozytywnych stron życia w społeczeństwie analfabetów, myśli sobie doktor Hockenberry.

Gdy wreszcie staje zdyszany w niewielkiej niszy na ostatnim obecnie piętrze wieży – miejscu, które własnoręcznie oczyścił z pyłu i gruzu, niestety bardzo narażonym na działanie żywiołów – jak zwykle stwierdza, że wysiłek się opłacił.

Hockenberry przysiada na swoim ulubionym kamiennym bloku, zsuwa z ramion plecak i chowa latarkę – kilka miesięcy wcześniej pożyczył ją od jednego z morawców – po czym wyjmuje zawiniątko ze świeżym chlebem i wyschniętym kawałkiem sera. Wyciąga też bukłak z winem. Czując, jak wiejąca znad morza wieczorna bryza mierzwi jego niedawno zapuszczony zarost i długie włosy, leniwie kroi wojskowym nożem ser na plastry, dzieli pieczywo na kromki i podziwiając pejzaż, pozwala odpłynąć zebranemu przez cały dzień napięciu.

Widok jest niesamowity. Panoramę przesłania tylko ocalały fragment ściany po lewej stronie, zabierający najwyżej sześćdziesiąt stopni pola widzenia. Z tym jednym wyjątkiem Hockenberry widzi całe miasto. Obserwowany z tej wysokości płonący kilka przecznic dalej stos Parys wygląda, jakby stał tuż pod wieżą. Na otaczających Troję murach ożywają kolejne ogniki pochodni i ognisk. W obozie Achajów, ciągnącym się wiele mil wzdłuż wybrzeża, także pojawiają się płomyki palenisk. Grecy szykują się do wieczornego posiłku. Ten obraz przywołuje u Hockenberry’ego wspomnienie widoku z samolotu schodzącego po zmroku do lądowania nad Lake Shore Drive w Chicago. Brzegi jeziora obwiedzione przypominającym diamentową kolię ruchomym sznurem samochodowych reflektorów i mrowie jasno oświetlonych budynków mieszkalnych. Za greckim obozem stoi na wodzie trzydzieści okrętów, ledwie w tej chwili widocznych na tle morza ciemnego jak wino. Na ich pokładach powrócił Agamemnon ze swoimi ludźmi. Zakotwiczyli przy plaży, nie wyciągnięto ich statków na piasek. Obóz Agamemnona – przez ostatnie półtora miesiąca niemal zupełnie wyludniony – ożył dzisiejszego wieczoru blaskiem ognisk i krzątaniną niewyraźnych ludzkich sylwetek.

Niebo nie jest wcale puste. Na północnym wschodzie zieje w nim ostatnia z półokrągłych dziur czasoprzestrzennych, Dziur Branowych, jak zwał, tak zwał – i tak od pół roku tę ostatnią wszyscy nazywają po prostu Dziurą. Łączy równinę Ilionu z marsjańskim oceanem. Brązowa ziemia Azji Mniejszej przechodzi gwałtownie w czerwony pył, nie dzieli ich nawet najcieńsza rysa. Na Marsie jest nieco wcześniej – wciąż widać rudawy blask zmierzchu, przez co Dziura mocno kontrastuje z otaczającym ją ciemnym ziemskim nieboskłonem.

Powyżej migocą czerwone i zielone światełka pozycyjne dwudziestki morawieckich szerszeni patrolujących nocne niebo nad Dziurą i nad miastem. Krążą nad wodami zatoki, zapuszczają się aż po niemal niknący już w mroku na wschodzie kontur lesistych stoków Góry Ida.

Mimo że słońce już zaszło i nastała wczesna zimowa noc, ruch na ulicach miasta nie zamarł. Ostatni kupcy handlujący na bazarze w pobliżu pałacu Priama pozamykali już swoje kramy i odwożą wózkami towar – Hockenberry wyraźnie, mimo odległości i podmuchów wiatru, słyszy skrzypienie drewnianych kół. O tej porze ożywają boczne uliczki, na których aż gęsto od burdeli, knajpek, łaźni i kolejnych domów rozpusty. Alejki wypełniają się migocącymi pochodniami i gęstniejącym tłumem. Zgodnie z panującym w Troi obyczajem, na każdym większym skrzyżowaniu oraz we wszystkich załomach szerokich miejskich murów codziennie rozpala się wielkie, wykute z brązu koksowniki. Ich płomienie przez całą noc są podsycane oliwą i drewnem. Właśnie w tej chwili strażnicy podkładają ogień pod ostatnim z nich. Hockenberry widzi gromadzące się dokoła płomieni zmarznięte sylwetki.

Złaknieni ciepła zbierają się wokół wszystkich ogni z wyjątkiem jednego. Tego, który płonie na głównym placu Ilionu i przyćmiewa jasnością wszystkie pozostałe. Przy stosie pogrzebowym Parysa grzeje się tylko jedna samotna postać. To Hektor. Głośno zawodzi, płacze, co chwila pogania wojowników, służących i niewolników, by dokarmili wyjące płomienie świeżą porcją opału. Raz po raz sięga po wielki puchar z dwoma uchami, nabiera wino ze złotej misy i rozlewa trunek wokół stosu, przez co można odnieść wrażenie, że dzisiejszego wieczoru krwią broczy nawet sama ziemia.

Gdy Hockenberry kończy już kolację, w ciasnej klatce schodowej rozlegają się czyjeś kroki.

Serce zaczyna mu walić jak młotem. W ustach pojawia się posmak strachu. Ktoś go śledził – nie ma żadnych wątpliwości. Odgłosy stąpania są zbyt ciche, jakby intruz próbował zakraść się na szczyt wieży w tajemnicy.

Może to jakaś kobieta szuka resztek dobytku? – próbuje się pocieszyć Hockenberry, lecz ledwie nadzieja zdążyła zaświtać, natychmiast zostaje rozwiana. Ze schodów dobiega go nikły brzęk metalu, jakby grzechot brązowej zbroi. Zresztą zdążył się już przekonać, że Trojanki są znacznie groźniejsze od większości mężczyzn, jakich poznał w swym poprzednim życiu na przełomie XX i XXI wieku.

Najciszej jak potrafi podnosi się z kamienia, odkłada na bok bukłak, niedojedzony chleb i ser, wsuwa sztylet do pochwy i ostrożnie dobywa miecza. Cofa się pod ocalały fragment muru. Zrywa się silniejszy wiatr, szarpie za poły jego czerwonego płaszcza, którym Hockenberry próbuje zasłonić ostrze.

Medalion teleportacyjny! Lewą ręką dotyka niewielkiego, umożliwiającego kwantową teleportację urządzenia, wiszącego na jego piersi pod tuniką. Skąd mi przyszło do głowy, że nie mam przy sobie nic cennego? Co prawda gdybym się nim choć raz posłużył, bogowie natychmiast by mnie wykryli i ruszyli w pościg, ale ten gadżet jest przecież wyjątkowy. Bezcenny.

Hockenberry sięga po latarkę i wyciąga ją przed siebie tak, jak zasłaniał się paralizatorem, kiedy jeszcze go miał. W tej chwili mocno za tą bronią zatęsknił.

Przychodzi mu do głowy, że osobą pokonującą właśnie ostatnie stopnie może być któryś z bogów. Od pewnego czasu mówi się w mieście, że władcy Olimpu przenikają do Ilionu pod postacią śmiertelników. A oni mają więcej niż jeden dobry powód, by go zgładzić i odzyskać skradziony medalion.

Wreszcie nieznajomy wychodzi ze schodów na otwartą przestrzeń. Hockenberry włącza latarkę i rzuca snop światła prosto na przybysza.

Postać jest niska i tylko z grubsza przypomina człowieka – jej kolana zginają się do tyłu, ramiona są wyposażone w nienaturalną liczbę stawów i wymienne dłonie, a twarzy praktycznie nie ma. Wieczorny gość ma ledwie metr wzrostu i pokrywa go powłoka z plastiku i szaro-czarno-czerwonego metalu.

– Mahnmut – wita się Hockenberry z ulgą. Opuszcza latarkę, by nie razić układów optycznych małego morawca z Europy.

– Chowasz pod płaszczem miecz? – pyta Mahnmut po angielsku. – Czy może tak bardzo cieszy cię mój widok?

Hockenberry zwykle przynosi w plecaku nieco opału, dzięki któremu może rozpalić na wieży ognisko. Ostatnio korzystał głównie z wysuszonych krowich placków, lecz akurat dzisiaj zabrał ze sobą naręcze słodko pachnących gałązek sprzedawanych na czarnym rynku przez drwali, którzy zwozili drewno na stos Parysa. Hockenberry roznieca ogień, po czym siadają z Mahnmutem naprzeciwko siebie na kamiennych blokach. Dmie przenikliwy lodowaty wiatr i przynajmniej Hockenberry rozkoszuje się ciepłem płomieni.

– Nie widziałem cię już od kilku dni – zagaja, spoglądając na morawca. Blask ogniska odbija się w obiektywach na głowie Mahnmuta.

– Byłem na Fobosie.

Hockenberry dopiero po chwili przypomina sobie, że Fobos jest jednym z marsjańskich księżyców. Tym bliższym. A może tym mniejszym? W każdym razie to księżyc. Obraca wzrok ku wielkiej otwierającej się na północno-wschodnim niebie Dziurze. Na Marsie także zapadła już noc i ogromne półkole jest ledwie widoczne. Można je poznać wyłącznie po tym, że tamtejsze gwiazdy wyglądają inaczej, są jaśniejsze lub jest ich po prostu więcej. Niewykluczone, że jedno i drugie. Księżyców jednak nie widać.

– Ominęło mnie coś ciekawego? – pyta Mahnmut.

Hockenberry nie może powstrzymać chichotu. Opowiada morawcowi o porannej ceremonii pogrzebowej i samospaleniu Ojnone.

– Kurza stopa... – odpowiada Mahnmut. Były scholiasta może się tylko domyślać, że morawiec rozmyślnie posługuje się tego rodzaju wyrażeniami, ponieważ sądzi, iż były popularne w czasach ziemskiego życia Hockenberry’ego. Niekiedy trafia, innymi razy, jak dziś, jego powiedzonka są śmiechu warte.

– Nie pamiętam, żeby w „Iliadzie” pojawiała się jakakolwiek wzmianka o pierwszej żonie Parysa – podejmuje Mahnmut.

– Nie, Homer nie wspomniał o niej słowem. – Hockenberry próbuje sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek opowiadał o tym swoim studentom. Raczej nie.

– Scena musiała być pełna dramatyzmu, prawda?

– Owszem – przyznaje Hockenberry – chociaż nie tak jak chwila, kiedy Ojnone oskarżyła Filokteta o zabójstwo Parysa.

– Filokteta? – Mahnmut pochyla głowę w sposób kojarzący się scholiaście z psem. Ostatnio coś mu podpowiada, że morawiec wykonuje ten gest za każdym razem, gdy konsultuje się ze swoim bankiem pamięci. – Tego z dramatu Sofoklesa?

– Tak. Tego, który był pierwszym dowódcą Tesalczyków z Metoni.

– Na jego temat „Iliada” chyba też milczy – zauważa morawiec. – Zresztą tutaj także go nie widziałem.

Hockenberry kręci głową.

– Agamemnon z Odyseuszem wysadzili go po drodze, gdy płynęli pod Troję. Zostawili go na wyspie Lemnos.

– Dlaczego? – W do złudzenia przypominającym ludzki głosie Mahnmuta pojawiła się nuta szczerego zainteresowania.

– Przede wszystkim dlatego, że cuchnął.

– Cuchnął? Przecież oni wszyscy cuchną.

Ta uwaga mocno scholiastę zaskakuje. Hockenberry pamięta, że dziesięć lat temu, na początku pracy dla bogów, którzy wskrzesili go na Olimpie, również był tego zdania. Ale po mniej więcej sześciu miesiącach przestał ów natrętny smród odczuwać. Zastanawia się teraz, czy sam również śmierdzi.

– Filoktet cuchnął jeszcze gorzej od reszty. Rana mu ropiała.

– Rana? Jaka rana?

– Ukąsił go jadowity wąż. Wydarzyło się to, gdy... Cóż, długo by mówić. W każdym razie to typowa opowieść o człowieku okradającym bogów. Istotne jest, że stopa i noga Filokteta były w koszmarnym stanie. Z rany bez przerwy lała się śmierdząca ropa, a on sam co jakiś czas, w miarę regularnie, dostawał ataków szału bądź mdlał. Pamiętaj, że działo się to na morzu, dziesięć lat temu, kiedy Achajowie płynęli okrętami pod Troję. Ostatecznie Agamemnon posłuchał rady Odyseusza i wysadził starego łucznika na Lemnos. Jak to się mówi, żeby zgnił. W tym wypadku nie była to przenośnia.

– Ale przeżył? – dopytuje Mahnmut.

– Naturalnie, że przeżył. Podejrzewam, że z sobie tylko znanych powodów ocalili go bogowie. Niemniej przez cały czas straszliwie cierpiał. Stopa i noga nie chciały się zagoić.

Mahnmut ponownie przekrzywia głowę jak pies.

– No tak... Przypominam sobie już tę sztukę Sofoklesa. Odyseusz popłynął po niego, gdy wieszczbiarz Helenos przepowiedział Grekom, że bez łuku Filokteta nie zdobędą Troi. A ten łuk dostał od... zaraz... jak mu było? Herkules? Herakles?

– Tak, otrzymał go w spadku – potwierdza Hockenberry.

– Tyle że nie pamiętam, by Odyseusz wracał po Filokteta. To znaczy nie ten tutejszy. Nie w ciągu ubiegłych ośmiu miesięcy.

Hockenberry ponownie kręci głową.

– Rozmyślnie nie nagłaśniali sprawy. Odyseusz zniknął na ledwie trzy tygodnie i nikt w zasadzie nie zwrócił na to uwagi. A kiedy wrócił, wyjaśnił wszystkim, że Filokteta zgarnął w zasadzie przy okazji, wracając z uzupełnionym zapasem wina.

– W tragedii Sofoklesa – podejmuje morawiec – centralną postacią był Neoptolemos, syn Achillesa. Ten, który nigdy nie poznał swego ojca. Nie mów mi, że i on tu jest?

– Nic mi o nim nie wiadomo – odpowiada Hockenberry. – Ale jest za to Filoktet. I jego łuk.

– A Ojnone oskarżyła go o zamordowanie Parysa.

– Aha. – Hockenberry ciska w ogień kilka kolejnych drewienek.

Wirujące na wietrze iskry wzbijają się ku gwiazdom. Nad oceanem zalega nieprzenikniona ciemność, z której wypływają gęste chmury. Hockenberry stwierdza w duchu, że jeszcze przed brzaskiem może spaść deszcz. Zdarza mu się spędzać noce na tej wieży – nakrywa się wtedy płaszczem, a za poduszkę służy mu plecak – dzisiaj jednak nie ma na taki biwak szczególnej ochoty.

– Tylko w jaki niby sposób Filoktet znalazł się w wolnoczasie? – dziwi się morawiec. Wstaje i podchodzi na skraj wieży. Wyraźnie nie czuje lęku przed ziejącą pod nim, liczącą sobie ponad sto stóp czarną otchłanią. – Nanomemy, które to umożliwiają, wstrzyknięto Parysowi dopiero tuż przed pojedynkiem, prawda?

– Sam powinieneś wiedzieć – stwierdza Hockenberry. – Przecież to morawce bawią się nanotechnologią. To wy go ulepszyliście, by miał szansę zetrzeć się z bogiem.

Mahnmut wraca do ogniska, lecz nie siada. Wyciąga tylko przed siebie dłonie, jakby chciał ogrzać je w cieple płomieni. Być może faktycznie coś mu zmarzło, myśli scholiasta. Wie, że morawce są po części organiczne.

– Niektórzy inni herosi, na przykład Diomedes, wciąż noszą w sobie wolnoczasowe nanoklastry. Wszczepiała je im Atena i kilka innych bóstw – przypomina Mahnmut. – Ale masz rację. Tylko Parys prosił, by je odświeżyć, ze względu na planowaną walkę z Apollem.

– A Filokteta nie było w Troi przez całe ostatnie dziesięć lat – podejmuje Hockenberry. – Nie sądzę, że to któryś z Olimpijczyków przyśpieszył go wolnoczasowymi nanomemami. Bo przecież tu chodzi o przyśpieszenie człowieka, a nie o spowalnianie czasu, mam rację?

– Masz – przytakuje morawiec. – Określenie wolnoczas jest mylące. Osobie przebywającej w wolnoczasie wydaje się, że czas się zatrzymał, a wszystko i wszyscy zamarli jak muchy w bursztynie. W rzeczywistości jednak to ulepszony organizm działa w nadzwyczajnym tempie. Czas reakcji takiego śmiałka liczy się w milisekundach.

– A jak to się dzieje, że ci ludzie nie płoną? – ciekawi się Hockenberry. Scholiasta mógł sam wejść w wolnoczas w ślad za Apollem i Parysem. Prawdę powiedziawszy, gdyby był wtedy w pobliżu, tak właśnie by zrobił. Bogowie wprowadzili do jego krwiobiegu nanomemy właśnie w tym celu i już po wielokroć obserwował Olimpijczyków usprawniających przed bojem swych greckich bądź trojańskich ulubieńców. – Wiesz, mam na myśli tarcie. O powietrze czy coś tam... – urwał niepewnie. Nigdy nie był mocny z fizyki.

O dziwo jednak Mahnmut pokiwał głową, jakby scholiasta powiedział coś sensownego.

– Oczywiście, że normalnie ciało przyśpieszonej osoby uległoby spaleniu. Nawet nie trzeba do tego tarcia, wystarczyłoby samo wytwarzane przez taki organizm ciepło. Ale nanoklastry zajmują się i tym. Energia cieplna zostaje błyskawicznie przetworzona i zasila wytwarzane nanotechnologicznie pole siłowe.

– Takie, jakim dysponuje Achilles?

– Właśnie takie.

– A czy istnieje możliwość, że Parys spłonął w wyniku jakiejś nanoawarii? – podsuwa Hockenberry.

– Mało prawdopodobne – oświadcza Mahnmut i przysiada na niewielkim kamieniu. – Ale po co Filoktet miałby zabijać Parysa? Przychodzi ci do głowy jakikolwiek motyw?

Hockenberry wzrusza ramionami.

– Poza „Iliadą”, w niehomeryckich wersjach dziejów wojny trojańskiej to rzeczywiście Filoktet morduje Parysa. Zabija go z łuku. Zatrutą strzałą. Dokładnie tak, jak w opowieści Ojnone. Poza tym sam Homer napomyka o sprowadzeniu Filokteta pod Troję w związku z przepowiednią głoszącą, iż miasto upadnie tylko wtedy, gdy on weźmie udział w walkach. Zdaje się w drugiej księdze...

– Tyle że teraz Grecy i Trojanie są sojusznikami.

Hockenberry nie potrafi powstrzymać cisnącego mu się na usta uśmiechu.

– Cały ten sojusz wisi na cienkim włosku. Sam dobrze wiesz, że w obu obozach można znaleźć wielu niechętnych przymierzu. Z wojny przeciwko bogom nie cieszy się właściwie nikt poza Hektorem i Achillesem. Wybuch kolejnego buntu to tylko kwestia czasu.

– Ale Hektor i Achilles są razem praktycznie nie do pokonania. I mimo wszystko mają za sobą dziesiątki tysięcy lojalnych Achajów i Trojan.

– Jak na razie – zauważa scholiasta. – Być może sami bogowie coś tu knują.

– Zatem podejrzewasz, że to oni pomogli Filoktetowi wejść w wolnoczas? – pyta Mahnmut. – Po co mieliby to robić? Z zasady brzytwy Ockhama wynika, że jeżeli zależało im na śmierci Parysa, mogli po prostu pozwolić zgładzić go Apollinowi. O czym zresztą do dzisiaj wszyscy byli przekonani. Do momentu wystąpienia Ojnone. Dlaczego mieliby woleć, by zabił go jakiś Grek... – Morawiec milknie na moment. – Ach, no tak! – szepce.

– Właśnie – podejmuje Hockenberry. – Olimpijczykom zależy na jak najszybszym wybuchu powstania przeciwko władzy Achillesa i Hektora. Chcą ich usunąć, doprowadzić do zerwania sojuszu, marzą, by Grecy i Trojanie znów zaczęli się wzajemnie wyrzynać.

– I dlatego skorzystali z trucizny – domyśla się Mahnmut. – Parys musiał przeżyć dostatecznie długo, by powiedzieć swej pierwszej żonie, z czyjej ręki naprawdę poległ. Teraz Trojanie zechcą się mścić i nawet ci Grecy, którzy dotąd pozostawali lojalni wobec Achillesa, staną do walki we własnej obronie. Sprytnie pomyślane. A czy wydarzyło się dziś coś innego, równie zajmującego?

– Agamemnon wrócił.

– Pieprzysz? – rzuca Mahnmut.

Muszę mu wyjaśnić kilka leksykalnych kwestii, myśli Hockenberry. Mam wrażenie, że rozmawiam z jednym ze swoich studentów.

– Ależ skąd. Nie pieprzę – mówi. – Pojawił się miesiąc bądź dwa za wcześnie i przywiózł z domu mocno zaskakujące wieści.

Zaintrygowany Mahnmut nachyla się ku scholiaście. Chociaż może Hockenberry nietrafnie interpretuje mowę ciała małego cyborga. Na gładkiej, metalowo-plastikowej twarzy morawca widać tylko odbicie płonącego ogniska. Scholiasta odchrząkuje.

– W Sparcie nie zastali nikogo – mówi. – Wszyscy zaginęli. Wyparowali.

Spodziewał się jakiegoś wyrazu zdumienia, lecz morawiec po prostu czeka w milczeniu.

– Wszyscy zniknęli – ciągnie Hockenberry. – Nie tylko w Mykenach, dokąd najpierw popłynął Agamemnon, i nie tylko Klitajmestra, jego żona, i syn Orestes, i cała rodzina, ale wszyscy. Miasta świecą pustkami. Na stołach zostały niedojedzone posiłki. Zamknięte w stajniach konie zdychają z głodu. Psy wyją do zimnych palenisk. Niewydojone krowy ryczą na pastwiskach. Owce włóczą się nieostrzyżone. Flotylla Agamemnona odwiedziła wiele osad na Peloponezie i dalej, w Lacedemonie. Wszędzie pustka. Także na Odysowej Itace.

– Owszem – rzuca zwięźle Mahnmut.

– Zaraz, ciebie to wcale nie dziwi – zauważa scholiasta. – Ty o tym już wiesz! Morawce wiedzą, że greckie miasta i królestwa opustoszały. Jak to?!

– Pytasz, skąd się dowiedzieliśmy? – upewnia się Mahnmut. – To proste. Od przybycia monitorujemy te okolice z orbity. Wysłaliśmy tam również zdalnie kierowane sondy, które zbierają informacje. Na Ziemi poprzedzającej twoje czasy o trzy tysiące lat, trzy tysiące lat przed XX wiekiem, można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.

Hockenberry’emu odbiera mowę. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że morawce mogą się interesować czymkolwiek poza Troją, polami bitew, Dziurą, Marsem, Olimpem, bóstwami i może marsjańskimi księżycami. Jezu, naprawdę jeszcze im mało?

– Więc powiedz... Kiedy oni właściwie... zniknęli? – duka wreszcie scholiasta. – Agamemnon rozpowiada wszem wobec, że część jedzenia nie zdążyła się jeszcze zepsuć.

– Sporo zależy od definicji świeżości – odpowiada Mahnmut. – Według naszych danych ludzie zniknęli mniej więcej cztery i pół tygodnia temu. Tuż zanim flotylla Agamemnona dotarła do wybrzeży Peloponezu.

– Chryste Panie... – szepce Hockenberry.

– Właśnie.

– Widzieliście moment zniknięcia? Macie jakieś zapisy? Z kamer satelitarnych, sond czy czegoś?

– Jakby to powiedzieć... W jednej chwili wszyscy byli na miejscu, zaraz potem już nie. Doszło do tego o drugiej w nocy czasu lokalnego, więc niespecjalnie można mówić o spektakularnym wydarzeniu... Przynajmniej w greckich miastach.

– Przynajmniej w greckich miastach... – powtarza otępiałym głosem scholiasta. – Zaraz, chcesz przez to powiedzieć, że... znaczy... czy... no... W pozostałych regionach świata też nikogo już nie ma? Na przykład... w Chinach?

– Tak.

Nagły podmuch smaga szczyt wieży i rozsypuje na wszystkie strony iskry z ogniska. Hockenberry zasłania twarz dłońmi, przeczekuje ognistą zamieć, po czym otrzepuje popiół z płaszcza i tuniki. Kiedy wiatr ustaje, wrzuca w płomienie resztkę opału.

Poza Troją i Olimpem – który, jak się dowiedział osiem miesięcy temu, wcale nie znajduje się na Ziemi – Hockenberry odwiedził tylko jedno miejsce na tej dawnej Ziemi, prehistoryczną Indianę, gdzie zostawił jedynego poza sobą ocalałego scholiastę, Keitha Nightenhelsera, którym zaopiekowali się lokalni Indianie. Zrobił to, by uchronić kolegę przed morderczym szałem Muzy. Teraz odruchowo dotyka zawieszonego na piersi medalionu teleportacyjnego. Muszę sprawdzić co z Nightenhelserem, stwierdza w duchu.


– Zniknęli wszyscy – odzywa się morawiec, jakby czytając mu w myślach. – Wszyscy z wyjątkiem ludzi w promieniu pięciuset kilometrów od Troi. Afrykanie, Indianie z Ameryki Północnej. Indianie południowoamerykańscy. Chińczycy i australijscy aborygeni. Polinezyjczycy. Zamieszkujący północne rubieże Europy Hunowie, Duńczycy i przodkowie wikingów. Protomongołowie. Wszyscy. Według pobieżnych ocen około dwudziestu dwóch milionów ludzi.

– To niemożliwe – zapiera się Hockenberry.

– Rozumiem, że tak myślisz.

– Jaką mocą trzeba dysponować, żeby...

– Boską – ucina Mahnmut.

– Ale przecież nie mogli tego zrobić nasi bogowie z Olimpu. Oni są tylko... no, tylko...

– Silniejszymi ludźmi? – przerywa morawiec. – Owszem, sami tak myślimy. W grę wchodzi udział innych sił.

– Bóg? – szepce Hockenberry, człowiek wychowany w głęboko religijnej rodzinie baptystów z Indiany, który dopiero w dorosłości zrezygnował z wiary na rzecz nauki.

– Cóż, niewykluczone – przyznaje Mahnmut. – Lecz w takim wypadku musiałby mieszkać na Ziemi. Dokładnie w chwili zniknięcia żony i dzieci Agamemnona zarejestrowaliśmy pochodzącą z powierzchni planety silną falę energii kwantowej. Ewentualnie jej źródło mogło się znajdować gdzieś na niewysokiej orbicie.

– Z Ziemi, powiadasz? – powtarza Hockenberry. Rozgląda się wśród nocy. Spogląda na płonący poniżej stos, na tętniące po zmroku miasto, na odległe iskierki obozowych ognisk Achajów i nieskończenie dalekie gwiazdy. – Czyli stąd?

– Nie, nie z tej Ziemi – prostuje morawiec. – Z tej drugiej. Twojej. W dodatku wiele wskazuje, że niedługo się tam wybierzemy.

Serce scholiasty bije przez moment tak mocno, że zaczyna się obawiać o swoje zdrowie. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że Mahnmut nie ma na myśli jego prawdziwej Ziemi – świata dwudziestego pierwszego wieku, świata sprzed dnia wskrzeszenia na Olimpie, dokonanego za pomocą odzyskanych strzępów DNA, książek i Bóg wie czego jeszcze, świata, z którego okruchy wspomnień z wolna do niego wracały, ukazując uniwersytet w Indianie, żonę i studentów. Nie. Morawiec mówił o Ziemi współczesnej z terraformowanym Marsem, o całe trzy tysiące lat starszej niż planeta, na której Thomas Hockenberry spędził swój krótki i wcale nie tak znowu szczęśliwy żywot.

Nie jest w stanie dłużej siedzieć w jednym miejscu. Wstaje i przechadza się tam i z powrotem po dziesiątym piętrze zniszczonej wieży. Podchodzi do spękanej północno-wschodniej ściany, zerka w dół z południowej i zachodniej krawędzi. Mały, trącony sandałem scholiasty kamyk spada w liczącą sto stóp przepaść i niknie gdzieś w mroku ulicy. Wiatr tarmosi płaszcz i rozwiewa długie, siwiejące już włosy Hockenberry’ego. Rozum już od ośmiu miesięcy podpowiadał mu, że widoczny przez Dziurę Mars istnieje w jakiejś przyszłej wersji Układu Słonecznego, w którym istnieją też wszystkie inne planety, lecz ani razu nawet nie pomyślał poważnie, że gdzieś tam naprawdę czeka na niego druga Ziemia.

Właśnie na tamtej planecie rozsypały się w pył i zmieszały z ziemią kości mojej żony, myśli. W oczach mężczyzny stają łzy, a jednocześnie ma ochotę wybuchnąć śmiechem. Kurwa, przecież moje też.

– W jaki sposób chcecie polecieć na Ziemię? – pyta i natychmiast dociera do niego, że zadał kretyńskie pytanie.

Zna przecież historię Mahnmuta, który wraz ze swoim pokaźnym rozmiarów przyjacielem Orphu wyprawili się na Marsa z okolic Jowisza, zresztą w towarzystwie kilku innych morawców, którym nie udało się przetrwać pierwszego kontaktu z bóstwami. Widzisz, Hockenbush, oni mają statki kosmiczne. Owszem, większość pojazdów, którymi poruszały się skałowce i morawce, pojawiła się w okolicach Troi jakby za sprawą czarów, wyleciały z kwantowych Dziur, które pomagał otworzyć sam Mahnmut, lecz nie straciły przecież zdolności do podróży w otwartej próżni.

– Na powierzchni i orbicie Fobosa trwa właśnie budowa odpowiedniego statku – odpowiada cicho morawiec. – Tym razem nie polecimy tam sami. I zabierzemy ze sobą broń.

Hockenberry wciąż nie potrafi się uspokoić. Staje na skraju kruszącej się posadzki i czuje przemożną pokusę, by rzucić się w dół – to dziwne pragnienie nawiedza go od dziecka, zawsze, gdy znajdzie się odpowiednio wysoko. Czy właśnie dlatego tak lubię tu przychodzić? Bo myślę o skoku, o samobójstwie? Uświadamia sobie, że tak. Że od ośmiu miesięcy żyje na świecie sam jak palec. A teraz stracił nawet Nightenhelsera, który zapewne wyparował wraz z Indianami, wessany przez ten kosmiczny odkurzacz, który niecały miesiąc temu wymiótł wszystkich mieszkańców Ziemi, z wyjątkiem tych biednych popieprzonych Trojan i Greków.

Doskonale zdaje sobie sprawę, że może przekręcić obwódkę medalionu teleportacyjnego i w jednej chwili przenieść się do Ameryki Północnej. Tam, w prehistorycznej Indianie poszukałby porzuconego osiem miesięcy wcześniej kolegi. Wie jednak zarazem, że Olimpijczycy wykryliby zakłócenia w przestrzeni Plancka i w ten sposób wpadli na jego trop. Właśnie dlatego nie tekował się już od ośmiu miesięcy.

Podchodzi do ogniska i spogląda z góry na małego morawca.

– Do cholery, po co mi o tym powiedziałeś?

– Chcemy, żebyś dołączył do załogi – odpowiada Mahnmut.

Hockenberry opada ciężko na kamień. Dopiero po chwili udaje mu się wykrztusić pierwsze słowo.

– Ja? Po co? Do czego mógłbym się wam przydać podczas takiej wyprawy?

Mahnmut wzrusza ramionami. Bardzo ludzkim gestem.

– Urodziłeś się tam – stwierdza prostolinijnie. – Tyle tylko, że kiedy indziej. Wiesz, na tamtej Ziemi wciąż mieszkają ludzie.

– Naprawdę? – Hockenberry jest świadom, że pytanie zabrzmiało idiotycznie. Aż do tej pory nie przyszło mu to do głowy.

– Naprawdę. Chociaż nie jest ich wielu. Większa część twojej rasy wyewoluowała w postludzi, którzy tysiąc czterysta lat temu przenieśli się do miast w orbitalnych pierścieniach. Niemniej nasze obserwacje wskazują, że na Ziemi wciąż żyje jakieś kilkaset tysięcy ludzi dawnego typu.

– Ludzie dawnego typu... – powtarza Hockenberry, nie próbując nawet kryć oszołomienia. – Takich jak ja.

– Takich jak ty – rzuca Mahnmut, po czym wstaje. Jego twarz i układ optyczny zawisają na wysokości talii scholiasty. Hockenberry, mężczyzna niewysoki, zaczyna nagle rozumieć, jak czują się rozmawiający ze śmiertelnikami bogowie. – Naszym zdaniem powinieneś polecieć. Okazałbyś się niezmiernie pomocny, gdyby udało się nam skontaktować z zamieszkującymi tę przyszłą Ziemię ludźmi.

– Chryste Panie... – wyrywa się z piersi Hockenberry’ego. Ponownie staje nad przepaścią i myśli o tym, jak łatwo byłoby wykonać ten jeden krok w ciemność. Tym razem nie mógłby już liczyć na wskrzeszenie. – Chryste Panie – powtarza.

Wyławia wzrokiem sylwetkę Hektora. Heros stoi przy stosie brata i nieprzerwanie rozlewa na ziemi wino, ponaglając służących, by dorzucali do ognia.

To ja zabiłem Parysa, stwierdza w duchu scholiasta. To ja zabiłem wszystkich mężczyzn, kobiety, dzieci i bogów, którzy zginęli, odkąd morfowałem w Atenę i porwałem Patroklosa, by udać, że go zamordowałem. Zrobiłem to po to, by sprowokować Achillesa do wystąpienia przeciwko Olimpijczykom.

Niespodziewanie Hockenberry zanosi się gorzkim śmiechem. Nie wstydzi się stojącej za jego plecami maszyny. Niech sobie nawet morawiec uzna, że zwariowałem. Bo przecież zwariowałem. To wszystko zakrawa na obłęd. Jeżeli wciąż nie rzuciłem się z tej wieży, to wyłącznie dlatego, że czułbym, że migam się od obowiązku. Nadal mam wrażenie, że muszę obserwować rozwój wypadków, jakby Muza i bogowie nawet i dziś spodziewali się mojego raportu.

Tak, nie ma wątpliwości, oszalałem bez reszty. – W oczach stają mu łzy. Nie po raz pierwszy. Takich chwil pamięta znacznie więcej.

– Doktorze Hockenberry, polecisz z nami na Ziemię? – pyta Mahnmut półgłosem.

– Tak, pewnie. Kurde, czemu nie? Kiedy?

– Może od razu?

Bezgłośny szerszeń z wyłączonymi światłami zapewne przez cały czas szybował kilkaset metrów nad nimi. Czarna kanciasta maszyna wynurza się z mroku tak niespodziewanie, że Hockenberry niemal spada z wieży na bruk.

Odzyskuje równowagę dzięki wyjątkowo silnemu podmuchowi wiatru. Odsuwa się od przepaści dokładnie w chwili, gdy z owadziego podbrzusza pojazdu opuszcza się rampa. Trap głucho stuka o kamienną posadzkę. Ze statku wylewa się czerwona poświata.

– Proszę przodem, doktorze – zaprasza morawiec.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Olimp

Подняться наверх