Читать книгу Olimp - Dan Simmons - Страница 9

2

Оглавление

Rudowłosy Menelaos stał bez słowa w swej najlepszej zbroi. Wyprostowany, nieruchomy, władczy i dumny. Zajął miejsce między Odyseuszem i Diomedesem, na czele delegacji achajskich herosów, którzy przybyli do Troi z okazji ceremonii pogrzebowej wyprawionej na cześć człowieka, który skradł mu żonę; na cześć priamowego syna, tej świni, gównojada Parysa. Nie ma minuty, by Menelaos nie myślał o tym, kiedy i jak zabić Helenę.

Nie przewidywał większych kłopotów. Widział ją po drugiej stronie szerokiej alei, niecałe pięćdziesiąt stóp dalej, na środku przestronnego, głównego placu Troi. Stała na niewysokim podium obok starego Priama. Przy odrobinie szczęścia Menelaos zdołałby tam dobiec, nim ktokolwiek miałby choć szansę go powstrzymać. Zresztą nawet gdyby los się do niego nie uśmiechnął i Trojanie zastąpili mu drogę do żony, Menelaos ściąłby ich jak łan chwastów.

Menelaos nie był mężem wysokim – nie był takim szlachetnym olbrzymem jak jego nieobecny brat Agamemnon, nie był również nikczemnym gigantem jak Achilles, ten szczyl o małym fiucie – dlatego rozumiał, że nie uda mu się wskoczyć na podium z ulicy. Musiałby wbiec po schodach i przebić się przez tłum zebranych tam Trojan, siekąc, rąbiąc i mordując. I bardzo dobrze.

Wiedział, że Helena nie zdoła przed nim uciec. Z podium – tarasu przylegającego do ściany świątyni Zeusa – na plac prowadziły tylko jedne schody. Kobieta mogła co prawda wycofać się w głąb budynku, lecz i tam by ją dopadł i zapędził w kozi róg. Menelaos był pewien, że zdąży ją zgładzić, nim sam padnie pod ciosami dziesiątków rozjuszonych Trojan. Między innymi Hektora, idącego na czele konduktu pogrzebowego, który właśnie ukazał się oczom oczekujących. A potem? Potem mieszkańcy Ilionu i Achajowie zapomną o swoim obłąkańczym konflikcie z bogami i znów zaczną wojować przeciwko sobie. Oczywiście żywot samego Menelaosa dobiegnie wtedy końca. Podobnie przepadnie Odyseusz, Diomedes i być może nawet sam niepokonany Achilles. W końcu na pogrzeb tej świni Parysa przybyło ledwie trzydziestu Greków, a na dziedzińcu, murach i ulicach dzielących Achajów od Bramy Skajskiej tłoczyły się tysiące Trojan.

Gra warta świeczki.

Ta myśl przeszyła czaszkę Menelaosa niczym grot włóczni. Gra warta świeczki – śmierć tej niewiernej dziwki warta jest dowolnej ceny. Mimo niepogody – zimowy dzień był chłodny i szary – spod hełmu ściekały mu strużki potu, płynęły po krótkiej ryżej brodzie i skapywały z podbródka, mocząc brązowy napierśnik. Naturalnie już po wielokroć słyszał podobne kapanie, dźwięk uderzających o metal kropel, lecz zawsze dotąd był to odgłos bryzgającej mu na zbroję krwi przeciwników. Dłoń Menelaosa, wcześniej lekko oparta na wysadzanym srebrnymi zdobieniami mieczu, zacisnęła się na rękojeści tak mocno, że stracił czucie w palcach.

Teraz?

Nie, jeszcze nie teraz.

Dlaczego nie teraz? Jeśli nie teraz, to kiedy?

Nie teraz.

Skonfliktowane głosy w obolałej głowie Menelaosa – oba musiały należeć do niego, w końcu bogowie przestali już z nim rozmawiać – doprowadzały go do szału.

Zaczekaj do chwili, gdy Hektor podpali stos. Wtedy ruszysz.

Zamrugał, by strząsnąć perlący się na rzęsach pot. Nie miał pojęcia, który głos odezwał się jako ostatni – ten zachęcający do gwałtownego działania, czy ten tchórzliwy, namawiający do powściągliwości – lecz Menelaos zgodził się z podpowiedzią. Kondukt pogrzebowy dopiero co wkroczył do miasta. Żałobnicy przeszli pod olbrzymią Bramą Skajską. Nieśli ze sobą okryte jedwabnym całunem spalone zwłoki Parysa. Procesja zmierzała główną arterią Ilionu na plac wypełniony szeregami dostojników i herosów. Kobiety – w tym Helena – śledziły wydarzenia z tarasu. Już za kilka krótkich minut Hektor, starszy brat zabitego, podłoży ogień pod stos i uwaga wszystkich obecnych skupi się na płomieniach pożerających i tak zwęglone już ciało. To będzie znakomity moment. Nikt mnie nie zauważy, a potem moje ostrze znajdzie się już o dziesięć cali od zdradzieckiego serca Heleny.

Zgodnie z tradycją uroczystości pogrzebowe członków rodziny królewskiej, takich jak Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi, ciągnęły się przez dziewięć dni wypełnionych w większości rozmaitymi okolicznościowymi igrzyskami. Organizowano między innymi wyścigi rydwanów i turnieje zapaśnicze, a całość obchodów wieńczyła zwykle rywalizacja włóczników. W tym wypadku jednak rytualne dziewięć dni, które minęły, odkąd Apollo zmienił Parysa w kupę zwęglonego mięsa, zostały wykorzystane na długi przejazd wozów z drwalami do lasów nadal porastających stoki góry Ida, wiele mil na południowy wschód od Ilionu. Morawce, te małe mechaniczne istoty, wspomogły Trojan swymi szerszeniami i innymi magicznymi przyrządami, w tym polami siłowymi chroniącymi przed ewentualnym atakiem Olimpijczyków. Atakiem, który – rzecz jasna – nastąpił. Drwale jednak sprawili się bez zarzutu.

Odpowiednią ilość drewna zwieziono do Troi dopiero teraz, dziesiątego dnia, i stos mógł wreszcie powstać, mimo że Menelaos wraz z liczną grupą achajskich przyjaciół, w tym stojącym obok Diomedesem, byli zdania, że poświęcanie płomieniom odpychających szczątków Parysa to jawne marnotrawstwo pierwszorzędnego opału. Już od wielu miesięcy zarówno Ilion, jak i ciągnące się całymi milami greckie obozowiska cierpiały na niedostatek paliwa do ognisk. Po dziesięciu latach wojny zarośla i lasy otaczające miasto zostały przetrzebione niemal bez reszty. Pobojowisko jeżyło się suchymi krótkimi pniakami. Nawet chrust skrzętnie wyzbierano już dawno temu. Achajscy niewolnicy gotowali teraz strawę dla swych panów, rozpalając ognie z wysuszonego łajna, co nie poprawiało ani smaku mięsiwa, ani paskudnego nastroju greckich wojowników.

Na czele żałobnej procesji sunęła kolumna trojańskich rydwanów. Kopyta koni zostały obleczone czarnym filcem i zwierzęta stąpały po szerokich płytach miejskiego bruku niemal bezszelestnie. Obok woźniców stali w zaprzęgach najwięksi bohaterowie Ilionu, herosi, którzy przetrwali ponad dziewięć lat pierwszej wojny i osiem dotychczasowych miesięcy straszliwego konfliktu z bogami. Jako pierwszy jechał Polidorus, jeden z Priamowych synów. Tuż za nim pojawił się inny przyrodni brat Parysa, Mestor. Kolejny rydwan wiózł sojusznika Trojan, Ifeusa. W następnej kolejności nadjechał Laodukus, syn Antenora. Po nich oczekujący ujrzeli podróżujących wysadzanymi klejnotami rydwanami starego Antenora – który jak zwykle przedłożył towarzystwo żołnierzy nad zebraną na tarasie starszyznę – kapitana Polifetesa oraz sławetnego Trasmelusa, który zastąpił współdowodzącego Likami Sarpedona, zgładzonego przez Patroklosa wiele miesięcy wcześniej, gdy Trojanie toczyli jeszcze wojnę z Grekami. Za tymi mężami do miasta wtoczył się rydwan Pilartesa – naturalnie nie tego Trojanina, którego zamordował Ajaks Wielki tuż przed wybuchem konfliktu z Olimpijczykami, lecz tego drugiego Pilartesa, który tak często walczył ramię w ramię z Elazosem i Muliusem. Do konduktu dołączyli również Perimus, syn Megasa, oraz Epistor i Melanippus.

Menelaos znał ich wszystkich. Tych wojowników i herosów, tych wrogów. Tysiące razy widział ich wykrzywione, skrwawione twarze pod wykutymi z brązu hełmami, oddalone od niego ledwie na dystans pchnięcia włóczni bądź uderzenia mieczem, dystans oddzielający go od obu głównych, najważniejszych celów – Ilionu i Heleny.

A teraz Helena stoi pięćdziesiąt stóp ode mnie. I nikt nie spodziewa się mojego ataku.

Za zaprzężonymi w stąpające cicho rumaki rydwanami nadeszli słudzy prowadzący zwierzęta przeznaczone na ofiarę. Dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, sforę jego myśliwskich ogarów i stado tłustych owiec. Ostatnia ofiara była szczególnie hojna i kosztowna, ponieważ od chwili rozpoczęcia boskiego oblężenia zapasy zarówno wełny, jak i baraniny kurczyły się coraz bardziej. Menelaos zobaczył też kilka starych wynędzniałych krów o krzywych rogach. Bydła nie przyprowadzono po to, by złożyć wspanialszą ofiarę – w końcu odkąd bogowie stali się wrogami, nie było komu jej poświęcać – ich tłuszcz miał sprawić, by stos zajął się gorętszym i jaśniejszym płomieniem.

Po tym zwierzęcym pochodzie wkroczyły do miasta tysiące trojańskich piechurów, zakutych w zbroje wypolerowane tak starannie, że błyszczały nawet w ten szary zimowy dzień. Szeregi wojowników ciągnęły się za Bramę Skajską aż po równinę Ilionu. Pośrodku tej ciżby sunęły mary Parysa, niesione przez tuzin jego najbardziej umiłowanych towarzyszy broni; ludzi, którzy za Priamowego syna chętnie oddaliby własne życie, lecz teraz musieli ze łzami w oczach nieść jego wielką pośmiertną lektykę.

Ciało Parysa spowijał błękitny całun, już w tej chwili przesłonięty tysiącami uciętych kosmyków włosów – wyraz żałoby podkomendnych i dalszych krewnych księcia. Hektor i członkowie najbliższej rodziny poległego mieli swoje loki dorzucić tuż przed podłożeniem ognia pod stos. Trojanie nie poprosili Achajów, by również poświęcili Parysowi swoje włosy, ale gdyby to uczynili – gdyby taką prośbę przekazał swym ludziom Achilles, główny obecnie sprzymierzeniec Hektora, gdyby co gorsza nadał jej moc rozkazu i polecił Myrmidonom, by dopilnowali jego wykonania – Menelaos osobiście stanąłby na czele buntu.

Brakowało mu towarzystwa Agamemnona. Brat zawsze wiedział, co robić. To Agamemnon był prawowitym przywódcą Argiwów – nie ten uzurpator Achilles, a już na pewno nie trojański bękart Hektor, który uznał ostatnio, że może wydawać polecenia wszystkim: Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. Nie, prawdziwym dowódcą Greków był Agamemnon i gdyby się tu dzisiaj pojawił, to albo odwiódłby Menelaosa od przeprowadzenia zuchwałego zamachu na życie Heleny, albo sam zginąłby u jego boku. Niestety Agamemnon wraz z pięcioma setkami lojalnych wojowników już siedem tygodni wcześniej wsiadł na pokład czarnego okrętu i odpłynął w kierunku greckich wysp, do Sparty. Powrócić mieli najwcześniej za miesiąc, a wyruszyli oficjalnie po to, by zwerbować nowych ochotników do wojny przeciwko bogom, natomiast w rzeczywistości z zamysłem zyskania sprzymierzeńców gotowych poprzeć rebelię wobec władzy Achillesa.

Achilles. Ten zdradziecki potwór właśnie się pojawił. Szedł tuż za szlochającym Hektorem, który kroczył wytrwale przy marach, tuląc w mocarnych dłoniach głowę martwego brata.

Na widok zwłok księcia z piersi zebranych na murach i placu rzesz Trojan wydarł się ogłuszający jęk. Stojące na dachach i blankach kobiety – niskiego pochodzenia, niezwiązane z królewskim rodem ani Heleną – podniosły śpiewny lament. Menelaos poczuł, że przedramiona mimowolnie pokrywa mu gęsia skórka. Kobiece zawodzenie zawsze działało na niego w ten sposób.

Przecież on złamał mi rękę – przypomniał sobie Menelaos, rozniecając swój słabnący gniew niczym przygasające ognisko.

Achilles – półbóg przechodzący teraz przed oczyma achajskich wodzów w ślad za posępnym orszakiem niosącym mary Parysa – złamał Menelaosowi rękę osiem miesięcy temu. Chyżonogi mężobójca uczynił to tego samego dnia, gdy oznajmił Grekom, że Pallas Atena zgładziła jego przyjaciela Patroklosa, i by dopełnić zniewagi, porwała jego ciało na Olimp. Wtedy też Achilles oświadczył, że Achajowie i Trojanie nie będą dłużej walczyć przeciwko sobie, lecz zamkną w oblężeniu świętą górę Olimp.

Agamemnon gorąco zaprotestował – sprzeciwił się wszystkiemu: arogancji Achillesa i jego próbie zagarnięcia władzy króla królów, wodza przybyłych pod Ilion greckich oddziałów. Sprzeciwił się jawnemu bluźnierstwu, jakim było wystąpienie przeciwko bóstwom, bez względu na to, kogo akurat zabiła Atena (a przecież nikt nie miał pewności, że Achilles powiedział prawdę). Najbardziej zaciekle wystąpił jednak przeciwko objęciu przez Achillesa dowództwa nad dziesiątkami tysięcy achajskich żołnierzy.

Achilles udzielił tamtego pamiętnego dnia odpowiedzi krótkiej i prostej – postanowił zmierzyć się z każdym Grekiem, któremu nie przypadła do gustu myśl o zmianie dowództwa i wypowiedzeniu wojny Olimpijczykom. Dodał, że może walczyć w osobnych pojedynkach bądź ze wszystkimi przeciwnikami jednocześnie, a ten, kto ostanie się na placu boju, będzie odtąd kierować poczynaniami Achajów.

Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atrydy, zaatakowali Achillesa włóczniami i mieczami, pod osłoną tarcz. Setki greckich oficerów i tysiące szeregowych włóczników obserwowały starcie w osłupiałym milczeniu.

Menelaos był co prawda zaprawionym w krwawych bojach weteranem, lecz nie zaliczał się do grona największych herosów wojny trojańskiej. Jego brata z kolei uważano – przynajmniej podczas długich tygodni, które Achilles spędził nadąsany w namiocie – za najbardziej zapalczywego i zajadłego z achajskich wojowników. Jego włócznie niemal nigdy nie chybiały celu, miecz rozcinał najgrubsze wraże tarcze niczym jedwabne zasłony i nie okazywał litości, bezwzględnie dobijając wszystkich, nawet najlepiej urodzonych przeciwników. Agamemnon był równie wysoki i potężnie zbudowany jak Achilles, i jak on był półbogiem, lecz jego ciało zbierało wojenne blizny przez dziesięć lat dłużej, a wzrok tego dnia mąciła mu wściekłość godna demona. Achilles tymczasem czekał spokojnie, na jego młodzieńczym obliczu malowało się wręcz coś bliskiego roztargnieniu.

Rozbroił braci, jakby byli małymi dziećmi. Potężnie ciśnięta przez Agamemnona włócznia odbiła się od ciała syna Peleusa i bogini Tetydy, jakby morawce otoczyły go jedną ze swoich energetycznych tarcz. Miecz Agamemnona – który wedle Menelaosa uderzył z siłą, jaka wystarczyłaby do przepołowienia kamiennego bloku – roztrzaskał się na pięknej tarczy Achillesa.

Właśnie wtedy ich rozbroił – dodatkowe włócznie i miecz Menelaosa cisnął do morza. Następnie pchnął obu pokonanych na ubity piach i zdarł z nich zbroje tak łatwo, jak wielki orzeł obdziera ze skóry bezradne ofiary. Chyżonogi mężobójca złamał Menelaosowi lewą rękę – na dźwięk kości pękającej jak wiotka gałązka z kręgu otaczających ich oficerów i wojowników podniósł się stłumiony jęk – po czym, na pozór delikatnie, uderzył otwartą dłonią i strzaskał Agamemnonowi przegrodę nosową. Na koniec zdzielił króla królów kopniakiem w żebra i przycisnął go sandałem do ziemi, spoglądając na jęczącego obok Menelaosa.

Dopiero wówczas Achilles dobył miecza.

– Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a obu was potraktuję z należnym Atrydom honorem i uczynię was swymi oficerami i sojusznikami w nadchodzącej wojnie – rzekł. – Zawahajcie się choć na mgnienie, a poślę wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przyjaciele zdążą mrugnąć. Waszymi trupami skarmię wygłodniałe sępy, byście nigdy nie otrzymali godnego pogrzebu.

Agamemnon, do wtóru pojękiwań i jęków, niemal wymiotując gorzką żółcią, skapitulował i przysiągł mężobójcy wierność. Menelaos, czując ból stłuczonej nogi, popękanych żeber i złamanej ręki, już po sekundzie poszedł za przykładem brata.

Ostatecznie tamtego dnia wystąpiło przeciwko Achillesowi trzydziestu pięciu achajskich wodzów. Przed upływem godziny ulegli wszyscy bez wyjątku. Najmężniejszych Achilles skrócił o głowę, gdy odmówili mu posłuszeństwa, po czym zgodnie z przyrzeczeniem rzucił ich zwłoki ptakom, rybom i psom. Dwudziestu ośmiu jednak złożyło wymaganą przysięgę. Potem już żaden z wielkich achajskich herosów, wojowników dorównujących bitewną sławą Agamemnonowi, nie rzucił Achillesowi wyzwania. Nie uczynił tego Odyseusz ani Diomedes, ani Nestor, Ajaksowie ani Teukros. Wszyscy wysłuchali szczegółów opowieści o śmierci, jaką z rąk Ateny ponieśli Patroklos i mały synek Hektora, Skamandrios, po czym donośnymi głosami zaprzysięgli jeszcze przed zapadnięciem zmroku wypowiedzieć wojnę Olimpijczykom.

Menelaos poczuł w ramieniu tępy ból – mimo drobiazgowych zabiegów osławionego medyka Podaliriosa, syna Asklepiosa, kości nie zrosły się należycie i w takie jak ten chłodne dni ręka nadal dokuczała – lecz oparł się pokusie i nie rozmasował rwącego miejsca. Mary z ciałem Parysa i kroczący obok nich Achilles z wolna mijali delegację Achajów.

* * *

Obleczone całunem, przysypane ściętymi włosami mary stają przed stosem, pod tarasem przylegającym do świątyni Zeusa. Kolumny wojowników zatrzymują się w miejscu. Milkną zawodzenia i lamenty stojących na murach kobiet. Nagle robi się tak cicho, że Menelaos wyraźnie słyszy chrapliwe oddechy koni. W pewnym momencie coś plusnęło na kamień. Jeden z rumaków zaczął sikać.

Helenos, stojący obok Priama starzec, naczelny wieszczbiarz i doradca króla Ilionu, wykrzykuje jakąś krótką mowę pogrzebową, której treść ginie w podmuchach wiatru, jaki niespodziewanie zerwał się znad morza. Zimne powiewy skojarzyły się Menelaosowi z lodowatym oddechem poirytowanych bogów. Helenos wręcza Priamowi ceremonialny sztylet. Król, mimo że niemal zupełnie łysy, ma na potylicy jeszcze kilka siwych pasemek, zachowanych być może specjalnie na tak ponure okazje. Władca Troi ucina jedno z nich ostrym jak brzytwa nożem. Niewolnik – osobisty, wieloletni sługa Priama – chwyta opadający kosmyk do złotej misy i podchodzi do Heleny, która przejmuje od króla sztylet. Kobieta przez dłuższy moment przygląda się klindze, jakby miała zamiar ją wrazić we własną pierś. Na ten widok Menelaosa przeszywa lęk. Gdyby zabiła się sama, obrabowałaby go ze słodkiej zemsty, od której dzieli go przecież tylko kilka chwil. Wreszcie jednak Helena podnosi sztylet, chwyta w palce kołyszący się z boku głowy pukiel i ucina pęk. Ciemne splątane włosy sypią się do misy, a niewolnik zwraca się ku szalonej Kasandrze, jednej z licznych córek Priama.

Stos rekompensuje wszelkie wysiłki i ryzyko, z jakimi wiązało się zwiezienie drewna aż z odległej Idy. Zapiera dech w piersiach. Ponieważ na placu nie było miejsca na wymagany tradycją stos o boku stu stóp – wtedy nie zmieściłyby się tak gęste tłumy – zbudowano trzy razy mniejszy, lecz wyższy niż zwykle. Najwyżej ułożone polana sięgają poziomu świątynnego tarasu. Na szczyt prowadzą szerokie drewniane stopnie, same w sobie przypominające niewielkie balkony. Boki strzelistej układanki podtrzymują bele z niezwykle wytrzymałego drewna, które wcześniej spajały ściany pałacu Parysa.

Potężnie zbudowani tragarze wnoszą mary na umieszczoną na samej górze platformę. Hektor czeka już u stóp szerokich stopni.

Teraz umierają zwierzęta. Mężczyźni wprawieni w sztuce rzeźniczej i zaznajomieni z religijnymi wymogami składania ofiar – Czy jest tu właściwie jakaś różnica? – pyta sam siebie Menelaos – szybko i sprawnie podrzynają gardła owcom i bydłu. Krew spływa do odświętnych naczyń, a ludzie tymczasem ściągają skóry i oddzielają tłuszcz, w którego fałdy zostają następnie owinięte zwłoki Parysa. Otulone warstwami łoju wyglądają jak pieczone mięso między pajdami miękkiego chleba.

Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta po stopniach i rozkładają wokół ciała trojańskiego księcia. Z gmachu świątyni wychodzą kobiety – dziewice w ceremonialnych sukniach, o przesłoniętych woalkami twarzach. Niosą amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, więc wręczają naczynia gwardzistom Parysa, którym przypadł dziś obowiązek niesienia mar. Żołnierze wnoszą je na górę i z wielką pieczołowitością rozstawiają wokół zwłok.

Następnie zostają podprowadzone ulubione wierzchowce poległego księcia. Z dziesiątki Hektor wybiera czwórkę i podrzyna im gardła długim sztyletem swego brata. Porusza się przy tym tak szybko, że nawet owe inteligentne, dumne i świetnie wyszkolone rumaki bojowe nie mają czasu na jakąkolwiek reakcję.

Ciała czterech masywnych koni wrzuca na stos sam Achilles. Wykazując się wielką gorliwością i nadludzką siłą, ciska je jedno po drugim, każdy kolejny zwierzęcy korpus ląduje na piramidzie z pni i belek wyżej niż poprzedni.

Następnie osobisty niewolnik Parysa przywodzi szóstkę ukochanych psów swojego pana. Hektor przechadza się wśród nich, głaszcze je i drapie za uszami. Po chwili przystaje i zapada w zadumę, jakby właśnie przypomniał sobie wszystkie chwile, gdy obserwował brata karmiącego ulubieńców okrawkami ze stołu lub gdy Parys zabierał te zwierzaki na łowieckie eskapady w góry bądź położone w głębi lądu mokradła.

Wybiera dwa ogary i daje skinieniem znak, by odprowadzono pozostałe. Czule chwyta zwierzęta za skórę na karku, jakby chciał poczęstować je kością bądź innym łakociem, po czym podrzyna im gardła cięciami tak okrutnymi, że niemal odrąbuje łby. Truchła obu psów wrzuca na stos osobiście – spadają znacznie wyżej niż zwłoki koni, lądują tuż pod marami.

Pora na niespodziankę.

Dziesięciu zakutych w brązowe zbroje Trojan i taka sama liczba identycznie odzianych achajskich włóczników wtacza na plac ciągnięty na sznurach wóz. Na wozie stoi klatka. A w klatce stoi bóg.

Olimp

Подняться наверх