Читать книгу Obserwator - David Thorne - Страница 5

1

Оглавление

Fortune spojrzał na mężczyznę odpowiedzialnego za poszukiwania jego zaginionej córki z konsternacją, jaką z reguły rezerwował dla porażająco nieudolnych kandydatów, z którymi odbywał rozmowy o pracę. Czy naprawdę ten człowiek zajmuje się odtwarzaniem chronologii zdarzeń poprzedzających jej zniknięcie? To on ma podążać za tropami i zbierać dane? Był gruby i niechlujny, wyglądał jak ktoś, kto nagle obudził się ze świadomością, że odtąd sam musi prać i prasować. Czyli, domyślał się Fortune, niedawno zakończyło się jego nieudane małżeństwo i teraz żywi się daniami na wynos.

Patrzył na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie stołu w pokoju przesłuchań i czuł narastającą panikę. Zamrugał i odezwał się:

– Słucham?

– Ograniczyliśmy poszukiwania – powiedział Marsh. Miał małe oczka, którymi patrzył wszędzie, tylko nie na Fortune’a. – Nie mieliśmy wyjścia.

– Ale ona wciąż się nie odnalazła.

Marsh pokiwał głową.

– Wiem. Przykro mi. Tyle że minęło kilka tygodni, a wciąż nie znaleźliśmy… – urwał. Ciała, pomyślał Fortune, chciałeś powiedzieć: ciała, ale zabrakło ci odwagi. Marsh zakasłał. – Nie zamykamy śledztwa. Po prostu… zmieniamy jego charakter.

– Zmieniacie charakter… – powtórzył Fortune. – Co to w ogóle znaczy? – Brzmiało to jak jedna z tych pustych fraz, którymi szasta młody personel w jego biurze: podnosić poprzeczkę, luzować krawat, poszerzać krąg zainteresowanych. Ładne słowa i nic poza tym. Bez sensu.

– Panie Fortune – odezwał się Marsh. – To zrozumiałe, że jest pan zdenerwowany…

– Oczywiście, że zrozumiałe. Przecież chodzi o moją córkę. Zniknęła, a wy nie macie nic: ani tropów, ani pomysłów. Jakby zapadła się pod ziemię. A teraz co? Poddajecie się? – Próbował, ale nie zdołał ukryć desperacji w głosie.

– Nie poddajemy się. Zmienia…

– Zmieniacie charakter śledztwa. Tak, słyszałem. Nadal jednak nie wiem, co to znaczy.

– To znaczy… – Marsh westchnął. – Panie Fortune, naprawdę staramy się odnaleźć pańską córkę.

– Jakoś słabo wam to wychodzi.

– Pracujemy z taką intensywnością, na jaką pozwalają nam środki, którymi dysponujemy.

– Na jak wiele tych waszych „środków” zasługuje zaginiona dziewczyna? Dziesięciu policjantów? Czterech? Jednego? Jak ważne jest dla was jej życie?

Marsh wyprostował plecy i rozmasował nasadę nosa. Miał rzadkie siwe włosy. Nie, pomyślał Fortune, niemożliwe, żeby to on był odpowiedzialny za poszukiwania. Moja córka zasługuje na kogoś lepszego.

– Panie Fortune, zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Utworzyliśmy grupę zajmującą się sprawą zaginięcia, założyliśmy centrum koordynacyjne, przesłuchaliśmy wszystkich: znajomych, kolegów, koleżanki, byłych chłopaków. Zwróciliśmy się o pomoc do mediów. Przejrzeliśmy nagrania z monitoringów. – Uniósł ramiona. – I nic. Na tym etapie niewiele więcej możemy zrobić. Bez… – Znów chciał to powiedzieć: bez ciała. Ciała mojego jedynego dziecka, pomyślał Fortune. Mojej córeczki Sophie.

– Nie możecie zarzucić poszukiwań.

– Nie zarzucamy. Ograniczamy. Nie mamy wyjścia.

– Ilu ludzi zajmuje się tą sprawą? Ilu się nią teraz zajmuje?

Marsh sięgnął po długopis, żeby skupić na czymś wzrok, byle nie patrzeć na Fortune’a.

– W tej chwili, panie Fortune, śledztwo kontynuuje jeden z naszych funkcjonariuszy. Powtarzam: nie zostało zakończone, a jedynie ograniczone.

– Jedna osoba. Jeden funkcjonariusz. – Fortune przymknął oczy. Przyleciał z daleka. Specjalnie wziął urlop. – Co może zdziałać jeden policjant? Moja córka przebywa nie wiadomo gdzie i potrzebuje pomocy. – Usłyszał błagalny ton we własnym głosie. Mój Boże, pomyślał, przemawia przeze mnie desperacja.

– Panie Fortune, jak pan sądzi, co stało się z pańską córką?

– Przecież po to tu jestem: żeby dowiedzieć się tego od was.

– No dobrze, ale kiedy usłyszał pan, że zaginęła, to jaka była pana pierwsza myśl?

Fortune pokręcił głową.

– Nie wiem. Że… nie wiem.

– Że co?

Fortune wzruszył ramionami i podjął próbę opanowania nerwów.

– Że wyjechała na wakacje. Uciekła z nowym chłopakiem. Nie wiem. To mogło być cokolwiek.

Marsh pokiwał głową i odchylił się na krześle. Siedzieli w milczeniu naprzeciw siebie. Fortune słyszał buczenie i terkot klimatyzatora – urządzenie dzieliły lata świetlne od nowoczesnej i cichej klimatyzacji w jego biurze w Dubaju.

Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła młoda kobieta, przyniosła dwa kubki kawy i postawiła je na stole. Marsh podziękował skinieniem głowy. Kiedy wyszła, zamykając drzwi z cichym stuknięciem, sięgnął po jeden ze styropianowych kubeczków, upił łyk, skrzywił się i ostrożnie odstawił kubek.

– Ile razy pańska córka podejmowała próby samobójcze?

Ach, oto i jest. Pytanie, którego Fortune się spodziewał i z którym nie chciał się mierzyć. Przypomniał sobie szpitalne korytarze, twarde krzesła, żonę u boku, stukanie jej obcasów na linoleum. Niespieszne tykanie wiszącego na ścianie zegara. Niejednego zegara. W niejednym szpitalu.

– Nie – powiedział. – Nie.

– Nie możemy wykluczyć żadnej ewentualności – odparł Marsh. – A biorąc pod uwagę przeszłość pańskiej córki…

Szkoda, pomyślał Fortune, że Marsh boi się kończyć zdania i nie potrafi powiedzieć, jak jest naprawdę. Że Sophie należała do osób burzliwie przeżywających wiek dojrzewania; że jako kilkunastolatka, a nawet jeszcze jako dwudziestoparolatka, była kapryśna, nerwowa, przygnębiona, gniewna. Zagubiona.

– Przed zniknięciem czuła się lepiej. Dużo lepiej. Była zupełnie inną osobą.

Przestała targać się na własne życie. Wcześniej łykała prochy, współlokatorzy znajdowali ją po powrocie z nocnej zmiany w barze i wzywali karetkę. Potem trzeba było przy niej czuwać. Były przeprosiny, były łzy. Ale poprawiło jej się, powoli zaczęła układać sobie życie – tak przynajmniej Fortune sądził.

Marsh westchnął i otworzył akta, które przyniósł ze sobą i położył na stole. Cienka beżowa teczka. Jeśli to wszystko, pomyślał Fortune, jeśli w tym zawiera się cały wynik śledztwa, to się nie napracowali. Marsh wyjął koszulkę na dokumenty i położył ją przed Fortune’em.

– Znaleźliśmy coś takiego – powiedział.

Kartka A4 pokryta była bazgrołami czarnym długopisem, rozmieszczonymi bez ładu i składu. Kilkukrotnie podkreślone: „To się musi skończyć”. „Dziś już koniec” napisane wiele razy w tym samym miejscu, grubymi, świecącymi tuszem literami, aż do przedarcia papieru. „Nie mogę już. Nie mogę już. Nie mogę już”. A na samym dole, starannie wykaligrafowane wielkimi literami: „DLACZEGO MUSZĘ TO ZNOSIĆ?”.

Fortune przyjrzał się zawijasom przy „g” i „j” oraz swobodnej kresce, jakby ten, kto to pisał, chciał powiedzieć: „Do diabła z wami wszystkimi”. Bez wątpienia to charakter pisma Sophie.

– Co to jest? – spytał.

– Znaleźliśmy na biurku pańskiej córki – odparł Marsh. – Przykro mi.

Fortune raz jeszcze przyjrzał się kartce. Niemożliwe, przecież to niczego nie dowodzi.

– To nic nie znaczy – stwierdził.

– Być może nie. Ale biorąc pod uwagę przeszłość… – Znowu to zrobił. Znowu zawiesił zdanie. Po czym sięgnął po kubek i napił się kawy, patrząc wszędzie, tylko nie na Fortune’a.

– To nie jest list pożegnalny – powiedział Fortune.

– Panie Fortune, w przeszłości pańska córka próbowała się zabić. Teraz zniknęła i nikt nie wie, co się z nią stało. Nie odnaleźliśmy ciała. Nie miała wrogów. Prowadziła… niekonwencjonalny styl życia. Czytałem wpisy na jej blogu. Jesteśmy w Londynie, a ten potrafi działać na ludzi, zwłaszcza młodych. Nietrudno poczuć się samotnie w wielkim mieście.

Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Do środka wsunął głowę młody policjant i ruchem brody wezwał Marsha. Marsh odsunął krzesło, rzucił: „Przepraszam na chwilę” i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Fortune popatrzył na kartkę zapisaną pismem Sophie i spróbował wyobrazić sobie twarz córki. Kiedy widział ją po raz ostatni? Przed wieloma miesiącami. Z trudem ją sobie przypominał, lepiej pamiętał ją z czasów, kiedy była dzieckiem. Była piękną dziewczynką – to na pewno. Podrzucał ją i łapał, a jej pełne zachwytu oczy lśniły w słońcu. Śmiech. Jego córka. Zanim ją stracił. Zanim coś mrocznego i obcego, czego Fortune nigdy nie potrafił zrozumieć, pozbawiło ją radości. Zanim odpuściła go sobie. Albo on odpuścił ją.

Przymknął oczy i spróbował przyjąć wygodniejszą pozycję. Miał wrażenie, że od kilkunastu godzin jedynie przemyka od jednego klimatyzowanego pomieszczenia do drugiego, uczestniczy w onirycznej podróży, niemającej nic wspólnego z prawdziwym, żyjącym światem. Siedząc w chłodnej kabinie firmowego mercedesa, patrzył, jak za oknem przesuwał się piaszczysty krajobraz dubajskich przedmieść. Czytał gazetę w poczekalni na lotnisku; panowała w niej idealna temperatura. Potem samolot, Heathrow i kolejny mercedes, starszy model niż firmowa maszyna, którą przemieszczał się po Dubaju, ale też wyposażona w klimatyzację. Następnie hotel i komenda na zapuszczonych peryferiach Londynu – gdzie wiatr rozwiewa stosy kartonów i styropianu – a w niej brudnozielony pokój przesłuchań. Fortune był zmęczony i nie miał najmniejszej ochoty brać udziału w tym, co tu się odbywało. Wolał, by był to tylko sen.

Marsh wrócił, przeprosił i ponownie usiadł. Fortune przyglądał mu się beznamiętnym wzrokiem. Marsh wziął głęboki oddech.

– Panie Fortune – zaczął. – Jest mi przykro, naprawdę. Nie chcę, żeby myślał pan, że sprawa zaginięcia pańskiej córki została zamknięta. Ale jeśli mam być szczery, to chyba obaj wiemy, że pańska córka była niezrównoważona i brzmiącym najprawdopodobniej wytłumaczeniem jej zniknięcia jest to, że odebrała sobie życie.

Fortune musiał przyznać Marshowi jedno: tym razem facet dokończył zdanie, mimo że na pewno nie było to dla niego łatwe.

– Czyli co? To koniec?

– Nie, panie Fortune, to jeszcze nie koniec. Ale zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Jeżeli dowiemy się czegoś nowego, wtedy oczywiście przesuniemy do tej sprawy dodatkowe środki. Na razie jednak wyczerpaliśmy wszystkie możliwości. Poza tym mamy też inne sprawy. Mnóstwo spraw.

Fortune siedział przez chwilę w milczeniu, dopóki nie zorientował się, że z punktu widzenia Marsha spotkanie dobiegło końca. Pokonał ponad trzy tysiące kilometrów i wziął urlop tylko po to, by usłyszeć, że odbył tę podróż na darmo, zaś jego córka wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest martwa. Wstał.

– Kto jest pańskim przełożonym?

Marsh pokręcił głową.

– To nic nie da.

– Tak być nie może… Nie możecie tego tak zostawić. Jeden funkcjonariusz? To nie w porządku. Chodzi o moją córkę. – Puste słowa, marne. Zrobiło mu się wstyd.

– Przykro mi – powiedział Marsh.

– Wątpię – odparł Fortune. – Myślę, że ma pan to gdzieś.

Marsh zerknął na zegarek.

– Obawiam się, że musimy kończyć.

Budżetówka, pomyślał Fortune. Dokładnie taka, jak ją malują. Małpy u steru, ślepy prowadzi kulawego, obłąkani kierują zakładem dla umysłowo chorych. Skończyły mu się metafory. Potrząsnął głową. Nikt nie szuka jego córki. Zupełnie nikt.

Marsh zabrał teczkę ze stołu, przeszedł obok Fortune’a i otworzył drzwi.

– Przykro mi – powtórzył, a Fortune’a znów ogarnęła panika, tak jakby opuszczając to pomieszczenie, tracił wszelkie szanse na odnalezienie Sophie. W końcu wstał i podszedł do drzwi. Sam powinien jej poszukać. Powinien być tu dla niej. To nie wina tego policjanta, tylko moja, pomyślał. Wyłącznie moja.

Wyminął Marsha, nawet na niego nie patrząc. Zrobił to nie po to, by wyrazić pogardę dla funkcjonariusza, lecz aby tamten nie dostrzegł wstydu i poczucia winy w jego spojrzeniu.

Pachniało już wiosną, choć nadal było zimno. Fortune poczuł typowe dla każdego ekspatrianta przelotne niedowierzanie w to, że w ogóle można tu mieszkać, w tym kraju niszczejącej infrastruktury, zanikających wartości i pogody powodującej butwienie duszy. Rozejrzał się za taksówką, ale kierowcy taryf niechętnie zapuszczali się na odległe wschodnie peryferie stolicy.

Zapalił papierosa, osłaniając dłonią płomień zapalniczki, i się zaciągnął. Czekał, aż nikotyna zrobi swoje. Zakasłał, spróbował się opanować, ale rozkaszlał się jeszcze bardziej. Kolejna rzecz: w Dubaju możesz palić, gdzie chcesz, tutaj – nie. Stał na chodniku i ćmił, przyglądając się mijającym go imigrantom, tak jakby te ulice nie należały już do niego, lecz do nich. Mężczyzna o kulach i z twarzą pokrytą tatuażami poprosił go o drobne na hostel. Fortune wsunął dłoń do kieszeni i przypomniał sobie, że ostatnie funty wydał na kawę na lotnisku.

– Przykro mi – powiedział. – Nie mam.

Jakiś rowerzysta wyprzedził auto i okrutnie przy tym zwymyślał kierowcę. Właściciel sklepu spożywczego – o rysach, które świadczyły, że pochodził z Bliskiego Wschodu – wyszedł przed budynek i stał z założonymi rękami, z dumą stawiając czoło światu. Młoda kobieta pchała przed sobą wózek z dzieckiem, klnąc do kogoś, z kim rozmawiała przez telefon. W końcu pojawiła się taksówka. Fortune wsiadł i podał taryfiarzowi nazwę luksusowego, pięciogwiazdkowego hotelu, przybytku, w którym ludzie rozumieją zasady.

Obserwator

Подняться наверх