Читать книгу Millennium - David Lagercrantz - Страница 4
Część 1
Czujne oko
1–21 listopada
Rozdział 1
początek listopada
ОглавлениеFRANS BALDER zawsze uważał się za beznadziejnego ojca.
Choć jego syn August miał już osiem lat, nigdy wcześniej nawet nie próbował być dla niego ojcem. Teraz także nie można było powiedzieć, żeby się dobrze odnajdywał w tej roli. Ale czuł, że to jego obowiązek. U jego byłej żony i jej przeklętego narzeczonego Lassego Westmana chłopakowi działa się krzywda.
Dlatego Frans Balder zrezygnował z pracy w Dolinie Krzemowej i przyleciał do domu. Stał zszokowany na lotnisku Arlanda i czekał na taksówkę. Pogoda była pod psem. Deszcz i wiatr smagały go po twarzy. Po raz setny zadawał sobie pytanie, czy postępuje słusznie.
Frans Balder, zapatrzony w siebie pajac, miał zostać pełnoetatowym ojcem – czyż to nie wariactwo? Równie dobrze mógłby się zatrudnić w zoo. O dzieciach nie wiedział nic, o życiu niewiele więcej i, co najdziwniejsze, nikt go o to nie prosił. Nie zadzwoniła żadna mama ani babcia i nie zaapelowała, żeby zaczął się poczuwać do swoich obowiązków.
Sam tak postanowił; chociaż odebrano mu prawo do opieki nad dzieckiem, zamierzał bez żadnego uprzedzenia zjawić się w mieszkaniu byłej żony i zabrać syna.
Wiedział, że z pewnością nie obędzie się bez awantury. Rozwścieczony Lasse Westman niewątpliwie spierze go na kwaśne jabłko. Ale nie było rady. Wskoczył do taksówki. Siedząca za kierownicą kobieta energicznie żuła gumę i próbowała go wciągnąć do rozmowy. Nie udałoby jej się, nawet gdyby miał lepszy dzień. Nie lubił pogawędek o niczym.
Siedząc na tylnym siedzeniu, rozmyślał o synu i o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. August nie był ani jedynym, ani nawet najważniejszym powodem tego, że zrezygnował z pracy w Solifonie. W jego życiu nastał czas wielkich zmian i przez chwilę zastanawiał się, czy sobie z tym poradzi. Jechał na Vasastan i czuł się tak, jakby uchodziła z niego krew, i walczył z chęcią, żeby rzucić wszystko w cholerę. Nie mógł się teraz wycofać.
Na Torsgatan zapłacił za taksówkę, wziął bagaże i postawił je pod drzwiami. Na górę wniósł tylko pustą torbę podróżną z pstrokatą mapą świata, którą kupił na San Francisco International. Kiedy zdyszany stanął pod drzwiami, zamknął oczy i próbował sobie wyobrazić wszystkie możliwe scenariusze. Spodziewał się kłótni i dramatycznych scen. Prawdę mówiąc, pomyślał, trudno byłoby ich winić. Nikt tak po prostu nie zjawia się nie wiadomo skąd i nie wyrywa dziecka z jego bezpiecznego środowiska, a już na pewno nie ojciec, który do tej pory nie robił nic poza przelewaniem pieniędzy na konto. Ale to była wyjątkowa sytuacja, a przynajmniej on tak uważał. Wypiął pierś i choć najchętniej uciekłby od tego wszystkiego, zadzwonił do drzwi.
Nic się nie stało. Po chwili otworzył mu Lasse Westman. Miał przenikliwe niebieskie oczy, masywną klatkę piersiową i ogromne łapska. Wydawały się wręcz stworzone do robienia ludziom krzywdy. To dzięki nim obsadzano go w rolach czarnych charakterów, choć Frans był przekonany, że żaden z nich nie był równie czarny jak ten, którego grał na co dzień.
– O Jezu – powiedział Lasse Westman. – Coś takiego. Geniusz we własnej osobie przyszedł z wizytą.
– Jestem tu po to, żeby zabrać Augusta.
– Co?
– Chcę go wziąć do siebie, Lasse.
– Żartujesz sobie.
– Nigdy nie byłem bardziej poważny – odparł Frans, siląc się na ripostę. Z pokoju po lewej wyszła jego była żona Hanna. Nie była już tak piękna jak dawniej. Złożył się na to nadmiar nieszczęść i prawdopodobnie również nadmiar wypalonych papierosów i opróżnionych kieliszków. Mimo to Frans poczuł ssanie gdzieś w środku. Obudziła się w nim nieoczekiwana czułość, zwłaszcza kiedy zauważył siniec na jej szyi. Sprawiała wrażenie, jakby chciała powiedzieć coś na powitanie. Nie zdążyła jednak otworzyć ust.
– Dlaczego nagle zaczął cię obchodzić? – zapytał Lasse Westman.
– Bo miarka się przebrała. August potrzebuje bezpiecznego domu.
– I ty masz mu go zapewnić, Diodak? Kiedy robiłeś coś, co nie było gapieniem się w monitor?
– Zmieniłem się – oznajmił Frans Balder i poczuł, że jest żałosny. Nie tylko dlatego, że wątpił w przemianę.
Zwalisty Lasse Westman, tłumiąc wściekłość, ruszył w jego stronę. Z druzgocącą jasnością dotarło do niego, że gdyby ten szaleniec się na niego rzucił, nie miałby żadnych szans. I że cały ten pomysł od samego początku był poroniony. Ale o dziwo obyło się bez wybuchów i scen. Westman tylko uśmiechnął się ponuro i odparł:
– No to rewelacja!
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że już najwyższy czas. Prawda, Hanno? W końcu odrobina poczucia obowiązku u pana Zajętego. Brawo, brawo! – odpowiedział Lasse Westman i zaklaskał teatralnie. Po wszystkim właśnie to wydawało się Fransowi najbardziej przerażające – łatwość, z jaką zgodzili się oddać chłopca.
Nie protestując, chyba że dla zasady, pozwolili mu go zabrać. Może August był dla nich tylko ciężarem. Trudno powiedzieć. Hanna posłała mu kilka niełatwych do odczytania spojrzeń, trzęsły jej się ręce, zaciskała zęby. Ale nie zadała zbyt wielu pytań. Powinna była urządzić przesłuchanie, podać tysiąc zaleceń i warunków, zamartwiać się, że ustalony rytm dnia Augusta zostanie zaburzony. Ale zapytała tylko:
– Jesteś pewien? Poradzisz sobie?
– Jestem pewien – odparł, po czym wszedł do pokoju syna i zobaczył go po raz pierwszy od ponad roku. Zrobiło mu się wstyd.
Jak mógł opuścić takiego chłopca? August był niesamowity, piękny – miał bujne, kręcone włosy, szczupłą sylwetkę i poważne niebieskie oczy. Był bez reszty pochłonięty ogromnymi puzzlami z wizerunkiem żaglowca. Cała jego postać zdawała się wołać: nie przeszkadzaj. Frans powoli ruszył naprzód, jak gdyby zbliżał się do obcego, nieobliczalnego stworzenia.
Mimo wszystko udało mu się odwrócić uwagę chłopca od puzzli i skłonić, aby wziął go za rękę i wyszedł z nim do przedpokoju. Wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Co myślał August? Nie patrzył ani na niego, ani na matkę, nie zwracał uwagi na machanie ręką i słowa pożegnania. Razem zniknęli w windzie. Tak po prostu.
AUGUST MIAŁ AUTYZM. Prawdopodobnie był również mocno opóźniony w rozwoju, nawet jeśli lekarze nie byli co do tego zgodni. Obserwując go z daleka, można było odnieść całkiem inne wrażenie. Dzięki swojej szlachetnej, skupionej twarzy roztaczał aurę królewskiej wzniosłości albo przynajmniej dawał do zrozumienia, że nie uznaje za stosowne przejmować się światem zewnętrznym. Ale kiedy się patrzyło z bliska, zauważało się mgłę spowijającą jego spojrzenie. Poza tym nie powiedział jeszcze ani słowa.
Tym samym przeczył wszelkim prognozom, które postawiono, kiedy miał dwa lata. Lekarze twierdzili wówczas, że prawdopodobnie należy do tych nielicznych dzieci, u których autyzm nie łączy się z upośledzeniem, i że wystarczy intensywna terapia behawioralna, a rokowania mimo wszystko będą całkiem dobre. Ale wszystkie ich nadzieje okazały się płonne. Frans Balder nie miał pojęcia, co się stało z pieniędzmi, które na niego przeznaczał. Nie wiedział nawet, czy August chodzi do szkoły. Żył w swoim świecie, uciekł do Stanów i poróżnił się ze wszystkimi bez wyjątku.
Był idiotą. Ale teraz miał zamiar to naprawić, chciał się zaopiekować synem, i to jak należy. Odebrał w przychodni jego kartę, obdzwonił specjalistów i pedagogów i stało się jasne, że pieniądze, które wysyłał dla Augusta, zostały roztrwonione, zapewne na zachcianki i hazardowe długi Lassego Westmana. Chłopca najwyraźniej zostawiono samemu sobie, pozwolono mu się zasklepić w kompulsywnych nawykach, choć prawdopodobnie doświadczył jeszcze gorszych rzeczy. Właśnie dlatego Frans postanowił wrócić do domu.
Zadzwonił do niego psycholog, którego zaniepokoiły zagadkowe sińce na ciele Augusta. On również je zauważył. Na rękach, nogach, klatce piersiowej i ramionach. Hanna twierdziła, że powstały podczas jednego z ataków, w czasie których August rzucał się w przód i w tył. Wprawdzie Frans już drugiego dnia spędzonego z synem miał okazję zobaczyć taki atak – śmiertelnie go przeraził – ale i tak coś mu się nie zgadzało: August nie uderzał się tam, gdzie miał siniaki.
Podejrzewał, że padł ofiarą przemocy, więc zwrócił się do lekarza rodzinnego i znajomego policjanta. Nie potrafili ze stuprocentową pewnością potwierdzić jego podejrzeń, ale i tak wzbierało w nim oburzenie. Sporządził wiele pism i zgłoszeń. Niemal zapomniał przy tym o synu. Zdał sobie sprawę, że o to nietrudno. August większość czasu spędzał w pokoju z widokiem na morze, który dla niego urządził w willi w Saltsjöbaden. Siedział na podłodze i układał swoje koszmarnie trudne puzzle z setek elementów. Łączył je tylko po to, żeby za chwilę znów rozdzielić i zacząć od nowa.
Na początku Frans przyglądał mu się z fascynacją. Czuł się tak, jakby obserwował wielkiego artystę przy pracy, i czasami miał wrażenie, że August w każdej chwili może podnieść wzrok i odezwać się jak dorosły. Ale August nie mówił ani słowa, a jeśli już podnosił głowę, to tylko po to, żeby spojrzeć przez okno na rozświetlone słońcem morze. W końcu zostawiał go w spokoju. August mógł sobie siedzieć sam. Zresztą, prawdę mówiąc, rzadko zabierał go choćby do ogrodu.
Oficjalnie nie mógł sprawować nad nim opieki i nie chciał ryzykować. Najpierw zamierzał załatwić wszystkie prawne formalności. Dlatego robieniem zakupów – a także gotowaniem i sprzątaniem – zajmowała się gospodyni, Lottie Rask. Frans Balder nie był w tym zbyt dobry. Znał się na komputerach i algorytmach, ale poza tym właściwie na niczym. Z biegiem czasu coraz bardziej poświęcał się właśnie im i korespondencji z adwokatami, w nocy zaś spał równie fatalnie jak w Stanach.
W oczekiwaniu na sądowe batalie co wieczór wypijał butelkę czerwonego wina, najczęściej amarone. Niezbyt to pomagało, może na krótką metę. Czuł się coraz gorzej i snuł fantazje o tym, że rozpływa się w powietrzu albo znika w jakimś niedostępnym miejscu na krańcu świata. Ale pewnej listopadowej soboty coś się stało. Był zimny, wietrzny wieczór. Szedł z Augustem ulicą Ringvägen, w dzielnicy Söder. Trzęśli się z zimna.
Wracali z kolacji u Farah Sharif przy Zinkens väg. August już dawno powinien być w łóżku, ale kolacja się przeciągnęła, a Frans powiedział o wiele za dużo. Farah Sharif miała tę cechę – ludzie się przy niej otwierali. Znali się od czasu studiów informatycznych w Imperial College w Londynie. Farah była jedną z niewielu osób w kraju, które były na jego poziomie, a przynajmniej bez problemu nadążały za jego tokiem myślenia. Spotkać kogoś, kto rozumie – to była dla niego ogromna ulga.
Poza tym go pociągała, choć mimo wielu prób nigdy mu się nie udało jej uwieść. Nie był dobry w uwodzeniu kobiet. Tym razem jednak przytuliła go na pożegnanie, a uścisk prawie zamienił się w pocałunek. Uważał, że to wielki postęp. O tym właśnie myślał, kiedy mijali z Augustem boisko w Zinkensdamm.
Postanowił, że następnym razem załatwi opiekunkę i wtedy może… Kto wie? Kawałek dalej zaszczekał pies. Jakaś kobieta krzyknęła za nim, ze złością albo wesoło, trudno było to stwierdzić. Frans spojrzał w stronę skrzyżowania, na którym zamierzał złapać taksówkę albo wsiąść w metro jadące na Slussen. Deszcz wisiał w powietrzu. Światło przy przejściu dla pieszych zmieniło się na czerwone. Po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Miał koło czterdziestki. Wyglądał na zmęczonego życiem i wydał mu się mgliście znajomy. Frans złapał Augusta za rękę.
Chciał mieć pewność, że zostanie na chodniku. I wtedy poczuł, że jego dłoń jest napięta, jakby coś zrobiło na nim duże wrażenie. Poza tym spojrzenie miał przenikliwe i czyste, mglista zasłona zniknęła z jego oczu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jak gdyby zamiast spoglądać w głąb siebie, na własne pogmatwane wnętrze, na tym przejściu dla pieszych i skrzyżowaniu odkrył coś ważnego i doniosłego. Coś, co umykało całej reszcie ludzkości. Frans patrzył na niego i nie zauważył, że światło zmieniło się na zielone.
Stał obok syna, który wpatrywał się przed siebie, i nie rozumiejąc dlaczego, nagle poczuł się mocno poruszony. Pomyślał, że to dziwne. Przecież to zwykłe spojrzenie, ani zbyt przytomne, ani wesołe. A jednak przypomniało mu o czymś odległym i ukrytym, o czymś, co tkwiło głęboko uśpione w jego pamięci. Po raz pierwszy od dawna w jego myślach zagościła nadzieja.