Читать книгу Millennium - David Lagercrantz - Страница 7
Część 1
Czujne oko
1–21 listopada
Rozdział 4
20 listopada
ОглавлениеEDWIN NEEDHAM, czy też Ed the Ned, jak go czasem nazywano, nie był najlepiej zarabiającym specjalistą do spraw bezpieczeństwa IT w Stanach Zjednoczonych. Możliwe jednak, że najlepszym i najbardziej dumnym. Jego ojciec Sammy był pożałowania godnym łajdakiem, alkoholikiem i narwańcem. Od czasu do czasu podłapywał jakąś przypadkową robotę w porcie. Najczęściej jednak dawał w długą i szedł w ostre tango, a jego eskapady nierzadko kończyły się w areszcie albo na pogotowiu, co oczywiście dla nikogo nie było zbyt przyjemne.
A mimo to okresy, kiedy pił, były dla jego rodziny najprzyjemniejsze. Kiedy nie było go w domu, mogli odetchnąć, a mama Rita przytulała dzieci i mówiła, że wszystko będzie dobrze. Pomijając te chwile, ich dom w ogóle nie zasługiwał na miano rodzinnego. Mieszkali w Dorchester, w Bostonie. Kiedy ojciec zaszczycał ich swoją obecnością, najczęściej zaczynał się pastwić nad matką. Mógł ją bić godzinami i zdarzało się, że całe dnie spędzała zamknięta w toalecie. Siedziała tam, trzęsła się i szlochała.
Kiedy obrywała najgorzej, wymiotowała krwią. Nikt nie był specjalnie zaskoczony, kiedy w wieku zaledwie czterdziestu sześciu lat umarła z powodu krwotoku wewnętrznego. Ani kiedy starsza siostra Eda zaczęła palić crack. A już na pewno nie wtedy, gdy po śmierci mamy przez długi czas groziła im utrata dachu nad głową.
Po takim dzieciństwie Ed miał gwarancję, że jego życie będzie burzliwe. Jako nastolatek należał do gangu, który nazywał się The Fuckers i siał postrach w całym Dorchester. Jego członkowie walczyli z innymi gangami, kradli i napadali na sklepy spożywcze. Najlepszy przyjaciel Eda, niejaki Daniel Gottfried, został powieszony na rzeźnickim haku i zaszlachtowany maczetą. W wieku kilkunastu lat Ed znalazł się na skraju przepaści.
W jego wyglądzie było coś tępego i brutalnego, a wrażenie to jeszcze pogłębiał fakt, że nigdy się nie uśmiechał i brakowało mu dwóch górnych zębów. Był dobrze zbudowany, wysoki i niczego się nie bał. Na twarzy przeważnie miał ślady walki – albo po przepychankach z ojcem, albo po bójkach z innymi gangami. Większość nauczycieli panicznie się go bała. Wszyscy byli przekonani, że skończy w więzieniu albo z kulką w głowie. Znaleźli się jednak ludzie, którzy się nim zajęli – prawdopodobnie dostrzegli w jego błękitnych płonących oczach coś więcej niż tylko agresję i skłonność do przemocy.
Miał nieposkromiony instynkt odkrywcy, energię, dzięki której był w stanie połknąć książkę z taką samą pasją, z jaką dewastował siedzenia w autobusie. Często zwlekał z powrotem do domu. Chętnie przesiadywał w tak zwanym pokoju technicznym, w którym stało kilka szkolnych pecetów. Mógł siedzieć przy nich godzinami. Nauczyciel fizyki, facet o szwedzko brzmiącym nazwisku Larson, zauważył, że świetnie sobie radzi z komputerami, i po małym dochodzeniu, w które włączyły się organy opieki społecznej, przyznano mu stypendium. Dzięki temu mógł się przenieść do szkoły, której uczniowie mieli trochę większe ambicje.
Zaczął osiągać wspaniałe wyniki, dostawał kolejne stypendia i wyróżnienia, aż w końcu – co, jeśli wziąć pod uwagę jego start, stanowiło swego rodzaju cud – rozpoczął studia na wydziale Electrical Engineering and Computer Science na MIT w Massachusetts. Napisał doktorat na temat wybranych obaw związanych z nowymi asymetrycznymi algorytmami kryptograficznymi, takimi jak RSA. Przez jakiś czas pracował na wysokich stanowiskach w Microsofcie i Cisco, a potem został zwerbowany przez NSA, Agencję Bezpieczeństwa Narodowego, z siedzibą w Fort Meade w stanie Maryland.
Na dobrą sprawę w jego życiorysie było kilka plam, które sprawiały, że niekoniecznie był dla tej instytucji wymarzonym pracownikiem. Nie chodziło tylko o przynależność do gangu. W college’u palił sporo trawki i pociągały go idee socjalistyczne, a nawet anarchistyczne. Poza tym, kiedy był pełnoletni, dwa razy aresztowano go za pobicie, ale chodziło o takie drobiazgi jak bójka w knajpie. Wciąż miał też wybuchowy charakter, łatwo się denerwował i ci, którzy go znali, woleli nie deptać mu po odciskach.
Ale w NSA dostrzeżono jego inne zalety, zwłaszcza że była to jesień 2001 roku. Amerykańskie służby wywiadowcze desperacko potrzebowały informatyków. Zatrudniały właściwie wszystkich. W następnych latach nikt nie kwestionował jego lojalności ani patriotyzmu, a jeśli nawet komuś przyszło to do głowy, to i tak inne jego zalety zawsze przeważały.
Był nie tylko wyjątkowo uzdolniony. Był jakby opętany, maniakalnie wręcz dokładny i porażająco skuteczny, które to cechy były bardzo pożądane u kogoś, kto miał czuwać nad bezpieczeństwem informatycznym jednej z najbardziej tajnych amerykańskich agencji. Żaden skurwiel nie będzie w stanie złamać jego systemów. Dla niego była to sprawa osobista. W Fort Meade szybko stał się niezastąpiony. Wciąż ustawiały się kolejki ludzi chcących coś z nim skonsultować. Wielu panicznie się go bało, bo nie wahał się jeździć po współpracownikach bez żadnego umiaru. Raz posłał nawet do diabła samego szefa NSA, legendarnego admirała Charlesa O’Connora.
„Lepiej zajmij się czymś, co jesteś w stanie ogarnąć tym swoim umysłem!” – wrzasnął, kiedy admirał próbował przedstawić mu krytyczne uwagi dotyczące jego pracy.
Ale Charles O’Connor i inni tolerowali jego zachowanie. Wiedzieli, że słusznie krzyczy i się awanturuje – dlatego że ludzie lekceważyli procedury bezpieczeństwa albo dlatego że wypowiadali się na tematy, o których nie mieli pojęcia. On sam nigdy nie mieszał się w pracę wywiadu, choć dzięki swoim uprawnieniom miał w nią praktycznie nieograniczony wgląd. Sama instytucja znalazła się pod ostrzałem wściekłej krytyki. Oburzeni przedstawiciele prawicy i lewicy uważali, że jest złem wcielonym i orwellowskim Wielkim Bratem. Ed uważał, że organizacja może sobie robić, co jej się żywnie podoba, o ile tylko trzymano się jego zaleceń. Wciąż jeszcze nie założył rodziny, więc mieszkał w biurze.
Polegano na nim i choć kilka razy go skontrolowano, nigdy nie znaleziono niczego, co można by mu było zarzucić, może poza kilkoma solidnymi popijawami, podczas których ostatnimi czasy zaczynał się rozklejać i zwierzał się z tego, co go w życiu spotkało. Nie znaleziono jednak niczego, co świadczyłoby o tym, że opowiadał osobom postronnym, gdzie pracuje. Jeśli o to chodzi, milczał jak grób, a jeśli ktoś przypadkowy naciskał i chciał wiedzieć, czym się zajmuje, zawsze powtarzał te same dobrze wyuczone kłamstwa, które potwierdzały to, co można było znaleźć w sieci i bazach danych.
Został najwyższym szefem bezpieczeństwa w siedzibie organizacji, a jego awans nie był ani kwestią przypadku, ani intryg czy machinacji. Wywrócił wszystko do góry nogami, tak żeby znów nie pojawił się żaden nowy demaskator, od którego mogliby dostać po mordzie. Razem ze swoim zespołem pod każdym względem zaostrzył wewnętrzny nadzór. Podczas niezliczonych nocy spędzonych w pracy stworzyli coś, co Ed nazywał nieprzeniknionym murem albo zawziętym małym psem gończym.
Żaden skurwiel nie będzie mógł dostać się do środka i żaden skurwiel nie będzie mógł tu myszkować bez pozwolenia – mówił, i był z tego niezmiernie dumny.
Przynajmniej do tego przeklętego listopadowego poranka. Dzień był piękny i pogodny. W Maryland nie było nawet śladu tej piekielnej zawieruchy, która szalała nad Europą. Mężczyźni chodzili w koszulach z krótkim rękawem i cienkich wiatrówkach. Ed wracał właśnie swoim charakterystycznym lekko kołyszącym krokiem od automatu z kawą.
Z uwagi na swoje stanowisko nie musiał się przejmować dress code’em. Miał na sobie dżinsy i czerwoną flanelową koszulę. Z wiekiem zaokrąglił się trochę w pasie, więc koszula nie była dopasowana. Usiadł przy biurku i westchnął. Nie czuł się najlepiej. Bolały go plecy i kolano. Przeklinał się za to, że dwa dni wcześniej dał się namówić koleżance z pracy, byłej agentce FBI, czarującej lesbie Alonie Casales, na rundkę joggingu. Pewnie zaprosiła go z czystego sadyzmu.
Na szczęście nie miał do załatwienia żadnych szczególnie pilnych spraw. Miał tylko rozesłać wewnętrzną notatkę z nowymi wytycznymi dla osób odpowiedzialnych za COST, program współpracy z wielkimi koncernami IT. Ale niewiele zrobił. Zdążył tylko napisać bezpośrednio jak zawsze: „Na wypadek gdyby kogoś z was kusiło, żeby znów zrobić z siebie idiotę, i żebyście pozostali dobrymi, ogarniętymi paranoją cyberagentami, chcę tylko zwrócić uwagę, że…”. A potem rozległ się sygnał ostrzegawczy.
Zbytnio się tym nie przejął. Jego alarmy były tak wrażliwe, że reagowały na najmniejszą nieprawidłowość w przepływie informacji. Z pewnością i tym razem musiało chodzić o niewielką anomalię. Sygnał mógł na przykład oznaczać, że ktoś próbował przekroczyć swoje uprawnienia. Zwykłe zakłócenie.
Ale nie zdążył nawet tego sprawdzić. Chwilę później stało się coś tak koszmarnego, że przez kilka sekund nie chciał w to uwierzyć. Siedział tylko i gapił się w ekran. Doskonale wiedział, co się dzieje. W każdym razie wiedziała to ta część jego mózgu, która zachowała jeszcze zdolność logicznego myślenia. W NSANet, intranecie, znalazł się RAT. W każdym innym przypadku pomyślałby: a to skurwiele, zaraz im się dobiorę do tyłków. Ale tu, w tym najbardziej zamkniętym i najściślej kontrolowanym systemie, który tylko w ciągu ubiegłego roku w poszukiwaniu najmniejszego nawet słabego punktu razem z zespołem przerobił siedem tysięcy jedenaście razy? Nie, to było niemożliwe, całkowicie wykluczone.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zamknął oczy, jak gdyby miał nadzieję, że wszystko zniknie, jeśli tylko wystarczająco długo nie będzie patrzył. Kiedy jednak spojrzał na ekran, widniał na nim dalszy ciąg zdania, które zaczął pisać. Po słowach: „chcę tylko zwrócić uwagę, że…” ktoś dopisał: „przestaniecie łamać prawo. W gruncie rzeczy to wszystko jest bardzo proste. Ten, kto nadzoruje naród, w końcu sam znajdzie się pod jego nadzorem. Jest w tym fundamentalna demokratyczna logika”.
– Kurwa, kurwa – wymamrotał Ed, co świadczyło o tym, że zaczyna odzyskiwać równowagę.
I wtedy na ekranie wyświetliły się kolejne zdania: „Nie denerwuj się, Ed. Zapraszam cię na małą wycieczkę. Mam root”. Ed przeczytał i zaczął głośno krzyczeć. Słowo root sprawiło, że całkowicie się załamał. Przez kilka minut, w czasie których komputer błyskawicznie przemierzał najtajniejsze zakamarki systemu, był święcie przekonany, że zaraz dostanie zawału. Jak przez mgłę zobaczył, że wokół niego zaczynają się gromadzić ludzie.
HANNA BALDER POMYŚLAŁA, że powinna się wybrać po zakupy. W lodówce brakowało nie tylko piwa. Nie było nic konkretnego do zjedzenia. Lasse w każdej chwili mógł wrócić i na pewno by się nie ucieszył, gdyby nie dostał swojego pilznera. Ale pogoda była okropna, więc wciąż odkładała to na później. Siedziała w kuchni, bawiła się telefonem i paliła, mimo że papierosy szkodziły jej cerze. Zresztą nie tylko cerze.
Dwa albo trzy razy przewinęła listę kontaktów w nadziei, że zobaczy coś nowego. Oczywiście nic takiego się nie stało. Sami starzy znajomi. Wszyscy co do jednego byli już nią zmęczeni. Bez przekonania zadzwoniła do swojej agentki, Mii. Dawno temu były najlepszymi przyjaciółkami. Marzyły o tym, żeby razem zawojować świat. Teraz miała wrażenie, że jest dla Mii wyrzutem sumienia. Nie wiedziała nawet, ile wymówek i pustych, do niczego niezobowiązujących słów już od niej słyszała. Aktorkom nie jest łatwo się starzeć, bla, bla, bla. Miała już tego dość. Wolałaby usłyszeć prawdę: Wyglądasz fatalnie, Hanno. Publiczność już cię nie kocha.
Jak było do przewidzenia, Mia nie odebrała. I dobrze. Żadnej z nich ta rozmowa nie wyszłaby na dobre. Nie mogła się powstrzymać i zajrzała do pokoju Augusta. Tylko po to, żeby poczuć ukłucie tęsknoty. Kiedy tam wchodziła, czuła się tak, jakby utraciła ostatnie ważne życiowe zadanie – macierzyństwo. Ale to paradoksalnie dodawało jej sił. W jakiś perwersyjny sposób użalanie się nad sobą ją pocieszało. Właśnie zaczęła się zastanawiać, czy jednak w końcu nie pójść po piwo, kiedy zadzwonił telefon.
Zobaczyła na wyświetlaczu, że to Frans, i się skrzywiła. Przez cały dzień nosiła się z zamiarem, którego nie miała odwagi zrealizować. Chciała do niego zadzwonić i kazać mu oddać syna. Nie tylko dlatego, że za nim tęskniła, a już na pewno nie dlatego, że uważała, że mu u nich będzie lepiej. Chciała uniknąć katastrofy.
Lasse miał zamiar sprowadzić Augusta do domu, żeby odzyskać pieniądze na opiekę nad nim. Hanna pomyślała, że jeśli pojedzie do Saltsjöbaden i będzie się upierał przy swoim, Bóg jeden wie, co się stanie. Może pobić Fransa, a Augusta wywlec z domu i śmiertelnie go przestraszyć. Musiała to uświadomić byłemu mężowi. Kiedy jednak odebrała telefon i spróbowała mu przedstawić sytuację, w ogóle nie mogła się z nim porozumieć. Nie zamykały mu się usta. Opowiadał o czymś absolutnie fantastycznym i całkowicie nadzwyczajnym.
– Przepraszam, ale nie rozumiem – przerwała mu. – O czym ty mówisz?
– August jest sawantem. To geniusz.
– Oszalałeś?
– Wręcz przeciwnie, moja droga, w końcu zmądrzałem. Musisz tu przyjechać, natychmiast! To jedyny sposób. To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Zapłacę za taksówkę. Mówię ci, padniesz. August musi mieć pamięć fotograficzną i w jakiś niepojęty sposób sam się nauczył wszystkich tajników rysunku i perspektywy. To jest przepiękne, Hanno. Jakby nieziemska poświata.
– O czym ty mówisz?
– O jego przejściu dla pieszych. Nie słuchałaś? Przechodziliśmy przez nie kilka dni temu, a on teraz perfekcyjnie je narysował, więcej niż perfekcyjnie…
– Więcej niż…
– Nie wiem, jak to wyjaśnić. Nie tylko je skopiował, nie tylko dokładnie uchwycił, ale również dodał coś od siebie, pogłębił o artystyczny wymiar. W tym, co zrobił, jest taki zadziwiający blask i paradoksalnie również coś matematycznego, jak gdyby znał aksonometrię.
– Akso… co?
– Nieważne. Hanno, musisz tu przyjechać i to zobaczyć!
Gadał jak nakręcony. Sens jego słów powoli do niej docierał.
August nagle zaczął rysować jak mistrz, w każdym razie tak twierdził Frans. Pomyślała, że jeśli rzeczywiście tak jest, to fantastycznie. Ale niestety wcale się nie ucieszyła. W pierwszej chwili nie wiedziała dlaczego. Później zaczęła rozumieć. Chodziło o to, że stało się to u Fransa. August całe lata mieszkał z nią i z Lassem i w ogóle nic się nie działo. U nich siedział nad puzzlami i klockami i nawet nie pisnął. Miał tylko te swoje ataki, w czasie których krzyczał udręczonym głosem i rzucał się w tył i w przód. Aż tu nagle, ni z tego, ni z owego, po kilku tygodniach u ojca okazało się, że jest geniuszem.
Tego było po prostu za wiele. Oczywiście cieszyła się ze względu na Augusta. Ale mimo wszystko zabolało ją to. Najgorsze w tym wszystkim było, że wiadomość nie zdziwiła jej tak bardzo, jak powinna. Nie siedziała, nie potrząsała głową i nie mamrotała: niemożliwe, niemożliwe. Wręcz przeciwnie: miała wrażenie, że potwierdziły się jej przypuszczenia. Nie sądziła oczywiście, że August dokładnie naszkicuje przejście dla pierwszych. Ale czuła, że coś się w nim kryje.
Widziała to w jego oczach, w spojrzeniu, które czasem, w chwilach kiedy był podekscytowany, zdawało się rejestrować każdy najdrobniejszy szczegół. Dostrzegała to w sposobie, w jaki słuchał nauczycieli albo nerwowo przerzucał strony podręczników do matematyki, które mu kupiła, a przede wszystkim czuła to, kiedy się przyglądała, jak zapisuje cyfry. To było najdziwniejsze. Godzinami mógł siedzieć i zapisywać niekończące się ciągi niewiarygodnie dużych liczb. Naprawdę próbowała to zrozumieć, a w każdym razie pojąć, o co może chodzić. Ale niezależnie od tego, jak bardzo się starała, nie była w stanie. Teraz zaczęła podejrzewać, że przeoczyła coś naprawdę ważnego. Była zbyt nieszczęśliwa i zbyt zajęta sobą, żeby zrozumieć to, co siedziało w głowie jej dziecka. Czyż nie?
– Nie wiem – powiedziała.
– Czego nie wiesz? – zapytał Frans z irytacją.
– Nie wiem, czy będę mogła teraz przyjechać – wyjaśniła i usłyszała hałas przy drzwiach.
Przyszedł Lasse ze swoim kumplem od kieliszka, Rogerem Winterem. Kiedy ich usłyszała, wzdrygnęła się, wymamrotała jakieś przeprosiny i po raz tysięczny pomyślała, że jest złą matką.
FRANS STAŁ Z TELEFONEM w dłoni i przeklinał. Na podłodze pod jego stopami widniała szachownica. Kazał ułożyć ten wzór w sypialni, bo przemawiał do jego poczucia matematycznego porządku, a także dlatego, że pola szachownicy mnożyły się w nieskończoność w lustrzanych drzwiach szaf stojących po obu stronach łóżka. Bywały dni, kiedy w zwielokrotnionym odbiciu pól widział zagadkę. Patrzył na nie prawie jak na żywy organizm, wyłaniający się z tego, co schematyczne i regularne, tak jak myśli i marzenia rodzą się w neuronach ludzkiego mózgu, a programy komputerowe powstają z kodów binarnych. Teraz jednak zajmowało go zupełnie co innego.
– Co się stało z twoją matką, mój mały?
August siedział u jego stóp i zajadał kanapkę z serem i kiszonym ogórkiem. Podniósł głowę i spojrzał na niego tak uważnie, jak gdyby za chwilę miał powiedzieć coś mądrego. Ta myśl była oczywiście idiotyczna. August milczał jak zwykle. Poza tym nie wiedział nic o kobietach, które zaniedbano, którym pozwolono zwiędnąć. To, że Fransowi w ogóle coś takiego przyszło do głowy, miało związek z rysunkami.
Czasem odnosił wrażenie, że trzy prace, które zdążył już stworzyć August, dowodzą nie tylko artystycznego i matematycznego talentu, lecz również szczególnej mądrości. Wydawały się tak dojrzałe i złożone w swej matematycznej precyzji, że nie potrafił ich połączyć z obrazem swojego syna – upośledzonego dziecka. A raczej nie chciał ich połączyć, bo już dawno się domyślił, w czym rzecz, i to nie tylko dlatego, że kiedyś, jak każdy, oglądał Rain Mana.
Jako ojciec autystycznego dziecka wcześnie zetknął się z pojęciem sawanta. Wiedział, że to ktoś o mocno ograniczonych możliwościach poznawczych, jednocześnie wybitnie uzdolniony w jakiejś wąskiej dziedzinie. Sawanci mają talent, który często wiąże się z fenomenalną pamięcią i umiejętnością dostrzegania szczegółów. Zawsze podejrzewał, że wielu rodziców upośledzonych dzieci liczy na to jak na nagrodę pocieszenia. Ale tak naprawdę szanse zwykle są marne.
Spośród dzieci cierpiących na autyzm średnio jedno na dziesięć ma jakąś postać sawantyzmu – najczęściej nie są to wcale zdolności tak spektakularne jak filmowego Rain Mana. Niektórzy ludzie z autyzmem potrafią na przykład powiedzieć, w jaki dzień tygodnia wypada konkretna data na przestrzeni kilkuset lat – w ekstremalnych przypadkach nawet na przestrzeni czterdziestu tysięcy lat.
Inni mają encyklopedyczną wiedzę w bardzo wąskich dziedzinach – znają na przykład na pamięć rozkłady jazdy albo numery telefonów. Niektórzy potrafią dokonywać w pamięci bardzo skomplikowanych obliczeń, pamiętają pogodę z każdego dnia swojego życia albo nie patrząc na zegarek, potrafią podać czas z dokładnością co do sekundy. Utalentowani sawanci mogą mieć mnóstwo różnych mniej lub bardziej dziwnych umiejętności. To ludzie upośledzeni, którzy mają jeden konkretny talent.
Frans wiedział, że jest też druga, znacznie mniejsza grupa, i skrycie pragnął, żeby to właśnie do niej zaliczał się August: do tych tak zwanych cudownych sawantów, czyli ludzi mających nieprawdopodobne umiejętności. Wiedział też, że należał do nich między innymi Kim Peek, który niedawno umarł na atak serca. Cierpiał na poważne upośledzenie umysłowe i nie potrafił się sam ubrać, a mimo to zapamiętał dwanaście tysięcy książek i potrafił błyskawicznie odpowiedzieć na właściwie każde pytanie dotyczące wiedzy ogólnej. Był jak żywa baza danych. Nazywano go Kimputerem.
Byli też muzycy, tacy jak Leslie Lemke, chłopak niewidomy i opóźniony w rozwoju. W wieku szesnastu lat nagle wstał w środku nocy i bezbłędnie zagrał I Koncert fortepianowy Czajkowskiego. Nigdy nie uczył się grać. Ten utwór słyszał tylko raz, w telewizji. Do tej grupy należeli jednak przede wszystkim ludzie tacy jak Stephen Wiltshire. Cierpiący na autyzm Anglik, który jako dziecko był skrajnie zamknięty w sobie, a pierwsze słowo wymówił w wieku sześciu lat. Powiedział: papier.
W wieku ośmiu–dziesięciu lat potrafił rysować z pamięci zespoły budynków, choćby widział je tylko przez ułamek sekundy. Jego prace były szczegółowe i wiernie oddawały rzeczywistość. Pewnego razu przeleciał helikopterem nad Londynem, żeby przyjrzeć się z góry domom i ulicom. Kiedy wylądował, narysował fantastyczną, kipiącą życiem panoramę całego miasta. Jego prace nie były jednak tylko wiernymi kopiami. Od początku miał wspaniały niezależny styl. Uważano go za wielkiego artystę.
Frans wiedział również, że pięciu na sześciu sawantów to chłopcy. I że ma to związek z jedną z głównych przyczyn autyzmu – zbyt wysokim poziomem testosteronu występującym czasem w macicy, co zdarza się oczywiście częściej chłopcom. Testosteron może uszkodzić mózg płodu i prawie zawsze uszczerbku doznaje lewa półkula, ta, która rozwija się wolniej i jest bardziej wrażliwa. Syndrom sawanta pojawia się wówczas, gdy prawa półkula kompensuje uszkodzenia lewej. Ponieważ jednak półkule różnią się od siebie, a lewa odpowiada za myślenie abstrakcyjne i zdolność postrzegania zjawisk z szerszej perspektywy – rezultat takiej kompensacji jest dość specyficzny. Tacy ludzie postrzegają świat inaczej, jak nikt inny skupiają się na szczegółach. Frans pomyślał, że jeśli dobrze zrozumiał, to on i August widzieli tamto przejście dla pieszych zupełnie inaczej. Nie tylko dlatego, że August najwyraźniej był o wiele bardziej skupiony. Jego własny mózg błyskawicznie odrzucił wszystkie nieistotne detale i skoncentrował się na tym, co ważne – bezpieczeństwie i znaczeniu kolorów świateł. Prawdopodobnie jego zdolność postrzegania osłabiło również wiele innych czynników, zwłaszcza myśli o Farah Sharif. Dla niego przejście dla pieszych połączyło się ze strumieniem wspomnień i marzeń o niej, a dla Augusta było po prostu tym, czym było.
August uchwycił najdrobniejsze szczegóły, zarówno miejsca, jak i dziwnie znajomego mężczyzny, który akurat w tamtej chwili przechodził przez ulicę. Nosił w sobie ten obraz jak gdyby precyzyjnie wygrawerowany w pamięci i dopiero po kilku tygodniach poczuł potrzebę, żeby go z siebie wyrzucić. Co najdziwniejsze, nie tylko odwzorował przejście dla pieszych i mężczyznę. Zrobił coś więcej – nasycił tę scenę niepokojącym światłem. Frans nie mógł odeprzeć myśli, że chciał mu w ten sposób powiedzieć coś więcej niż tylko: Zobacz, co potrafię! Po raz setny przyjrzał się rysunkowi i znów czuł się tak, jakby ktoś wbijał mu igłę w serce.
Poczuł strach. Nie do końca wiedział dlaczego, ale chodziło o mężczyznę na rysunku. Jego oczy były lśniące i surowe. Szczęki napięte, a wargi dziwnie wąskie, jakby ich w ogóle nie miał, choć akurat ten ostatni szczegół nie robił przykrego wrażenia. A mimo to im dłużej patrzył, tym ten człowiek wydawał mu się straszniejszy. Nagle ogarnęło go kompletne przerażenie, zimne jak lód. Poczuł się tak, jakby ten obrazek miał zwiastować coś złego.
– Kocham cię, mały – wymamrotał. Nie wiedział, co mówi, i prawdopodobnie powtórzył to zdanie jeszcze kilka razy, bo słowa płynące z jego ust brzmiały coraz bardziej obco.
Pomyślał, że mówi to po raz pierwszy, i poczuł kolejne ukłucie bólu. Kiedy otrząsnął się z pierwszego szoku, zrozumiał, że jest w tym wyjątkowa niegodziwość. Czyżby jego jedyny syn musiał się wykazać szczególnym talentem, żeby potrafił go pokochać? Coś takiego byłoby do niego podobne. Przez całe życie był wręcz obsesyjnie skoncentrowany na wynikach.
Obchodziło go tylko to, co przełomowe i wybitne. Odkąd przeniósł się ze Szwecji do Doliny Krzemowej, nie poświęcił Augustowi ani jednej myśli. Byłby tylko irytującą przeszkodą na drodze do jego epokowych odkryć.
Ale teraz będzie inaczej, obiecał sobie. Zapomni o badaniach i o wszystkim, co go dręczyło przez ostatnie miesiące, i poświęci się wyłącznie jemu.
Stanie się innym człowiekiem. Mimo wszystko.