Читать книгу Millennium - David Lagercrantz - Страница 5
Część 1
Czujne oko
1–21 listopada
Rozdział 2
20 listopada
ОглавлениеMIKAEL BLOMKVIST SPAŁ zaledwie kilka godzin. Tylko dlatego, że zaczytał się w kryminale Elizabeth George. Nie było to oczywiście zbyt rozsądne. Przed południem prasowy guru Ove Levin z Serner Media miał przedstawić linię programową „Millennium”, więc powinien być wypoczęty i gotowy do walki.
Nie miał jednak ochoty zachowywać się rozsądnie. W ogóle na nic nie miał ochoty. Zmusił się do wstania i zrobił sobie wyjątkowo mocne cappuccino w swojej jurze impressie X7 – w ekspresie, który kiedyś dostarczono mu do domu ze słowami: „Sam powiedziałeś, że i tak nie potrafię go obsługiwać”. Teraz stał w jego kuchni jak pomnik lepszych czasów. Nie miał już żadnego kontaktu z tym kimś, kto mu go przysłał. Nie czuł też, żeby jego praca była szczególnie inspirująca.
W weekend zastanawiał się nawet, czy nie powinien się zająć czymś innym, a u człowieka takiego jak Mikael Blomkvist była to dość drastyczna myśl. „Millennium” było jego miłością i życiem. Wiązało się z nim wiele z jego najlepszych i najbardziej dramatycznych wspomnień. Ale nic nie trwa wiecznie. Pomyślał, że dotyczy to również tego, co czuł do „Millennium”. Zresztą nie były to dobre czasy dla właścicieli gazet, zwłaszcza zajmujących się dziennikarstwem śledczym.
Wszystkie ambitne teksty, które miały coś zmienić, były jak krew w piach. Chcąc nie chcąc, co jakiś czas wracał do myśli, że jego wizja „Millennium” w dalszej perspektywie mogła się wprawdzie wydawać piękna, ale niekoniecznie musiała się przyczynić do przetrwania gazety. Poszedł do dużego pokoju i popijając kawę, zaczął błądzić spojrzeniem po zatoce Riddarfjärden. Szalał sztorm.
Babie lato, które trwało w stolicy przez sporą część października, sprawiając, że ogródki restauracji były nadal czynne, nagle zastąpiła iście diabelska pogoda. Zgięci wpół ludzie przemykali przez miasto w porywach wiatru i strugach deszczu. On przez cały weekend nie wyściubił nosa z domu, nie tylko ze względu na pogodę. Wielkie plany zemsty spełzły na niczym. Zarówno jedno, jak i drugie było dla niego nietypowe.
Nie był wiecznym przegranym, który zawsze musi odpłacać pięknym za nadobne, i w odróżnieniu od wielu innych medialnych szych w kraju nie miał rozdętego poczucia własnej wartości, które by wymagało nieustannego podsycania i potwierdzania. A z drugiej strony miał za sobą kilka trudnych lat. Na domiar złego niespełna przed miesiącem William Borg, dziennikarz ekonomiczny z należącej do koncernu Sernera gazety „Business Life”, opublikował felieton pod tytułem: Czas Mikaela Blomkvista już minął.
Fakt, że ten tekst w ogóle powstał i że zyskał taki rozgłos, świadczył rzecz jasna o tym, że pozycja Mikaela w dalszym ciągu była silna. Nikt też nie twierdził, że felieton jest dobrze napisany albo oryginalny. W zasadzie powinno się go było uznać za kolejny atak zazdrosnego kolegi po fachu. Ale z jakiegoś powodu, który po pewnym czasie nie był już do końca jasny, artykuł przerodził się w coś poważniejszego. Może na początku można go było uznać za dyskusję o zawodzie reportera: czy należy, jak Blomkvist, „cały czas doszukiwać się nadużyć w gospodarce, kurczowo trzymając się anachronicznego modelu dziennikarstwa rodem z lat siedemdziesiątych”, czy też, jak William Borg, „wyzbyć się wszelkiej podejrzliwości i docenić przedsiębiorców, którzy nadają Szwecji rozpęd”.
Ale z czasem debata wymknęła się spod kontroli. Pojawiły się wściekłe głosy, że Blomkvist nie przez przypadek przez ostatnie lata drepcze w miejscu, skoro najwyraźniej „wychodzi z założenia, że wszystkie wielkie firmy prowadzą kanalie”, i dlatego w swoich tekstach „wali na oślep”. Po czasie to się zaczyna mścić – mówiono. Nawet stary arcybandyta Hans-Erik Wennerström, którego śmierć była ponoć jego zasługą, zyskał trochę sympatii. Nawet jeśli poważne tytuły trzymały się z dala od tej sprawy, w mediach społecznościowych aż huczało od inwektyw. Atakowali go nie tylko dziennikarze ekonomiczni i przedstawiciele gospodarki, którzy mieli powody, żeby się odgrywać na wrogu, kiedy chwilowo był osłabiony.
Kilkoro młodych dziennikarzy postanowiło zaistnieć, pisząc, że Mikael Blomkvist myśli w sposób archaiczny – nie twittuje, nie ma strony na Facebooku, jest reliktem dawno minionej epoki, w której nie brakowało pieniędzy na przekopywanie się przez dziwaczne stare tomiska. Niektórzy po prostu korzystali z okazji i wymyślali zabawne hasztagi w rodzaju #jakzaczasówblomkvista\ i tym podobne. Ogólnie rzecz biorąc, był to stek bzdur, którymi on przejmował się najmniej ze wszystkich, a przynajmniej próbował to sobie wmawiać.
Z drugiej strony sytuacji nie poprawiał fakt, że jego ostatnim głośnym tematem była sprawa Zalachenki, a „Millennium” naprawdę przeżywało kryzys. Wciąż sprzedawało się nieźle, mieli dwadzieścia jeden tysięcy prenumeratorów. Ale wpływy z reklam drastycznie spadły i nie było mowy o dodatkowym źródle dochodu ze sprzedaży bestsellerowych książek. Mająca udziały w gazecie Harriet Vanger nie mogła więcej w nią inwestować, więc zarząd, wbrew woli Mikaela, sprzedał trzydzieści procent akcji norweskiemu imperium prasowemu Sernera. Nie było to aż tak dziwne, jak by się w pierwszej chwili mogło wydawać. Serner wydawał zarówno tygodniki, jak i popołudniówki. Był właścicielem dużego portalu randkowego, dwóch płatnych kanałów telewizyjnych, a także drużyny piłkarskiej z norweskiej pierwszej ligi i nie powinien mieć nic wspólnego z gazetą taką jak „Millennium”.
Ale przedstawiciele Sernera – przede wszystkim odpowiedzialny za publicystykę Ove Levin – zapewniali, że koncern potrzebuje do portfolio prestiżowego produktu, że wszyscy z kierownictwa podziwiają „Millennium” i że pragną tylko tego, żeby się nie zmieniło. – Nie jesteśmy tu po to, żeby zarabiać! Chcemy robić coś ważnego – powiedział Levin. Natychmiast postarał się też o to, żeby dostali duży zastrzyk gotówki.
Z początku nie mieszał się w pracę redakcji. Był to więc business as usual, choć z trochę większym budżetem. W zespole zagościła znów nadzieja i chwilami nawet Mikael Blomkvist czuł, że w końcu ma czas na dziennikarstwo i nie musi martwić się o pieniądze. Ale mniej więcej w chwili kiedy zaczęła się nagonka na niego, atmosfera uległa zmianie i zaczęły się naciski. Mikael nie mógł odeprzeć myśli, że koncern wykorzystał sytuację.
Levin zapewniał, że bez przeszkód mogą dalej robić wszystko to, z czego są znani – prowadzić drobiazgowe śledztwa, posługiwać się literackim stylem i być społecznie zaangażowani. Ale przecież nie wszystkie artykuły muszą traktować o nieprawidłowościach ekonomicznych, niesprawiedliwości i skandalach w polityce. Pisząc o życiu glamour – celebrytach i najświeższych premierach – również można uprawiać wyśmienite dziennikarstwo – stwierdził, po czym zaczął z pasją opowiadać o amerykańskich edycjach „Vanity Fair” i „Esquire”, o Gayu Talese i jego klasycznym portrecie Sinatry Frank Sinatra has a Cold, o Normanie Mailerze, Trumanie Capote, Tomie Wolfe i Bóg wie kim jeszcze.
Mikael w zasadzie nie miał nic przeciwko temu. Sam zaledwie pół roku wcześniej napisał długi reportaż o fenomenie paparazzich i wiedział, że gdyby tylko znalazł dobry, poważny punkt widzenia, mógłby sportretować dowolną wydmuszkę. To nie temat decyduje o tym, czy dziennikarstwo jest dobre, czy złe – lubił mawiać. Liczy się podejście. Bronił się przed tym, co wyczytał między wierszami – że to początek poważniejszego ataku, że „Millennium” stanie się dla koncernu tytułem jednym z wielu, czymś, co można dowolnie zmieniać, dopóki to się opłaca. Aż w końcu stanie się nijakie.
Dlatego kiedy w piątek po południu usłyszał, że Ove Levin zatrudnił konsultanta i zlecił mu przeprowadzenie szeregu badań rynkowych, o których miał opowiedzieć po weekendzie – po prostu uciekł do domu. Siedząc przy biurku albo leżąc w łóżku, układał płomienne przemowy, w których wyjaśniał, dlaczego „Millennium” powinno pozostać wierne swojej wizji: Na przedmieściach trwają zamieszki. W parlamencie zasiadają członkowie ugrupowania otwarcie wyrażającego wrogość wobec imigrantów. Ludzie są coraz mniej tolerancyjni. Faszyzm zatacza coraz szersze kręgi. Na każdym kroku można spotkać żebraków i bezdomnych. Pod wieloma względami Szwecja stała się państwem wstydu. Oddając się marzeniom, sformułował w myślach tak wiele zgrabnych, podniosłych słów, wygłosił tyle trafnych i przekonujących stwierdzeń, że wszystkim w redakcji, a nawet w koncernie Sernera otworzyły się oczy. Gremialnie postanowiono pójść za nim.
Kiedy jednak trochę ochłonął, zdał sobie sprawę, jak niewiele znaczą jego słowa dla kogoś, kto kieruje się wyłącznie względami ekonomicznymi. Money talks, bullshit walks i te sprawy. Przede wszystkim gazeta musiała się utrzymać. Dopiero potem mogli zacząć zmieniać świat. Tak to działa, więc zamiast układać kolejne gniewne oracje, zaczął się zastanawiać, czy nie dałoby się skombinować jakiegoś dobrego tematu. Miał nadzieję, że jakaś sensacyjna historia mogłaby dodać zespołowi pewności siebie i sprawić, że wszyscy olaliby badania Levina, przewidywania, że „Millennium” kostnieje, i wszystko to, z czym jeszcze zamierzał wyskoczyć Ove.
Od czasu ostatniego sensacyjnego tematu Blomkvist stał się czymś w rodzaju skrzynki na wszelakie newsy. Codziennie informowano go o nieprawidłowościach i ciemnych interesach. Musiał przyznać, że większość z tych informacji była gówno warta. Rozmaici pieniacze, zwolennicy teorii spiskowych, bajkopisarze i przemądrzalcy sprzedawali mu najbardziej nieprawdopodobne historie, które nie wytrzymywały najprostszej weryfikacji albo nie były na tyle ciekawe, żeby miał pisać o nich artykuł. Z drugiej strony za czymś kompletnie banalnym potrafi się kryć niepowtarzalny temat. W prostej sprawie ubezpieczeniowej albo zgłoszeniu zaginięcia może się kryć wspaniała, uniwersalna historia. Nigdy nie ma pewności. Należy metodycznie zapoznawać się ze wszystkim i mieć otwarty umysł. Dlatego w sobotni poranek usiadł z laptopem i notatnikiem i zaczął się przekopywać przez to, co miał.
Pracował do piątej po południu. Odkrył kilka spraw, które dziesięć lat wcześniej pewnie podniosłyby mu ciśnienie, a teraz nie budziły większego entuzjazmu. Wiedział, że to powszechny problem. Po kilku dekadach w zawodzie prawie wszystko wydaje się znajome. Można widzieć, że temat jest dobry, a i tak nie móc się do niego zapalić. Kiedy strugi lodowatego deszczu zaczęły bębnić o dach, przerwał i wrócił do Elizabeth George.
Wmawiał sobie, że to nie tylko eskapizm. Doświadczenie mówiło mu, że najlepsze pomysły często pojawiają się podczas odpoczynku. Kiedy człowiek zajmuje się czymś innym, kawałki układanki potrafią nagle wskoczyć na swoje miejsce. Ale żadna konstruktywna myśl nie przyszła mu do głowy. Może poza tą, że powinien częściej tak leżeć i czytać dobre książki. Kiedy poniedziałkowy ranek przywitał go kolejną ulewą, miał już za sobą półtora kryminału George i trzy stare numery „New Yorkera”, które poniewierały się na nocnym stoliku.
SIEDZIAŁ NA SOFIE w dużym pokoju, popijał cappuccino i wpatrywał się w zawieruchę za oknem. Czuł się zmęczony i wyjałowiony. Nagle wstał – jakby postanowił działać. Włożył buty i zimowy płaszcz i wyszedł z domu. Pogoda była absurdalnie paskudna.
Lodowaty wiatr, ciężki od deszczu, przeszywał do szpiku kości. Mikael szybkim krokiem ruszył w dół, ku Hornsgatan, szarej jak nigdy. Cała dzielnica Söder wydawała się wyprana z kolorów. W powietrzu nie wirował nawet jeden połyskujący jesienny listek. Z opuszczoną głową i rękami skrzyżowanymi na piersi minął kościół Marii Magdaleny. Szedł w stronę Slussen. Skręcił w prawo w Götgatsbacken i jak zwykle wszedł między butik Monki a pub Indigo. Potem ruszył do redakcji na trzecim piętrze, tuż nad lokalami Greenpeace. Już na klatce usłyszał szum rozmów.
W środku było wyjątkowo dużo ludzi. Wszyscy pracownicy redakcji, najważniejsi freelancerzy, trzech ludzi Sernera, dwóch konsultantów i Ove Levin. Tym razem ubrał się trochę swobodniej. Nie wyglądał już jak dyrektor i najwyraźniej przyswoił sobie kilka nowych wyrażeń, na przykład potoczne „siema”.
– Siema, Micke, co tam słychać? – zagaił.
– To zależy od ciebie – odparł Mikael, choć nie miał nic złego na myśli.
Zauważył jednak, że Levin potraktował to jak wypowiedzenie wojny, więc kiwnął sztywno głową, wszedł do pokoju i usiadł na jednym z krzeseł ustawionych w małe półkole.
LEVIN ODCHRZĄKNĄŁ i spojrzał nerwowo na Mikaela Blomkvista. Gwiazdor dziennikarstwa, który w drzwiach wydawał się nastawiony tak bojowo, teraz sprawiał wrażenie uprzejmego i zainteresowanego i nie wyglądało na to, żeby chciał się kłócić albo dyskutować. Ale to ani trochę nie uspokoiło Ovego. Pracował kiedyś z Blomkvistem na zastępstwie w „Expressen”. Pisali wtedy głównie szybkie newsy i mnóstwo różnych bzdur. Potem, w knajpie, marzyli o wielkich reportażach i równie sensacyjnych demaskacjach. Godzinami rozprawiali o tym, że nigdy się nie zadowolą tym, co konwencjonalne i uładzone, i zawsze będą drążyć głębiej. Byli młodzi, ambitni i chcieli mieć wszystko naraz. Ove często tęsknił za tamtymi czasami – rzecz jasna nie za wynagrodzeniem, godzinami pracy czy nawet za włóczeniem się po barach i towarzystwem panienek, ale za marzeniami i siłą, która się w nich kryła. Bywało, że tęsknił za ciągłą chęcią zmieniania społeczeństwa i dziennikarstwa, pisania tak, żeby świat stawał w miejscu, a władza drżała. No i oczywiście czasem zadawał sobie pytania, które nawet dla kogoś z jego pozycją były nieuniknione: co się z tym wszystkim stało? Gdzie się podziały marzenia?
A przecież Mikael Blomkvist spełnił każde z nich – nie tylko dlatego, że ujawnił kilka największych afer współczesności. Naprawdę pisał z siłą i pasją, o których fantazjowali, nigdy się nie ugiął przed naciskami z góry ani nie szedł na kompromisy, gdy w grę wchodziły ideały. Tymczasem on… no tak, ale przecież to on zrobił karierę, prawda? Dziś, co bardzo go cieszyło, z pewnością zarabiał dziesięć razy tyle co Blomkvist. Jaką korzyść miał Micke ze swoich sensacyjnych tematów, jeśli nie było go stać na porządny domek na wsi. Miał tylko tę małą szopę w Sandhamn. Czym, na Boga, była ta chałupa w porównaniu z jego nowym domem w Cannes? Niczym! To on i tylko on wybrał właściwą drogę.
Zrezygnował z mozolnej roboty w prasie codziennej, zatrudnił się u Sernera jako analityk mediów i poznał samego Haakona Sernera, co zmieniło jego życie i przyniosło mu bogactwo. Odpowiadał za publicystykę w wielu gazetach i kanałach telewizyjnych i naprawdę to uwielbiał. Uwielbiał władzę, pieniądze i wszystko, co się z tym wiązało, a jednak… potrafił przyznać, że czasem marzył o tym, co robił Micke. Chciałby robić to samo, w ograniczonych dawkach, ale jednak. On też chciał być uważany za dobrego publicystę i zapewne dlatego tak mocno naciskał, by koncern stał się udziałowcem „Millennium”. Mały ptaszek szepnął mu do ucha, że gazeta przeżywa kryzys finansowy i że redaktor naczelna Erika Berger, na którą był skrycie napalony, nie chce zwalniać swoich dwóch najświeższych nabytków – Sofie Melker i Emila Grandéna. Nie mogłaby tego zrobić, gdyby gazeta nie dostała zastrzyku gotówki.
Krótko mówiąc, dostrzegł nieoczekiwaną szansę wkupienia się w jeden z wielkich i prestiżowych produktów na szwedzkim rynku medialnym. Nie można było jednak powiedzieć, żeby kierownictwo Sernera odnosiło się do tego pomysłu z entuzjazmem. Przeciwnie – po cichu mówiło się, że „Millennium” jest przestarzałe i lewicujące, a przy tym ma tendencję do popadania w konflikty z ważnymi reklamodawcami i współpracownikami. Gdyby nie zabiegał o to tak żarliwie, sprawa z pewnością rozeszłaby się po kościach. Tłumaczył, że kwota, którą zainwestują w „Millennium”, w szerszej perspektywie jest śmieszna i choć ten drobny wkład niekoniecznie przyniesie krociowe zyski, może im zapewnić coś znacznie ważniejszego – wiarygodność. Cokolwiek by mówić o Sernerze, wiarygodność nie była wtedy ich mocną stroną. Inwestycja w „Millennium” oznaczałaby, że dziennikarstwo i wolność słowa mimo wszystko są dla nich ważne. Członkowie zarządu nie byli co prawda szczególnymi miłośnikami wolności słowa ani dziennikarstwa w stylu „Millennium”, ale odrobina wiarygodności nie mogła im zaszkodzić. Mimo wszystko zdawali sobie z tego sprawę i udało mu się ich namówić. Obie strony przez długi czas uważały to za uśmiech losu.
Serner zyskał rozgłos, a gazeta nie musiała zwalniać pracowników i mogła się zajmować tym, co było jej specjalnością: wnikliwymi, dobrze napisanymi reportażami. Sam Levin świecił jak słońce. Wziął nawet udział w debacie w Publicistklubben, podczas której z całą skromnością powiedział:
– Wierzę w dobre przedsięwzięcie. Zawsze walczyłem o dziennikarstwo śledcze.
A potem… nie chciał nawet o tym myśleć. Zaczęła się nagonka na Blomkvista. W pierwszej chwili nawet nie było mu przykro. Odkąd Mikael zabłysnął jako wielka gwiazda na reporterskim niebie, nie mógł się po cichu nie cieszyć, ilekroć wyszydzano go w mediach. Ale tym razem nie był zadowolony zbyt długo. Syn Sernera, Thorvald, zauważył, że w mediach społecznościowych wrze, i rozdmuchał sprawę, choć oczywiście nic go to nie obchodziło. Thorvald nie był chłopakiem, którego interesowałyby poglądy dziennikarzy. Ale lubił mieć władzę.
Uwielbiał knuć intrygi i dostrzegł szansę, żeby coś ugrać albo przynajmniej utrzeć nosa starszym członkom zarządu. Szybko udało mu się skłonić dyrektora generalnego Stiga Schmidta – który jeszcze niedawno nie miał czasu na takie błahostki – do oświadczenia, że „Millennium” nie dostanie żadnej taryfy ulgowej i musi się dostosować do nowych czasów, tak jak wszystkie inne produkty koncernu.
Levin, który właśnie uroczyście zapewnił Erikę Berger, że nie będzie się mieszał do pracy redakcji – no, może czasem zabierze głos jako przyjaciel i doradca – poczuł, że ma związane ręce i musi prowadzić skomplikowaną zakulisową grę. Na wszelkie sposoby próbował zdobyć poparcie Eriki, Malin i Christera dla nowych celów gazety. Jak wszystko, co rodzi się w pośpiechu i panice, nie były one zbyt jasno sprecyzowane, ale ogólnie rzecz biorąc, chodziło o odmłodzenie i skomercjalizowanie „Millennium”.
Oczywiście wielokrotnie zapewniał, że nie ma mowy o pogrzebaniu duszy gazety i jej charakterystycznej brawury, ale właściwie nie był pewien, co tak naprawdę miał na myśli. Wiedział tylko, że „Millennium” musi być bardziej glamour, żeby zadowolić zarząd, i że trzeba zmniejszyć liczbę długich artykułów o gospodarce, bo mogą drażnić reklamodawców i narobić wrogów zarządowi – choć oczywiście nie powiedział tego Erice.
Chcąc uniknąć niepotrzebnych konfliktów, na wszelki wypadek ubrał się swobodniej niż zwykle. Nie chciał nikogo prowokować błyszczącym garniturem i krawatem – modnymi atrybutami kierownictwa. Miał na sobie dżinsy, prostą białą koszulę i granatowy sweter z dekoltem w serek. Długie kręcone włosy, które zawsze były jego małym, buntowniczym znakiem rozpoznawczym, spiął w koński ogon, jak najwięksi kozacy wśród dziennikarzy telewizyjnych. Przede wszystkim jednak zaczął z pokorą, wykorzystując całą wiedzę zdobytą na kursach menedżerskich.
– Witam wszystkich – powiedział. – Co za beznadziejna pogoda! Mówiłem to już kilka razy, ale chętnie powtórzę: My, przedstawiciele koncernu Sernera, jesteśmy nieprawdopodobnie dumni, że możemy uczestniczyć w tej podróży, a dla mnie samego znaczy ona jeszcze więcej. To zaangażowanie w przedsięwzięcia takie jak „Millennium” czyni moją pracę ważną i przypomina mi, dlaczego kiedyś myślałem o pracy w tym zawodzie. Pamiętasz, Micke, jak siedzieliśmy w barze Opera i marzyliśmy o wszystkim, co będziemy razem robili? Nie pomagało nam to wytrzeźwieć, he, he.
Mikael Blomkvist nie wyglądał, jakby cokolwiek pamiętał. Ale on nie dał się zbić z tropu:
– Nie, nie zamierzam uderzać w nostalgiczne tony – ciągnął. – Zwłaszcza że nie ma ku temu powodu. W tamtych czasach branża nie narzekała na brak pieniędzy. Wystarczyło pierwsze lepsze morderstwo w Kråkemåli, a wynajmowaliśmy śmigłowiec, rezerwowaliśmy całe piętro w najbardziej ekskluzywnym hotelu i zamawialiśmy szampana na afterparty. Wiecie, kiedy pierwszy raz jechałem w swoją pierwszą zagraniczną podróż, zapytałem Ulfa Nilsona, który pisał reportaże ze świata, jak stoi marka niemiecka. Nie mam pojęcia, odpowiedział. Sam ustalam kursy walut. He, he! W tamtych czasach nie oszczędzaliśmy na podróżach. Pamiętasz, Micke? I może właśnie wtedy byliśmy najbardziej kreatywni. W zasadzie nie musieliśmy się specjalnie wysilać, a i tak sprzedawaliśmy mnóstwo egzemplarzy. Ale, jak wszyscy wiemy, sporo się zmieniło. Nastały czasy morderczej konkurencji i nie jest łatwo zarabiać na dziennikarstwie, nawet wam – najlepszej redakcji w kraju. Pomyślałem więc, że porozmawiamy dziś o przyszłych wyzwaniach. Podkreślam, że w żadnym wypadku nie wyobrażam sobie, że mógłbym was czegokolwiek nauczyć. Chcę tylko położyć fundament pod dyskusję. Jako Serner zleciliśmy przeprowadzenie szeregu badań dotyczących waszych czytelników i tego, jak „Millennium” jest odbierane. Niektóre wnioski mogą was trochę przerazić. Ale proponuję, żebyśmy zamiast się martwić, potraktowali to jako wyzwanie i uświadomili sobie, że nastał czas naprawdę szalonych zmian.
Zawiesił głos i zaczął się zastanawiać, czy użycie słowa „szalone” nie było błędem, czy nie za bardzo się starał sprawiać wrażenie wyluzowanego, czy ten wstęp nie był zanadto żartobliwy i rubaszny. Zawsze należy się liczyć z brakiem poczucia humoru u kiepsko opłacanych moralistów, mawiał Haakon Serner. Nie, pomyślał, zaraz to naprawię. Przeciągnę ich na swoją stronę!
MIKAEL BLOMKVIST wyłączył się mniej więcej w momencie, gdy Levin oznajmił, że wszyscy muszą się zastanowić nad swoją cyfrową dojrzałością. Nie zarejestrował wywodów na temat młodego pokolenia, które nie zna ani „Millennium”, ani Mikaela Blomkvista. Ale dzięki pechowemu zbiegowi okoliczności akurat w chwili kiedy Levin zaczął o tym mówić, poczuł, że ma dosyć, i wyszedł na kawę. Nie usłyszał więc, że norweski konsultant Aron Ullman stwierdził bez ogródek:
– Żałosne. Tak się boi, że wszyscy o nim zapomną?
Ale w tamtej chwili nic nie byłoby w stanie obchodzić go mniej. Był wściekły, bo Levin najwyraźniej wierzył, że badania mogą ich uratować. A przecież to nie pieprzone analizy rynku stworzyły tę gazetę, tylko wrażliwość i zaangażowanie. „Millennium” osiągnęło swoją pozycję dlatego, że wszyscy skupiali się na tym, co dobre i ważne, nie szli za aktualnymi trendami. Stał w aneksie kuchennym i zastanawiał się, kiedy wyjdzie Erika.
Wyszła po mniej więcej dwóch minutach. Wsłuchiwał się w stukanie jej obcasów i próbował ocenić, jak bardzo jest zła. Jednak kiedy przed nim stanęła, posłała mu tylko zrezygnowany uśmiech.
– Co z tobą?
– Po prostu nie mogłem tego słuchać.
– Wiesz, że ludzie czują się cholernie niezręcznie, kiedy się tak zachowujesz.
– Wiem.
– I, jak sądzę, wiesz, że Serner nie może kiwnąć palcem bez naszej zgody. Nadal mamy nad wszystkim kontrolę.
– Gówno mamy, nie kontrolę. Jesteśmy ich zakładnikami, Ricky! Nie rozumiesz tego? Jeżeli nie będziemy robić tego, co nam każą, wycofają wsparcie, a wtedy jesteśmy udupieni! – krzyknął trochę za głośno, a kiedy Erika uciszyła go i pokręciła głową, dodał już ostrożniej: – Przykro mi. Zachowuję się jak szczeniak. Ale teraz idę do domu. Muszę pomyśleć.
– Ostatnio bardzo mało czasu spędzasz w redakcji.
– Myślę, że uzbierało mi się sporo nadgodzin do wykorzystania.
– To prawda. Chcesz mieć wieczorem towarzystwo?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem – odparł, a potem wyszedł i ruszył w stronę Götgatsbacken.
WIATR I DESZCZ smagały go po twarzy. Było mu zimno. Klął. Przez chwilę rozważał, czy nie wpaść do Pocketshopu i nie kupić jeszcze jednego angielskiego kryminału, w którym mógłby się zatracić. Skręcił jednak w S:t Paulsgatan. Kiedy po prawej mijał restaurację sushi, zadzwonił telefon. Był przekonany, że to Erika. Ale to nie była ona – dzwoniła jego córka, Pernilla. Wybrała bardzo zły moment. Zawsze miał wyrzuty sumienia, że tak niewiele dla niej robi.
– Cześć, skarbie – powiedział.
– Co to za odgłos?
– Chyba wiatr.
– Okej, okej, będę się streszczać. Dostałam się na kreatywne pisanie na Biskops Arnö!
– Więc teraz chcesz pisać – odparł o wiele za ostro, prawie z sarkazmem, co oczywiście było niesprawiedliwe pod każdym względem.
Powinien był jej natychmiast pogratulować i życzyć powodzenia. Ale miała za sobą tyle trudnych lat. Przeskakiwała z jednej dziwnej chrześcijańskiej sekty do drugiej i studiowała rozmaite kierunki, i żadnego nie skończyła. Był już tym zmęczony.
– Nie nazwałabym tego okrzykiem radości.
– Sorry. Nie jestem dziś sobą.
– A kiedy jesteś?
– Chciałbym tylko, żebyś znalazła coś, w czym naprawdę się odnajdujesz. Nie wiem, czy pisanie to dobry pomysł, jeśli wziąć pod uwagę, jak wygląda ta branża.
– Nie będę się zajmowała nudnym dziennikarstwem jak ty.
– To co będziesz robiła?
– Pisała naprawdę.
– Okej – powiedział. Nie pytał, co ma na myśli. – Wystarczy ci pieniędzy?
– Dorabiam w Wayne’s Coffee.
– Wpadniesz na kolację? Porozmawialibyśmy o tym.
– Nie wyrobię się. Chciałam ci tylko powiedzieć – odparła i rozłączyła się. Próbował dostrzegać dobre strony jej entuzjazmu, ale humor zepsuł mu się jeszcze bardziej. Przeciął Mariatorget i Hornsgatan.
Kiedy wszedł na swoje poddasze przy Bellmansgatan, czuł się tak, jakby je opuścił przed chwilą. Miał dziwne wrażenie, że nie ma już pracy i że rozpoczyna nowe życie, w którym zamiast ciężkiej harówki czeka go bezmiar wolnego czasu. Przez chwilę zastanawiał się, czy trochę nie posprzątać. Wszędzie walały się gazety, książki i ubrania. W końcu jednak wyjął z lodówki dwie butelki pilsnera urquella, usiadł na kanapie w dużym pokoju i spróbował trzeźwo ocenić sytuację – na tyle, na ile można to zrobić z odrobiną piwa we krwi. Co powinien zrobić?
Nie miał pojęcia i – co najbardziej go przerażało – nie czuł już woli walki. Przeciwnie – był dziwnie zrezygnowany, jak gdyby „Millennium” przestawało go interesować. Po raz kolejny zadał sobie pytanie: Czy nie czas zająć się czymś innym? Sprawiłby rzecz jasna wielki zawód Erice i pozostałym. Ale czy był odpowiednim człowiekiem do prowadzenia gazety utrzymującej się z reklam i prenumeraty? Może lepiej by pasował gdzie indziej, gdziekolwiek by to miało być?
Nawet duże poranne dzienniki powoli się wykrwawiały. Pieniądze na reportaże, w których się specjalizował, można było znaleźć tylko w mediach publicznych – dziennikarzy śledczych miały radiowe wiadomości Ekot i telewizja… Dlaczego by nie? Od razu pomyślał o Kajsie Åkerstam – wspaniałej kobiecie, z którą raz na jakiś czas umawiał się na drinka. Była szefową programu „Uppdrag granskning” telewizji SVT i od lat próbowała go zwerbować. Jak dotąd bezskutecznie.
Nie miało znaczenia, co proponowała, ani jak uroczyście obiecywała mu wsparcie i niezależność. „Millennium” było jego domem i sercem. Ale teraz… może powinien skorzystać, jeśli mimo pomyj, które wszędzie na niego wylewano, oferta nadal jest aktualna. Wiele już robił w tym zawodzie, ale nigdy nie pracował w telewizji. Nie licząc współpracy przy setkach telewizyjnych debat i programów śniadaniowych. Praca w „Uppdrag granskning” mogłaby na nowo rozniecić w nim żar.
Zadzwoniła komórka i na chwilę ogarnęła go radość. Bez względu na to, czy to Erika, czy Pernilla, będzie miły i zamieni się w słuch. Ale na wyświetlaczu zobaczył zastrzeżony numer. Odebrał.
– Czy rozmawiam z Mikaelem Blomkvistem? – zapytał jakiś młody głos.
– Tak.
– Ma pan chwilę, żeby porozmawiać?
– Jeżeli się przedstawisz, może będę miał.
– Nazywam się Linus Brandell.
– Rozumiem. O co chodzi?
– Mam dla pana temat.
– W takim razie słucham.
– Opowiem, jeśli wyskoczy pan do Bishop’s Arms po drugiej stronie ulicy. Tam się spotkamy.
Mikael się zdenerwował. Nie tylko z powodu rozkazującego tonu, ale i obecności nieproszonego gościa w pobliżu jego domu.
– Myślę, że telefon w zupełności wystarczy.
– To nie jest coś, o czym powinno się rozmawiać przez telefon.
– Dlaczego rozmowa z panem tak mnie męczy?
– Może miał pan zły dzień?
– Ma pan rację, rzeczywiście.
– No widzi pan. Proszę się pofatygować do Bishopa. Postawię panu piwo i opowiem coś naprawdę mocnego.
Mikael chciał syknąć: Przestań mi mówić, co mam robić! A jednak, może dlatego, że nie miał do roboty nic ciekawszego niż siedzenie i dumanie nad swoją przyszłością, odparł:
– Sam płacę za swoje piwo. Ale w porządku, przyjdę.
– To mądra decyzja.
– Jeszcze jedno.
– Tak?
– Jeżeli będzie pan marnował mój czas i snuł wariackie teorie spiskowe o tym, że Elvis żyje, a pan wie, kto zabił Olofa Palmego, natychmiast wracam do domu.
– Fair enough – odparł Linus Brandell.