Читать книгу Millennium - David Lagercrantz - Страница 5
CZĘŚĆ I
SMOK
12–20 czerwca
Rozdział 2
12 czerwca
ОглавлениеALVAR OLSEN chciał wrócić do domu. Chciał już stąd iść. Ale najpierw musiał skończyć służbę i wziąć się do papierkowej roboty, a potem oczywiście zadzwonić do domu i powiedzieć dobranoc swojej dziewięcioletniej córce Vildzie. Dziewczynki jak zwykle pilnowała ciotka Kerstin i jak zwykle kazał jej zamknąć drzwi także na dodatkowy zamek.
Alvar od dwunastu lat pracował jako szef pawilonu bezpieczeństwa w więzieniu Flodberga, przez długi czas był dumny z tej posady i uważał się za właściwego człowieka na tym stanowisku. Jako młody chłopak uratował życie matce alkoholiczce. Sprawił, że przestała pić. Zawsze miał naturę pasjonata i stawał po stronie wykluczonych, nie było więc nic dziwnego w tym, że rozpoczął pracę w służbie więziennej i szybko się dorobił nieposzlakowanej opinii. Dziś jednak niewiele zostało z jego dawnego idealizmu.
Pierwszy cios padł, kiedy żona zostawiła go z córką i przeprowadziła się do Åre ze swoim byłym szefem. Choć ostatecznie to oczywiście Benito odarła go ze złudzeń. Alvar mawiał, że każdy przestępca ma w sobie coś dobrego. Tyle że w Benito nie było nic dobrego, a szukało wielu – jej chłopacy, dziewczyny, adwokaci, terapeuci, psychiatra sądowy, nawet dwóch księży. Benito urodziła się jako Beatrice. Zmieniła imię na cześć jednego włoskiego faszysty… Miała swastykę wytatuowaną na szyi, bardzo krótko ostrzyżone włosy i niezdrowo bladą twarz. A jednak nie odstraszała wyglądem.
Mimo sylwetki bandziora miała w sobie pewną grację, na którą niejeden dawał się złapać. Choć znaczna większość reagowała tylko przerażeniem. Mówiono, że Benito zamordowała troje ludzi swoimi sztyletami, które nazywała Kris czy Keris i o których wspominano tak często, że stały się elementem groźnej i dusznej atmosfery placówki. Raz po raz mówiono, że najgorsze, co może się stać na oddziale, to stwierdzenie Benito, że wymierzyła w kogoś swe sztylety. Oznaczało to bowiem, że ten ktoś w zasadzie już jest martwy albo prawie martwy. Nawet jeśli większość z tego była oczywiście zwykłą gadaniną i obietnicami bez pokrycia – tym bardziej że sztylety znajdowały się w bezpiecznej odległości od więzienia – odciskało to swoje piętno na atmosferze. Mity o sztyletach budziły strach w korytarzach i były splecione z groźnym wyglądem Benito. Alvar uważał to wszystko za hańbę, wielki skandal. Ale się ugiął.
Powinien być na nią odporny. Miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Ważył osiemdziesiąt osiem kilogramów, miał twarde i umięśnione ciało i już jako nastolatek tłukł pijaków, którym akurat zachciało się dobierać do jego matki. Miał jednak słaby punkt. Był samotnym ojcem z jednym dzieckiem, a ponad rok wcześniej Benito przyszła do niego do ogrodu i wyszeptała mu do ucha opis drogi. Z mrożącą krew w żyłach dokładnością wymieniła każdy najmniejszy korytarz i schodek, który każdego ranka musiał pokonać, żeby zostawić córkę w klasie 3A na drugim piętrze szkoły Fridhem w Örebro.
– Wymierzyłam sztylet w twoją córkę – powiedziała.
Tyle wystarczyło.
Alvar przestał kontrolować oddział i z wolna cała hierarchia – od góry do dołu – ulegała rozkładowi. Ani przez chwilę nie wątpił, że niektórzy z jego kolegów – jak ten tchórz Fred Strömmer – byli po prostu skorumpowani. Żaden okres nie był gorszy niż obecna pora roku – lato. Więzienie zapełniało się niekompetentnymi i wystraszonymi stażystami, a w ubogim w tlen powietrzu na korytarzach wzrastał tylko poziom agresji i napięcia. Alvar nie potrafił zliczyć, ile razy się budził i przysięgał, że zaprowadzi w tym miejscu porządek. A jednak nie był w stanie nic zrobić, tym bardziej że dyrektor więzienia Rikard Fager był idiotą. Interesowała go tylko fasada, ta zaś w dalszym ciągu lśniła, jakkolwiek zgniłe było wszystko to, co pod nią.
Każdego popołudnia Alvara na nowo paraliżowało spojrzenie Benito, a zgodnie z psychologią nacisku z każdym kolejnym ugięciem karku stawał się słabszy. Tak jakby wysysała z niego krew. Najgorsze zaś było to, że nie udało mu się ułaskawić Farii Kazi.
Faria została skazana za zabicie starszego brata w Sickli na przedmieściach Sztokholmu. Wypchnęła go przez wielką szybę. Jednak w jej charakterze nie było agresji ani brutalności. Najczęściej siedziała w celi i czytała albo płakała, a w pawilonie bezpieczeństwa znalazła się tylko dlatego, że miała skłonności samobójcze i jej życie było zagrożone. Była zdruzgotaną istotą, opuszczoną przez wszystkich, nawet przez społeczeństwo. Na więziennych korytarzach naprawdę nie zgrywała twardzielki, nie posyłała zimnych jak stal spojrzeń, które sygnalizowałyby szacunek, a jedynie emanowała kruchym pięknem, które sprawiało, że dręczycielki i sadystki tłumnie sobie na niej używały. Nienawidził się za to, że nic z tym nie robił.
Jedyną konstruktywną rzeczą, jaką zrobił w ostatnim czasie, było zaangażowanie się w sprawę tej nowej – Lisbeth Salander. To też nie była zabawa. Lisbeth Salander była ostrą suką i mówiło się o niej równie wiele co o Benito. Niektórzy podziwiali Salander, inni uważali, że jest nadętą gówniarą, jeszcze inni czuli, że ich miejsce w hierarchii jest zagrożone. Sama Benito – każdym mięśniem – przygotowywała się do walki o władzę. Alvar nie wątpił ani przez sekundę, że dzięki kontaktom za murami zbierała informacje o Salander, o nim i o wszystkich innych z oddziału.
Mimo to nic się nie działo, nawet kiedy Lisbeth mimo wyższej klasy bezpieczeństwa otrzymała obietnicę, że będzie mogła pracować w ogrodzie i w warsztacie ceramicznym. W wyrabianiu ceramiki była beznadziejna. Robiła najgorsze wazony, jakie kiedykolwiek widział, a poza tym niespecjalnie się integrowała. Prawie nic nie mówiła. Zdawało się, że żyje we własnym świecie. Nie przejmowała się spojrzeniami i ripostami ani nawet poszturchiwaniami i ciosami, które z ukrycia zadawała jej Benito. Po prostu strzepywała to z siebie jak kurz albo ptasie gówno i jedyną osobą, której się przyglądała, była Faria Kazi.
Lisbeth miała ją na oku i prawdopodobnie już zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Mogło dojść do jakiejś formy konfrontacji. Nie wiedział. Ale go to niepokoiło.
Mimo przeciwności Alvar Olsen był dumny z indywidualnych programów, które opracowywał dla każdej z więźniarek. Nikt nie był automatycznie angażowany do pracy. Każda osadzona miała własny grafik – zależny od indywidualnych problemów i potrzeb. Niektóre studiowały w pełnym albo częściowym wymiarze godzin, inne uczestniczyły w programach resocjalizacyjnych, spotykały się z psychologami czy kuratorami, proponowano im doradztwo zawodowe. Lisbeth Salander – gdyby bazował na jej papierach – powinna otrzymać możliwość uzupełnienia wykształcenia albo przynajmniej zasięgnięcia porady w tej kwestii. Nie chodziła do szkoły średniej ani nawet nie skończyła podstawówki i jeśli nie liczyć krótkiej pracy w firmie zajmującej się zabezpieczeniami, najwyraźniej nigdzie nie pracowała. Wciąż miała problemy z prawem, choć dopiero teraz dostała wyrok więzienia. Łatwo byłoby ją skreślić jako darmozjada. A jednak w tym obrazie były pęknięcia. Nie tylko kolorowe gazety opisywały ją jako kogoś w rodzaju bohaterki kina akcji. Cała jej istota wyryła się w jego pamięci, a przede wszystkim jedno wydarzenie.
Było to jedyne pozytywne, zaskakujące zdarzenie na oddziale w ciągu ostatniego roku. Miało miejsce kilka dni wcześniej w stołówce, po wczesnej kolacji o piątej. Na dworze padał deszcz. Więźniarki pozbierały talerze i szklanki, pozmywały i wysprzątały, on zaś został sam na krześle przy zlewozmywaku. W zasadzie nie miał tam nic do roboty. Jadł z personelem w innej części więzienia, a osadzeni sami odpowiadali za stołówkę. Tak zwane samorządne – Josefin i Tine, sojuszniczki Benito – dysponowały budżetem, zamawiały produkty, gotowały posiłki, dbały o czystość i pilnowały, żeby jedzenia wystarczyło dla wszystkich. Funkcja samorządnej była oznaką statusu. W więzieniu jedzenie od zawsze było tożsame z władzą i nie dało się uniknąć tego, że niektórzy, jak Benito, dostawali więcej, inni zaś mniej. Dlatego Alvar często miał kuchnię na oku. Znajdował się tam jedyny nóż na oddziale. Nie był ostry i uwiązano go na stalowej lince. Ale i tak mógł zrobić krzywdę. Tego dnia Alvar zerkał na niego od czasu do czasu, jednocześnie próbując się uczyć.
Chciał odejść z Flodbergi. Dostać lepszą pracę. Ale chłopak taki jak on, który nigdy nie studiował ani nie pracował nigdzie poza więzieniami, nie miał zbyt dużego wyboru. Dlatego podjął korespondencyjny kurs ekonomii przedsiębiorstw. Wokół unosił się zapach placków ziemniaczanych i powideł, a on czytał o tym, w jaki sposób opcje akcyjne są wyceniane na rynku finansowym, choć tak naprawdę niewiele z tego rozumiał i nie potrafił rozwiązać zadań z podręcznika. Wtedy weszła Lisbeth Salander, żeby zgarnąć dla siebie więcej jedzenia.
Patrzyła w podłogę, wydawała się nabzdyczona i zamknięta w sobie. Alvar nie chciał znów się ośmieszyć i podejmować jeszcze jednej nieudanej próby nawiązania kontaktu, kontynuował więc swoje obliczenia. Wymazywał, gryzmolił i z całą pewnością ją denerwował. Podeszła i wbiła w niego wzrok, a wtedy się zawstydził. Często się wstydził, kiedy na niego patrzyła. Już miał wstać i wrócić na oddział, gdy nagle zgarnęła długopis i nabazgrała kilka cyfr w jego książce.
– Model Blacka–Scholesa to przereklamowane gówno, kiedy rynek jest taki niestabilny – powiedziała i poszła, ignorując to, że za nią krzyczał.
Po prostu sobie poszła, jakby nie istniał, on zaś dopiero po czasie zrozumiał, co zaszło. Późnym wieczorem, kiedy usiadł przy komputerze, dotarło do niego, że nie tylko w sekundę odpowiedziała poprawnie na pytania, ale również autorytarnie i pewnie skrytykowała wyróżniony Nagrodą Nobla model wyceny instrumentów pochodnych. Dla niego – człowieka, który na oddziale doświadczał tylko niepowodzeń i poniżenia – było to coś wielkiego. Zaczął marzyć, że to będzie początek ich wzajemnych kontaktów, a może nawet punkt zwrotny w jej życiu, w którym wreszcie zda sobie sprawę z potęgi własnych zdolności.
Długo się zastanawiał, jaki powinien być jego następny krok. Jak mógłby ją bardziej zmotywować? W końcu wpadł na pomysł. Da jej test na inteligencję. W gabinecie miał pełno starych testów i formularzy po wszystkich psychiatrach sądowych, którzy tu pracowali i próbowali oszacować stopień psychopatii, aleksytymii i wszystkiego tego, na co według nich cierpiała Benito.
Sam zrobił kilka takich testów i uznał, że dziewczyna, która bez problemu rozwiązywała zadania matematyczne, powinna sobie z nimi poradzić. Kto wie, może to będzie coś dla niej znaczyło. Dlatego niedawno czekał na nią w korytarzu w chwili, która wydawała mu się odpowiednia. Miał nawet wrażenie, że po raz pierwszy jej twarz jest naga, prawdziwa, i zaczął od komplementu. Wmawiał sobie, że nawiązał kontakt.
Wzięła test. Ale potem coś się wydarzyło. Nadjechał huczący pociąg, Salander napięła mięśnie, a jej oczy nagle spowił mrok. On zaczął się jąkać i pozwolił jej odejść. Potem kazał kolegom przystąpić do zamykania drzwi cel. Sam poszedł do swojego gabinetu mieszczącego się tuż obok korytarza z celami, za masywnymi drzwiami ze szkła, w tak zwanej części administracyjnej. Był jedynym pracownikiem, który miał własny gabinet. Okna wychodziły na spacerniak, stalową siatkę i szary betonowy mur, a samo pomieszczenie nie było wiele większe niż cele ani też od nich weselsze. Jednak w odróżnieniu od cel był tam komputer z dostępem do internetu i kilka monitorów, które wyświetlały obraz z kamer zamontowanych na oddziale. Do tego parę ozdób, które mimo wszystko czyniły wnętrze nieco przytulniejszym.
Była siódma czterdzieści pięć. Drzwi do cel zostały zamknięte. Pociąg ucichł i zniknął w drodze do Sztokholmu, a koledzy siedzieli w pokoju dla personelu i gadali o pierdołach. On sam napisał linijkę lub dwie w pamiętniku, w którym opisywał życie w tym miejscu. Nie poprawiło mu to humoru, bo i nie pisał całej prawdy. Zamiast kontynuować, zaczął patrzeć na tablicę, na której wisiały zdjęcia Vildy i nieżyjącej już od czterech lat matki.
Na zewnątrz mieli ogród, oazę pośród jałowego więziennego krajobrazu. Niebo było bezchmurne. Jeszcze raz spojrzał na zegarek. Czas zadzwonić do domu, życzyć Vildze dobrych snów i zakończyć słowami: „Pa, pa, mój skarbie”. Podniósł słuchawkę, ale nie zdążył zrobić nic więcej. Włączył się wewnętrzny alarm. Alvar spojrzał na wyświetlacz i zobaczył, że wzywa cela numer siedem – Lisbeth Salander. Był jednocześnie zaciekawiony i niespokojny. Wszyscy osadzeni wiedzieli, że nie należy niepokoić personelu bez potrzeby. Lisbeth nigdy wcześniej nie korzystała z alarmu i nie wyglądała na kogoś, kto marudzi z byle powodu. Czyżby coś się stało?
– O co chodzi? – zapytał.
– Chcę, żebyś tu przyszedł. To ważne.
– Co jest ważne?
– Dałeś mi test na inteligencję, prawda?
– Tak. Pomyślałem sobie, że jesteś dziewczyną, która dobrze sobie z nim poradzi.
– Może masz rację. Nie chciałbyś od razu sprawdzić moich odpowiedzi?
Alvar znów spojrzał na zegarek. Ni cholery nie mogła tak szybko rozwiązać testu.
– Lepiej zajmijmy się tym jutro – powiedział. – Będziesz miała czas dokładniej przejrzeć odpowiedzi.
– To by było oszustwo. Miałabym całą noc na zastanowienie.
– Okej, idę.
Nie bardzo rozumiał, dlaczego to powiedział, i od razu zaczął zadawać sobie pytanie, czy trochę się nie pośpieszył. Z drugiej strony na pewno by żałował, gdyby tam nie poszedł. Przecież w głębi duszy miał nadzieję, że test ją zainteresuje i że może to być początek czegoś nowego.
Nachylił się i wziął arkusz z poprawnymi odpowiedziami, który leżał na prawej krawędzi biurka. Doprowadził się do porządku, wyszedł i kartą z czipem i osobistym kodem otworzył śluzę prowadzącą na oddział bezpieczeństwa. Ruszył korytarzem i podniósł wzrok na czarne kamery i żółte lampy na suficie. Jego palce błądziły wokół paska – miał tam OC, czyli gaz pieprzowy, oprócz tego pałkę, pęk kluczy, telefon i szare pudełeczko z przyciskiem alarmowym.
Może i był niepoprawnym idealistą, ale nie naiwniakiem. Nie dało się nim być w zakładzie karnym. Więźniowie mogli sprawiać wrażenie proszących i pokornych, choć tak naprawdę potrafili się wznieść na wyżyny manipulacji. Alvar zawsze miał się na baczności. Im mniej dzieliło go od drzwi celi, tym silniejszy był jego niepokój. Może powinien mieć ze sobą kolegę, tak jak nakazywał regulamin.
Jakkolwiek inteligentna była Lisbeth Salander, nie mogła tak szybko rozwalić całego testu. Musiała mieć jakąś ukrytą sprawę. Był o tym coraz mocniej przekonany. Otworzył wizjer w drzwiach jej celi i podejrzliwie zajrzał do środka. Lisbeth stała spokojnie przy biurku i uśmiechała się do niego, a przynajmniej niewiele jej brakowało do uśmiechu. Znów poczuł przypływ ostrożnego optymizmu.
– Okej, wchodzę. Odsuń się na odpowiednią odległość.
– Jasne.
– Dobrze.
Otworzył kluczem drzwi celi, wciąż gotowy na wszystko, ale nic się nie wydarzyło. Lisbeth nie ruszyła się z miejsca.
– Jak tam? – zapytał.
– Dobrze – odparła. – Interesujący test. Sprawdzisz go sam?
– Mam tu prawidłowe odpowiedzi – oznajmił i pomachał kartką. Nie odpowiedziała, więc dodał: – Ze względu na to, jak szybko go rozwiązałaś, nie powinnaś czuć rozczarowania, jeśli wyniki nie będą zbyt dobre.
Posłał jej wymuszony szeroki uśmiech. Znów wykrzywiła usta. Teraz jednak nie zrobiło mu się tak miło jak przedtem. Czuł się obserwowany i nie podobał mu się mroczny błysk w jej oczach. Czyżby coś szykowała? Nie zdziwiłoby go ani trochę, gdyby za tym ciemnym spojrzeniem rodził się jakiś szatański plan. Z drugiej strony była drobna, chuda. On był większy, uzbrojony i przygotowany do radzenia sobie w krytycznych sytuacjach. Przecież nie mogło mu grozić żadne niebezpieczeństwo.
Wyczekująco wziął do ręki test i posłał jej sztywny uśmiech. Zaczął przeglądać odpowiedzi, cały czas mając ją na oku. Bez wątpienia była spokojna. I tylko patrzyła na niego pytająco, zupełnie jakby chciała zapytać: „Dobrze się spisałam?”.
W każdym razie ładnego charakteru pisma nie miała. Na kartce było pełno plam tuszu i zawijasów, jakby wszystko zostało nagryzmolone w pośpiechu. Powoli, nie tracąc jej z oczu, porównywał odpowiedzi z kluczem. Najpierw stwierdził, że jedynie większość wydaje się poprawna. Po chwili jednak nie posiadał się ze zdumienia. Odpowiedziała poprawnie nawet na najtrudniejsze, końcowe pytania. Nigdy nawet nie słyszał o czymś takim. Wynik był spektakularny. Już miał ją zasypać pochwałami, kiedy poczuł, że nie może oddychać.