Читать книгу Millennium - David Lagercrantz - Страница 6
CZĘŚĆ I
SMOK
12–20 czerwca
Rozdział 3
12 czerwca
ОглавлениеLISBETH SALANDER uważnie obserwowała Alvara Olsena. Był bez wątpienia czujny, wysoki i wysportowany, miał przy pasku pałkę, gaz pieprzowy i przycisk alarmowy. Z pewnością prędzej umarłby ze wstydu, niż dał się obezwładnić. Wiedziała jednak, że ma też słabości.
Te same co wszyscy mężczyźni, poza tym dźwigał poczucie winy. Był chłopakiem, który się wstydził – to również da się wykorzystać. Uderzy go i przyciśnie. Alvar Olsen dostanie to, na co zasłużył. Uważnie się przyjrzała jego oczom i brzuchowi. Brzuch nie był idealnym miejscem do zadania ciosu. Wyglądał na twardy i umięśniony. Pieprzony kaloryfer. Ale nawet takie brzuchy mają chwile słabości. Poczekała na odpowiedni moment i zostało jej to wynagrodzone. Alvar westchnął, jakby z zaskoczeniem lub ze zdziwieniem.
Na chwilę przestał być czujny i napięty i dokładnie wtedy, podczas wydechu, Lisbeth uderzyła go w splot słoneczny. Dwa razy, mocno i celnie, a potem zrobiła coś jeszcze. Wycelowała w jego bark, dokładnie w punkt, który wskazał jej osobisty trener boksu Obinze. Zadała cios z dziką, brutalną siłą.
Od razu poczuła, że jej się powiodło. Wywichnęła mu bark. Alvar zgiął się wpół. Dyszał i nie mógł nawet krzyknąć, było widać, że ze wszystkich sił próbuje się utrzymać na nogach. Wytrzymał sekundę lub dwie. Potem skapitulował. Stracił równowagę i z głuchym łomotem rąbnął bokiem o betonową podłogę. Lisbeth podeszła na krok. Musiała dopilnować, żeby nie zrobił nic głupiego z rękoma.
– Milcz – powiedziała.
TO BYŁO NIEPOTRZEBNE polecenie. Alvar nie miał szans choćby pisnąć. Czuł się tak, jakby skończyło mu się powietrze. Bark pulsował bólem, a w oczach migotały światełka.
– Jeżeli będziesz miły i grzeczny i nie dotkniesz paska, nie będzie więcej ciosów – powiedziała Salander i wyjęła mu z ręki test na inteligencję.
W tej samej chwili Alvarowi wydało się, że słyszy jakiś dobiegający z oddali dźwięk. Czy był to telewizor w sąsiedniej celi? A może jacyś koledzy weszli na oddział i rozmawiali na korytarzu? Nie potrafił rozstrzygnąć. Był zanadto oszołomiony. Zaczął się zastanawiać, czy mimo wszystko nie powinien wykonać jakiegoś manewru albo po prostu zacząć wołać o pomoc. Nie mógł się skupić, ból zawładnął jego umysłem. Jak przez mgłę widział Salander, był przestraszony i zdezorientowany. Możliwe, że mimo wszystko dotknął alarmu, bardziej odruchowo niż świadomie. Nie zdążył jednak nic zrobić. Poczuł kolejny cios w żołądek, zwinął się do pozycji embrionalnej i dyszał jeszcze mocniej.
– Sam widzisz – odezwała się Salander. – Nie był to dobry pomysł. Ale wiesz co? Naprawdę mi się nie podoba, że muszę ci robić krzywdę. Czy kiedyś nie byłeś małym bohaterem? Wybawcą mamy czy jakoś tak? Coś mi się obiło o uszy. Teraz całe to miejsce trafił szlag, a ostatnio znów zostawiłeś Farię Kazi na pastwę losu. Muszę cię ostrzec: nie podoba mi się to.
Nie umiał na to odpowiedzieć.
– Ta dziewczyna dość już przeszła. To się musi skończyć – ciągnęła.
Alvar skinął głową, choć sam nie wiedział dlaczego.
– Cudownie. Już jesteśmy zgodni – mówiła dalej. – Czytałeś o mnie w gazetach?
Znów skinął głową. Trzymał ręce dobry kawałek od paska.
– W porządku. Wobec tego wiesz, że się nie cofam przed niczym. Ani na milimetr. Ale może ty i ja możemy zawrzeć mały deal.
– Co? – wysyczał.
– Pomogę ci uporządkować to miejsce i dopilnować, żeby Benito i jej gorylice nawet się nie zbliżyły do Farii Kazi, a ty… pożyczysz mi komputer.
– Nigdy! Ty… – próbował zaczerpnąć oddech – …ty mnie pobiłaś. Doigrałaś się.
– Sam sobie nagrabiłeś – odparła. – Ludzie są tu dręczeni i bici, a ty nawet nie kiwniesz palcem. Wyobrażasz sobie, jaki to skandal? Duma więziennictwa znalazła się w rękach małego Mussoliniego!
– Ale… – zaczął.
– Żadnych ale! Pomogę ci to posprzątać. Najpierw jednak zaprowadzisz mnie do komputera z dostępem do sieci.
– Nie ma, kurwa, mowy – odparł, siląc się na twardy ton. – W całym korytarzu są kamery. Masz przesrane.
– No to oboje mamy przesrane. Dla mnie to jak najbardziej okej – oznajmiła, a wtedy Alvar pomyślał o Mikaelu Blomkviście.
W ciągu krótkiego pobytu Salander w zakładzie odwiedził ją dwa albo trzy razy. Alvar nie miał najmniejszej ochoty, żeby Blomkvist rozgrzebywał jego brudy. Co powinien zrobić? Nie mógł myśleć jasno, a tym bardziej uznać za prawdopodobne, że historia o panoszącej się na oddziale Benito mogłaby zostać opublikowana i udokumentowana. Odczuwał zbyt silny ból, żeby się zdobyć na racjonalne rozważania. Dotknął ramienia i brzucha, i choć sam nie do końca wiedział, co ma na myśli, stwierdził:
– Nie mogę niczego zagwarantować.
– Ja też, więc to bez znaczenia. No już, wstawaj!
– W części administracyjnej na pewno spotkamy kogoś z personelu – powiedział.
– W takim razie udawaj, że mamy jakieś zadanie na zajęcia. Ty i ja. W końcu tak pięknie zaczęliśmy od testu na inteligencję.
Wstał i zachwiał się na nogach. Jarzeniówka na suficie zawirowała mu nad głową niczym błędny ognik albo spadająca gwiazda. Zrobiło mu się niedobrze.
– Poczekaj chwilę, muszę… – powiedział.
Salander go wyprostowała i przeczesała mu włosy, jakby chciała go upiększyć. Potem znów go uderzyła. Poczuł śmiertelne przerażenie. Tym razem jednak cios nie był bolesny. Wręcz przeciwnie. Nastawiła mu bark i najgorszy ból minął.
– No to idziemy – zarządziła.
Zaczął się zastanawiać, czy nie zawołać o pomoc i nie nacisnąć przycisku alarmowego. Rozważał, czy nie uderzyć jej pałką i nie psiknąć w oczy gazem pieprzowym. A jednak ruszył przed siebie, tak po prostu. Szedł korytarzem z Lisbeth Salander, jakby nic się nie stało. Otworzył śluzę kartą z czipem, wystukał kod i miał tylko nadzieję, że po drodze nikogo nie spotkają. Tymczasem natknęli się na Harriet, jego chytrą koleżankę, tak śliską, że nawet nie wiedział, za kim jest – za Benito czy za władzami porządkowymi. Czasem myślał, że i za jednym, i za drugim, bo zawsze stawała po tej stronie, która w danej chwili dawała jej lepsze możliwości.
– Cześć – wykrztusił.
Włosy Harriet były związane w koński ogon, a oczy i usta wyglądały surowo. Czasy, kiedy uważał ją za atrakcyjną, wydawały się odległe.
– Dokąd idziecie? – zapytała.
Alvar doszedł do wniosku, że może i on jest szefem, ale kiedy Harriet spojrzy podejrzliwie, nie będzie miał nic na swoją obronę, nic, czym mógłby poskromić ten wzrok.
– Chcieliśmy… Mieliśmy zamiar… – zaczął mamrotać. Nic oprócz wyznaczenia kolejnego zajęcia dla Lisbeth nie przychodziło mu do głowy, lecz był na tyle rozsądny, by wiedzieć, że Harriet tego nie kupi. – …zadzwonić do adwokata Salander – dokończył.
Czuł, że mu nie uwierzyła, tym bardziej że na pewno był blady i miał mgliste spojrzenie. Najchętniej znów upadłby na podłogę i zaczął wzywać pomocy. Zamiast tego z niespodziewaną mocą w głosie dodał:
– Adwokat jutro rano przylatuje do Dżakarty.
Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięła Dżakarta. Wiedział tylko, że komunikat jest wystarczająco konkretny i dziwny, żeby uznać go za prawdę.
– Okej, rozumiem – odparła Harriet tonem, który bardziej pasował do jej pozycji, i poszła.
Kiedy byli pewni, że zniknęła z pola widzenia, ruszyli dalej do jego gabinetu.
Gabinet był świętością. Zawsze zamykał drzwi, nikt z osadzonych nie mógł przebywać w środku, a tym bardziej korzystać z telefonu. Ale właśnie tam zmierzali i przy odrobinie szczęścia lub pecha chłopcy z centrali monitoringu zdążyli już zobaczyć, że po zamknięciu drzwi przeszli na stronę personelu. To zaś znaczyło, że w każdej chwili mogą zacząć przychodzić ludzie i pytać, co jest grane. Cokolwiek się stanie, nie będzie dobrze. Musiał coś zrobić. Dotknął paska. A jednak nie włączył alarmu. Za bardzo się wstydził, a może, chcąc nie chcąc, był też zafascynowany. Zaciekawiony. Co też ona wymyśli?
Otworzył drzwi kluczem i wpuścił ją do środka. Nagle dotarło do niego, jak beznadziejne jest to wnętrze. Czy to nie żałosne – zwłaszcza po tym, jak został nazwany synkiem mamusi – że na tablicy powiesił duże zdjęcia mamy, nawet większe od tych przedstawiających Vildę. Już dawno powinien był je zdjąć, posprzątać, złożyć wypowiedzenie i nigdy więcej nie mieć do czynienia z kryminalistami. A tymczasem stał tu. Zamknął drzwi, a Lisbeth Salander posłała mu mroczne, zdeterminowane spojrzenie.
– Mam problem – oznajmiła.
– Jaki?
– Ty nim jesteś.
– W jakim sensie?
– Jeśli cię wypuszczę, uruchomisz alarm. Ale jeśli zostaniesz, zobaczysz, co robię, a to też nie będzie dobre.
– Popełnisz przestępstwo? – zapytał.
– Prawdopodobnie – odparła.
Alvar pomyślał, że albo znowu coś przeskrobała, albo kompletnie jej odbiło.
Po raz trzeci albo czwarty uderzyła go w splot słoneczny. Znowu się skulił, próbował złapać oddech i czekał na kolejne ciosy. Jednak Salander tylko się nachyliła, błyskawicznym ruchem zdjęła mu pasek i położyła go na biurku. Alvar mimo bólu wypiął pierś i spojrzał z nienawiścią.
Wyglądało to tak, jakby mieli się na siebie rzucić i rozpocząć bójkę. Ale ona rozbroiła go po raz kolejny. Zerknęła na tablicę.
– Tam na zdjęciu to twoja matka? – spytała. – Matka, którą uratowałeś?
Nie odpowiedział. Wciąż rozważał, czy się na nią rzucić.
– To twoja mama? – zapytała raz jeszcze, a on pokiwał głową. – Umarła?
– Tak.
– Ale jest ważna?
– Zgadza się.
– No to zrozumiesz. Muszę zdobyć informacje, a ty mi na to pozwolisz.
– Dlaczego miałbym to zrobić?
– Bo już pozwoliłeś na to, żeby wszystko zaszło za daleko. W zamian pomogę ci zniszczyć Benito.
– Ona jest bezwzględna.
– Ja też – odparła.
Może miała rację. Już pozwolił, żeby sprawy zaszły za daleko. Wpuścił ją do gabinetu, kłamał, blefował. Nie miał zbyt wiele do stracenia i kiedy poprosiła go o hasło do komputera, podał je. Patrzył na jej dłonie. Był oczarowany, kiedy tak obserwował, jak błyskawicznie biegają po klawiaturze. Początkowo nie działo się nic szczególnego – po prostu skakała po stronach internetowych różnych obiektów w Uppsali, szpitala akademickiego i uniwersytetu.
Długo, bardzo długo błądziła pozornie bez celu i dopiero kiedy natrafiła na przestarzałą witrynę placówki o nazwie Instytut Genetyki Medycznej, zatrzymała się i wpisała kilka komend. Ekran zgasł. Zrobił się czarny, Salander zaś przez krótką chwilę była kompletnie nieruchoma. Niczym skała. Po chwili ciężko odetchnęła, a jej palce się zawahały, jak u pianistki, która się przygotowuje do zagrania trudnego fragmentu.
Zaczęła z niewiarygodną szybkością stukać w klawisze – na czarnym ekranie pojawiły się rzędy białych cyfr i liter, a potem komputer zaczął pisać sam. Wyrzucał na ekran znaki, niezrozumiałe kody i komendy. Alvar rozumiał tylko pojedyncze angielskie słowa: connecting database, search, query i response, a potem niepokojące bypassing security. Krótką chwilę czekała niecierpliwie i bębniła palcami o blat. Nagle wykrzyknęła: „Kurwa!”. Na ekranie pojawiła się ramka z napisem ACCESS DENIED. Spróbowała jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu coś się zadziało – wyglądało jak fala, ruch do wewnątrz. Potem mignęły kolory. Na ekranie zaświecił zielony napis ACCESS GRANTED i zaczęły się dziać rzeczy, o których Alvar nawet nie wiedział, że są możliwe. Wyglądało to tak, jakby została wessana w tunel czasoprzestrzenny i wyszła z niego do cyberświatów z innej epoki, jeszcze na długo przed internetem.
Przeglądała skany starych dokumentów i listy z nazwiskami napisanymi na maszynie albo piórem kulkowym. Poniżej widniały kolumny cyfr i notatki – domyślał się, że to wyniki analiz i testów. Kilkakrotnie dostrzegł na dokumentach stemple oznaczające klauzulę tajności. Wśród nazwisk zobaczył własne, a także liczne orzeczenia. Jakby zamieniła komputer w wężowe stworzenie, poruszające się bezgłośnie przez ukryte archiwa i pozamykane krypty. Trwało to godzinami. Pracowała i pracowała.
Nie potrafił pojąć, co robiła, wiedział jedynie, że nie znalazła tego, czego szukała. Widać to było w jej mowie ciała i w tym, jak mamrotała. Po czterech i pół godziny dała za wygraną, a on westchnął z ulgą. Musiał iść do toalety. A potem jechać do domu, zastąpić ciotkę, zajrzeć do Vildy, zasnąć i zapomnieć o bożym świecie. Tyle że Lisbeth kazała mu siedzieć spokojnie i zamknąć mordę. Miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Po raz kolejny ekran zgasł, a ona zaczęła wpisywać komendę za komendą. Alvar ku swojemu przerażeniu zdał sobie sprawę, że zamierzała się dostać do więziennego systemu komputerowego.
– Przestań – powiedział.
– Nie lubisz dyrektora więzienia, prawda?
– To nie ma znaczenia.
– Ja też go nie lubię – odparła i zaczęła robić coś, na co nie chciał patrzeć.
Otworzyła maile i dokumenty Rikarda Fagera i zaczęła je czytać. A on jej na to pozwolił. Nie tylko dlatego, że nienawidził szefa i że wszystko i tak już zaszło za daleko. Chodziło też o sposób, w jaki się obchodziła z komputerem. Był jakby przedłużeniem jej ciała. Obsługiwała go z absolutną wirtuozerią, to zaś sprawiało, że jej ufał. Może irracjonalnie. Nie wiedział. Ale pozwalał jej pracować i przeprowadzać kolejne ataki. Ekran znów zrobił się czarny, a potem ponownie wyświetlił komunikat ACCESS GRANTED.
Co, do cholery? – pomyślał nagle Alvar.
Przed sobą na ekranie zobaczył korytarz mieszczącego się tuż obok pawilonu bezpieczeństwa. Był spokojny i ciemny. Lisbeth raz za razem powtarzała tę samą sekwencję, jakby ją wydłużała albo wplatała w nią powtarzający się interwał. Alvar przez długą chwilę siedział z rękoma na kolanach i zamkniętymi oczami, licząc na to, że wszystko szybko się skończy.
Były pięćdziesiąt dwie minuty po pierwszej. Lisbeth Salander wstała i wymamrotała „dzięki”. Nie pytając, co robiła, poprowadził ją przez śluzę do jej celi i życzył dobrej nocy. Potem pojechał do domu, ale w zasadzie nie zasnął. Zdrzemnął się tylko na krótką chwilę nad ranem, a w snach widział Benito i jej sztylety.