Читать книгу Millennium - David Lagercrantz - Страница 8

CZĘŚĆ I
SMOK
12–20 czerwca
Rozdział 5
18 czerwca

Оглавление

FARIA KAZI SIEDZIAŁA SKULONA na łóżku w celi i obejmowała rękoma kolana. Miała dwadzieścia lat i według obrazu samej siebie była tylko bladym, znikającym cieniem. A przecież mało kto potrafił się oprzeć jej urokowi już od czasu, kiedy w wieku czterech lat przybyła do Szwecji z Dhaki, stolicy Bangladeszu.

Dorastała w wieżowcu na przedmieściach Sztokholmu zwanych Vallholmen, z czterema braćmi – jednym młodszym i trzema starszymi. Jej ojciec, Karim, szybko założył sieć pralni chemicznych i wiodło mu się całkiem dobrze. W końcu kupił mieszkanie spółdzielcze z dużymi oknami w Sickli. W dzieciństwie nie było żadnych dramatów.

Faria grała w koszykówkę i miała dobre oceny, zwłaszcza z języków. Uwielbiała szyć i rysować mangi. Jednak kiedy wkroczyła w wiek nastoletni, kawałek po kawałku zaczęto odbierać jej wolność. Najwyraźniej miało to związek z jej pierwszą miesiączką i z tym, że w ich dzielnicy gwizdano za nią na palcach. Mimo to była przekonana, że zmiana przychodzi z zewnątrz, niczym zimny wschodni wiatr. Sytuacja stała się jeszcze gorsza, kiedy jej mama, Aisza, zmarła na wylew. Wraz z jej odejściem rodzina straciła nie tylko matkę, ale również okno na świat i głos rozsądku.

Teraz, w więzieniu, Faria przywołała w myślach Hassana Ferdousiego, imama z Botkyrki, i jego niezapowiedzianą wizytę w ich domu w Sickli pewnego wieczoru. Kochała imama i tęskniła za rozmową z nim. Jednak Hassan Ferdousi nie przyszedł na pogaduszki.

– Wypaczyliście sens islamu – usłyszała jego syczący ton dobiegający z kuchni. – Jeśli tak dalej pójdzie, będzie źle, naprawdę źle.

Po tym wieczorze sama doszła do takiego wniosku. Jej obaj bracia, Ahmed i Baszir, mieli w sobie coraz bardziej niezdrowe emocje, surowość i nienawiść. To oni, nie ojciec, kazali jej nosić nikab, nawet jeśli szła tylko po mleko do sklepu za rogiem. Najlepiej byłoby, gdyby po prostu gniła w domu. Jej brat Razan nie był aż tak kategoryczny ani szczególnie zaangażowany. Miał inne zainteresowania. Nawet jeśli najczęściej słuchał Ahmeda i Baszira, przez większość czasu pracował w sklepach ojca i odpowiadał za prace krawieckie. Ale nie był dla niej oparciem i też miał ją na oku.

Mimo nadzoru Faria od czasu do czasu potrafiła znaleźć luki i wypełnić je wolnością, nawet jeśli za każdym razem wymagało to pomysłowości i kłamstw. Nadal miała swój komputer i pewnego dnia wyczytała, że w Kulturhuset w Sztokholmie nie kto inny jak Hassan Ferdousi ma rozmawiać z rabinem Goldmanem o religijnym prześladowaniu kobiet. Akurat miała za sobą maturę zdaną w liceum na Kungsholmen. Był koniec czerwca, od dziesięciu dni nie wychodziła z domu i miała wielką ochotę uwolnić się od siły, która nie dawała jej żyć. Z trudem przekonała ciotkę Fatimę. Niezamężna ciotka pracowała jako kartograf i była jej ostatnią sojuszniczką w rodzinie. Zrozumiała jej desperację i w końcu zgodziła się powiedzieć, że są umówione na skromną kolację. Z jakiegoś powodu bracia w to uwierzyli.

Fatima przyjęła ją w swoim mieszkaniu w dzielnicy Tensta, ale od razu pozwoliła się wymknąć do centrum. Oczywiście nie mogło być mowy o żadnych większych ekscesach, Faria musiała wrócić o wpół do dziewiątej i czekać na Baszira, który miał ją stamtąd odebrać. Jednak do tego czasu mogła przebywać gdzie indziej. Pożyczyła czarną sukienkę i buty na obcasie. To była oczywiście przesada. Nie szła przecież na przyjęcie. Miała wziąć udział w debacie o religii i represjach. Chciała jednak dobrze się ubrać. Czuła, że okazja jest uroczysta. Mimo to prawie nie pamiętała, o czym dyskutowano. Była zbyt przejęta, że tam jest i widzi tych wszystkich ludzi wśród publiczności. Ze dwa razy była poruszona bez żadnego powodu. Po debacie nadszedł czas na pytania. Ktoś z publiczności chciał wiedzieć, dlaczego kobiety zawsze cierpią, kiedy mężczyźni ustanawiają swoje religie. Hassan Ferdousi nieco mętnie odpowiedział:

– To głęboko zasmucające, kiedy z największej istoty we wszechświecie robimy narzędzie własnej małości.

Myślała o tych słowach, kiedy ludzie wokół niej zaczęli się podnosić z krzeseł. Młody mężczyzna w dżinsach i białej koszuli szedł w jej stronę. Była tak nieprzyzwyczajona do patrzenia na chłopaków w swoim wieku bez nikabu i hidżabu, że czuła się naga, wystawiona na widok publiczny. A jednak nie uciekła. Siedziała na miejscu i ukradkiem na niego spoglądała. Mógł mieć ze dwadzieścia pięć lat, nie był zbyt wysoki czy pewny siebie, ale jego oczy błyszczały. W jego chodzie była swoista lekkość, która kontrastowała z ciężarem i mrokiem w spojrzeniu. Wydawał się zawstydzony i zbity z tropu, co tylko wzbudzało poczucie bezpieczeństwa. Zwrócił się do niej w języku bengalskim:

– Jesteś z Bangladeszu, prawda?

– Skąd wiesz?

– Tak czułem. A skąd dokładnie?

– Z Dhaki.

– Ja też.

Jego uśmiech był tak ciepły, że nie mogła go nie odwzajemnić. Ich spojrzenia się spotkały. Poczuła w środku ssanie. Na pewno mówili coś jeszcze. A jednak pamiętała tylko, że szli placem Sergela i od razu zaczęli rozmawiać wyjątkowo otwarcie. Jeszcze zanim zdążyli się sobie przedstawić, on opowiedział o blogu z Dhaki. Blogu, który walczył o wolność słowa i prawa człowieka, czym prowokował krajowych islamistów. Autorzy byli umieszczeni na listach śmierci, a islamiści zaczęli ich mordować, jednego po drugim. Zarzynano ich maczetami, a policja i rząd nie robili nic.

– Nawet nie kiwnęli palcem – powiedział.

Dlatego musiał opuścić Bangladesz i swoją rodzinę i dostał azyl w Szwecji.

– Któregoś razu byłem przy tym. Byłem tuż obok. Miałem na koszulce krew najlepszego przyjaciela – opowiadał.

Nawet jeśli nie do końca go wtedy zrozumiała, wyczuła w nim smutek większy nawet od jej własnego i miała wrażenie bliskości, której nie powinno się odczuwać tak szybko. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miała wrażenie, że żyje w pełni. Nie trwało to jednak długo. Poczuła niepokój i zobaczyła przed sobą czarne oczy Baszira. Uczucie minęło już na Gamla Stan. Ale i tak było bardziej niż wystarczające. Przez następne dni i tygodnie wracała myślami do tamtego spotkania jak do sekretnej skrzyni ze skarbami.

Nie należało więc się dziwić, że także w więzieniu mocno się go uczepiła. Zwłaszcza teraz, wieczorem, w oczekiwaniu na drgania wywołane przez przejeżdżający pociąg towarowy. Słyszała zbliżające się kroki Benito i całą sobą czuła, że będzie gorzej niż kiedykolwiek.


ALVAR OLSEN ZNÓW SIEDZIAŁ w swoim biurze i czekał na telefon od dyrektora więzienia, Rikarda Fagera. Czas jednak płynął, a telefon wciąż milczał. Alvar zaklął pod nosem i zaczął myśleć o Vildze. W zasadzie powinien mieć wolny dzień i być z córką na turnieju piłki nożnej w Västerås. Wszystko odwołał. Nie miał odwagi opuścić miejsca pracy. Po raz setny zadzwonił do swojej ciotki, czując się jak najgorszy ojciec w dziejach. Ale co miał zrobić?

Jego plany usunięcia Benito z oddziału spełzły na niczym. O wszystkim ją poinformowano, posyłała mu nienawistne spojrzenia, a cała placówka wydawała się doprowadzona do wrzenia. Więźniarki szeptały po kątach, jak przed wielką bójką albo uwolnieniem osadzonego, a on przez cały czas wznosił prosząco oczy w kierunku Lisbeth Salander. Obiecała, że wybada sytuację. Mimo wszystko niepokoiło go to tak samo jak zasadniczy problem, a przecież ustalili, że on spróbuje pierwszy. Salander dała mu pięć dni. Termin minął, on zaś nic nie zdziałał. Był jedynie przerażony.

Tylko w jednej kwestii mógł odetchnąć z ulgą. Sądził, że w jego sprawie zostanie wszczęte wewnętrzne śledztwo – musiały przecież istnieć nagrania ukazujące, jak on i Salander wchodzą do jego gabinetu po zamknięciu drzwi cel i siedzą tam aż do wczesnych godzin porannych. Przez następnych kilka dni był pewien, że w każdej chwili może zostać wezwany do dyrekcji, gdzie każą mu odpowiadać na wyjątkowo kłopotliwe pytania. Nic się jednak nie działo, aż w końcu nie wytrzymał i sam poszedł do centrum monitoringu w budynku B pod pretekstem sprawdzenia kilku kwestii związanych z Beatrice „Benito” Andersson. Nerwowo przewinął do odpowiedniego momentu – wieczoru dwunastego czerwca i nocy z dwunastego na trzynastego.

W pierwszej chwili nie rozumiał. Raz za razem cofał nagranie, ale w korytarzu przez cały czas było pusto i cicho, i nie widział ani śladu siebie czy Salander. Bez wątpienia był uratowany. Nawet jeśli chciał wierzyć, że miał dzikie szczęście i jakimś dziwacznym trafem kamery akurat wtedy przestały działać, zrozumiał, co się stało. Widział przecież, jak Salander włamuje się do więziennego serwera i majstruje przy systemie monitoringu. Najwyraźniej zamieniła sekwencje obrazów. Innego wytłumaczenia nie było. Poczuł wielką ulgę. A jednocześnie strach. Przeklinając to i wszystko inne, jeszcze raz sprawdził skrzynkę mailową. Ani słowa, po prostu nic! Czy to było takie trudne? Wystarczyło przenieść gdzieś Benito.

Zegar wskazywał siódmą piętnaście. Za oknem znowu padał deszcz. Alvar wiedział, że powinien wyjść na korytarz i sprawdzić, czy w celi Farii Kazi nie dzieją się jakieś straszne rzeczy. Powinien tam być, pilnować Benito i krok po kroku zamieniać jej życie w piekło. Ale siedział w miejscu jak sparaliżowany. Ogarnął wzrokiem gabinet i poczuł, że coś się zmieniło. Czy to możliwe, że Salander narobiła bałaganu, kiedy tu była poprzedniego dnia? To były dziwne godziny. Po jakimś czasie zaczęła przeszukiwać swoje dawne rejestry, próbując znaleźć niejakiego Daniela Brolina. Alvar starał się nie patrzeć. Nie chciał być w to zamieszany. Choć, koniec końców, i tak był. Przez jego komputer Lisbeth odbyła całkowicie zwyczajną rozmowę telefoniczną. Co dziwne, brzmiała wtedy jak zupełnie inna osoba, była przyjazna i ostrożna, pytała, czy pojawiły się jakieś nowe dokumenty. Zaraz potem chciała wrócić do swojej celi.

Dobę od tamtych wydarzeń Alvar czuł się coraz bardziej nieswojo. Postanowił natychmiast iść na oddział. Gwałtownie wstał z krzesła, ale nie zdążył się ruszyć. Zabrzęczał wewnętrzny telefon. Dyrektor Rikard Fager wreszcie się odezwał. Miał dobre wiadomości. Więzienie Hammerfors w Härnösand mogło przyjąć Benito już następnego dnia przed południem. To oczywiście była fantastyczna informacja. A jednak nie poczuł ulgi, jakiej się spodziewał. Sam nie rozumiał dlaczego. Po chwili zorientował się, że pociąg towarowy już huczy za oknem. Bez słowa się rozłączył i wybiegł.


MIKAEL CZUŁ SIĘ NAPADNIĘTY. Z drugiej strony była to jedna z najprzyjemniejszych napaści od dłuższego czasu. W drzwiach pojawiła się Malin Frode, mokra od deszczu, ze smugami makijażu na policzkach i z dzikim, zdeterminowanym błyskiem w oku. Nie wiedział, czy go spoliczkuje, czy zacznie zdzierać z niego ubranie.

Prawda leżała pośrodku. Popchnęła go na ścianę, chwyciła za biodra i powiedziała, że zostanie ukarany za to, że jest taki nudny, za to, że jest taki seksowny, i diabli wiedzą za co jeszcze. Zanim dotarł do niego sens jej słów, już siedziała na nim okrakiem na łóżku i dochodziła, nie jeden raz.

Potem leżeli obok siebie i ciężko oddychali. Gładził ją po włosach i mówił miłe, czułe rzeczy, dokładnie tak, jak powinien. W jego głosie, w nim samym, nie było żadnej fałszywej nuty. Naprawdę za nią tęsknił. Na zewnątrz padał deszcz. Po wodach Riddarfjärden pływały żaglówki. Krople deszczu stukały o kalenice. To była piękna chwila. Mimo to poszybował gdzieś myślami, a Malin natychmiast to zauważyła.

– Już cię nudzę? – spytała.

– Co? Nie. Tęskniłem za tobą – odparł zgodnie z prawdą.

Oczywiście czuł się winny. Człowiek nie powinien zaczynać myśleć o pracy kilka sekund po seksie z kobietą, której dawno nie widział.

– Kiedy ostatnio powiedziałeś coś szczerze?

– Chyba dość często się staram.

– Znowu Erika?

– Raczej to, o czym rozmawialiśmy przez telefon.

– Atak hakerski.

– Między innymi.

– I Leo?

– Tak.

– No to gadaj, do cholery. Dlaczego właściwie tak się nim interesujesz?

– Nawet nie wiem, czy naprawdę się nim interesuję. Próbuję po prostu sprawić, żeby wszystko do siebie pasowało.

– Fantastycznie to wyjaśniłeś, Kalle.

– Hmm. Tak.

– Czyli jest coś, czego nie chcesz zdradzić. Może ma to związek z ochroną źródeł?

– Może.

– Kretyn!

– Przykro mi.

Malin przybrała łagodniejszy wyraz twarzy i odgarnęła lok z oka.

– Z drugiej strony po naszej rozmowie sama dość długo myślałam o Mannheimerze.

Owinęła się kołdrą. Wyglądała tak, że trudno było jej się oprzeć.

– I co myślałaś? – zapytał.

– Przypomniałam sobie, że miał mi opowiedzieć, dlaczego przez pewien czas był taki radosny. Później jednak przestał i naciskanie go w tej sprawie wydawało mi się okrutne.

– Dlaczego zaczęłaś o tym myśleć?

Zawahała się. Wyjrzała przez okno.

– Bo ta jego radość jednocześnie mnie cieszyła i martwiła. Była trochę przegięta.

– Może się zakochał?

– Zadałam mu to samo pytanie, ale stanowczo zaprzeczył. Byliśmy wtedy w restauracji Riche, już to dało do myślenia. Leo nienawidził tłumów. Ale wtedy się zjawił i mieliśmy porozmawiać o moim zastępcy. Niestety, nie mogłam z nim dojść do ładu. Jak tylko zaczynałam wymieniać jakieś nazwiska, zmieniał temat. Gadał o miłości, o życiu, dzielił się przemyśleniami na temat swojej muzyki. To było dziwne i, szczerze mówiąc, dość nudne. Mówił, że od urodzenia lubił pewne harmonie i skale. Molowe z sekstą czy jakoś tak. Nie słuchałam zbyt uważnie. Był taki szczęśliwy i zajęty sobą, że aż mnie to ubodło i naskoczyłam na niego jak idiotka. „Co się stało? Musisz mi powiedzieć!”. Ale on nie chciał tego sprecyzować. Odparł, że nie może nic powiedzieć. Jeszcze nie. Oznajmił tylko, że wreszcie odnalazł dom.

– Może się nawrócił.

– Leo nienawidził wszystkiego, co ma związek z religią.

– No to o co chodziło?

– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że równie szybko się skończyło. Już kilka dni później uszło z niego całe powietrze.

– W jakim sensie?

– W każdym. To był akurat mój ostatni dzień u Alfreda Ögrena. Ponad półtora roku temu. Był środek nocy, siedzieliśmy w jego gabinecie. Wcześniej miałam u siebie imprezę pożegnalną, Leo nie przyszedł i zrobiło mi się przykro. To, co nas łączyło, było szczególne. – Spojrzała na niego. – Nie masz powodów do zazdrości.

– Nie tak łatwo robię się zazdrosny.

– Wiem. I nienawidzę cię za to. Od czasu do czasu mógłbyś być, choćby po to, żeby pokazać dobrą wolę. W każdym razie Leo i ja flirtowaliśmy ze sobą mniej więcej w czasie, kiedy poznałam ciebie. Moje życie to był jeden wielki bajzel, rozwód i tak dalej, i z pewnością dlatego tak mnie poruszyło to nagłe szczęście, które jakby nie pasowało do jego charakteru. Tak czy owak, zadzwoniłam do niego w środku nocy, a on jeszcze siedział w pracy. To mnie ubodło jeszcze bardziej. W każdym razie przepraszał tak przekonująco, że mu wybaczyłam, a kiedy zapytał, czy chcę wpaść na kieliszek przed snem, pobiegłam od razu. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie rozumiałam, co miał tam do roboty o tak późnej porze. Nie był przecież pracoholikiem. Gabinet, w którym siedział, wcześniej należał do jego ojca. Wchodzę i jestem w szoku: na ścianie obraz Dardela, w rogu komoda Haupt. Leo czasem mówił, że się wstydzi tego pokoju, tego ostentacyjnego luksusu. Jednak tego wieczoru, kiedy weszłam… Ledwo potrafię to opisać… Jego oczy jakby płonęły i miał zmieniony, łamiący się głos. Mimo to próbował zgrywać wesołego. Cały czas się uśmiechał, tyle że jego spojrzenie było zagubione, smutne. Na komodzie Haupt stała opróżniona butelka burgunda z dwoma pustymi kieliszkami. Najwyraźniej miał gościa. Przytuliliśmy się, mówiliśmy sobie miłe rzeczy, wypiliśmy pół butelki szampana i obiecaliśmy sobie, że będziemy w kontakcie. Jednak było widać, że cały czas myśli o czymś innym. W końcu powiedziałam: „Nie wyglądasz na szczęśliwego”. „Jestem szczęśliwy”, odpowiedział. „Tylko że…”. Nie dokończył. Długo milczał. Popijał szampana. Wydawał się kompletnie przybity. Mówił, że chce wpłacić dużą sumę pieniędzy…

– Komu?

– Nie mam pojęcia. Zastanawiałam się, czy nie palnął tego ot tak, pod wpływem chwili. Wydawał się wręcz zawstydzony własnymi słowami, a ja więcej nie pytałam. Odniosłam wrażenie, że to prywatna sprawa. Potem nic już nie było takie jak dawniej. W końcu wstałam, on też wstał, znów się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, choć trochę bez przekonania. Wymamrotałam: „Dbaj o siebie, Leo”, wyszłam na korytarz, stanęłam i czekałam na windę. Po chwili zawróciłam, byłam zdenerwowana. Co to za jakieś śmieszne tajemnice?, pomyślałam. Co on kombinuje? Chciałam zrozumieć. Ale kiedy wróciłam, to znaczy jeszcze zanim go zobaczyłam, zdałam sobie sprawę, że przeszkadzam. Leo siedział i pisał coś na papierze w kolorze piasku. Było widać, że się wytęża. Ramiona miał napięte, w jego oczach były łzy, nie miałam serca mu przeszkadzać. Nie zauważył mnie.

– Nie masz pojęcia, o co mogło chodzić?

– Dopiero później przyszło mi do głowy, że mogło to mieć związek z jego matką. Zaledwie kilka dni później zmarła, a Leo, jak wiesz, wziął urlop i wyjechał w długą podróż. Z pewnością powinnam była się odezwać i złożyć kondolencje. Ale, jak wiesz, w moim własnym życiu zrobił się syf. Siedziałam w nowej pracy dzień i noc, kłóciłam się z byłym mężem. Poza tym cały czas sypiałam z tobą.

– To musiało być najgorsze ze wszystkiego.

– Chyba tak.

– Czyli od tamtej pory go nie widziałaś?

– Osobiście nie, niekiedy jakieś krótkie urywki w telewizji. Chyba trochę o nim zapomniałam, a raczej wyparłam go z pamięci. Ale dzisiaj, kiedy zadzwoniłeś… – Malin się zawahała, jakby szukała słów. – …przed oczami znów stanęła mi ta scena z gabinetu – kontynuowała – i coś mi tam nie pasowało. Nie potrafiłam tylko stwierdzić co dokładnie. W końcu się wkurzyłam, wzięłam telefon i do niego zadzwoniłam. Ale zmienił numer.

– Czy wspominał może, że kiedy był mały, pewien psycholog z drużyny łowieckiej firmy Alfreda Ögrena został przypadkowo zastrzelony? – zapytał Mikael.

– Nie. Jak to?

– Nazywał się Carl Seger.

– Nic mi to nie mówi. Co dokładnie się stało?

– Został zastrzelony w czasie polowania na łosie, dwadzieścia pięć lat temu, w lasach Östhammar. Prawdopodobnie przez przypadek. Niefortunnym strzelcem był dyrektor finansowy Rosvik, Per Fält.

– Masz jakieś podejrzenia?

– Nie bardzo, przynajmniej na razie. Ale pomyślałem, że może Carl Seger i Leo byli sobie bliscy. Rodzice przecież inwestowali w chłopaka, prawda? Robili mu testy na inteligencję i tak dalej, a wiem, że Seger pisał sporo na temat znaczenia wiary w siebie dla rozwoju młodych ludzi. Pomyślałem więc…

– Leo bardziej chyba w siebie wątpił, niż wierzył – przerwała Malin.

– Carl Seger pisał też o wątpliwościach. Czy Leo często wspominał o rodzicach?

– Czasem i mówił o nich niechętnie.

– Nie brzmi to za dobrze.

– Herman i Viveka z pewnością miewali przebłyski, ale wydaje mi się, że jednym z nieszczęść Leo było to, że nigdy nie udało mu się im przeciwstawić. Nie poszedł własną drogą.

– Chodzi ci o to, że wbrew własnej woli został finansistą.

– Tak prosto chyba nigdy nie jest. Jakaś jego cząstka też musiała tego chcieć. Ale i tak jestem pewna, że marzył o tym, żeby się uwolnić, i może właśnie dlatego tak mnie oburza ta scena w jego gabinecie. To było jak pożegnanie, i to nie tylko z matką, ale również z czymś innym, większym.

– Nazwałaś go Hamletem…

– Chyba głównie dla podkreślenia kontrastu z tobą. Ale myślę, że rzeczywiście bez przerwy analizował wszystkie za i przeciw.

– Hamlet na końcu stał się brutalny.

– Tak, wiem, ale Leo nigdy by nie… – zamilkła.

Po jej twarzy przemknął cień.

– Co takiego? – Mikael położył jej dłoń na ramieniu. – O co chodzi? – zapytał.

– W zasadzie o nic.

– No mów!

– Raz rzeczywiście widziałam, jak Leo kompletnie zwariował.


O SIÓDMEJ DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ Faria Kazi poczuła pierwsze wibracje wywołane przez nadjeżdżający pociąg. Były jak nagłe dreszcze. Do zamknięcia drzwi cel zostało tylko szesnaście minut. Jednak do tego czasu wiele mogło się wydarzyć. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż ona. Na korytarzu strażnicy pobrzękiwali kluczami, słychać było głosy i nawet jeśli nie rozróżniała słów, zdawało jej się, że znów wyczuwa znajome podekscytowanie.

Nie miała pojęcia, o co chodzi, wiedziała tylko, że w powietrzu czuć pośpiech, słychać szepty, że idzie Benito. Nic jednak nie było pewne, nawet to, czy na tory za oknem kapał deszcz. Przed godziną w powietrzu wyczuwało się burzę. Teraz ze świata zewnętrznego do środka wciskały się tylko wstrząsy i huk pociągu.

Ściany zdawały się trząść, ludzie chodzili tam i z powrotem, ale nic poważnego się nie działo. Może mimo wszystko czekał ją spokojny wieczór. Klawisze mieli się na baczności. Alvar Olsen nie spuszczał jej z oka i wydawało się, że pracuje bez przerwy. Może w końcu ją obroni. Może będzie dobrze, bez względu na to, co szeptano. Myślała o braciach, o matce i przypominała sobie opromienione słońcem trawniki z dawnych lat w Vallholmen. Jednak nie dane jej było odpłynąć w marzenia na długo. Kawałek dalej rozległo się człapanie, niepokojąco znajome. Nie było już żadnych wątpliwości. Poczuła też zapach słodkich perfum. Trudno jej się oddychało, miała ochotę wybić dziurę w ścianie i pobiec wzdłuż torów albo w magiczny sposób zniknąć. Była jednak skazana na swoją celę i swoje łóżko. Czuła się tak jak kiedyś w Sickli i próbowała znów myśleć o Dżamalu. Oczywiście to nie pomagało. Nie było już żadnego pocieszenia. Pociąg towarowy huczał, kroki były coraz głośniejsze, a perfumy już szczypały ją w nos. Wiedziała, że za kilka sekund pochłonie ją ta sama bezdenna otchłań co zawsze. Nie miało znaczenia, ile razy sobie wmawiała, że jej życie już jest zrujnowane i że nie ma nic do stracenia. Czuła jednakowe przerażenie za każdym razem, kiedy Benito pojawiała się w drzwiach i z przyjaznym uśmiechem przekazywała pozdrowienia od jej braci.

Nie było jasne, czy Benito się spotykała z Baszirem i Razanem, czy choćby miała z nimi kontakt. Tak czy inaczej, pozdrowienia brzmiały jak groźba i zawsze kończył je rytuał, w czasie którego Benito ją policzkowała, głaskała, macała po piersiach i między nogami, nazywała dziwką i kurwą. Ale to nie sam dotyk czy słowa były najgorsze. Najgorsze było uczucie, że od samego początku stanowi to jedynie przygotowanie do czegoś znacznie gorszego. Czasami się spodziewała, że w dłoni Benito dostrzeże stalowy błysk. Myśl o stalowych ostrzach często jej towarzyszyła w tym miejscu.

Zła sława Benito była oparta na indonezyjskich sztyletach, ponoć własnoręcznie przez nią wykutych wśród litanii klątw. Mówiono, że wystarczy je skierować na drugiego człowieka, żeby skazać go na śmierć. Mity o tych sztyletach ciągnęły się za Benito więziennymi korytarzami niczym zła aura, zmieszana z zapachem jej perfum. Faria wiele razy wyobrażała sobie, jak Benito ją nimi atakuje. Zdarzały się dni, kiedy właściwie było jej wszystko jedno.

Nadstawiła uszu, nadzieja na chwilę znów się w niej zatliła. Człapanie ustało. Chyba nikt jej nie zatrzymał? Nie, po chwili kroki znów się rozległy i tym razem Benito miała towarzystwo. Dało się to wyczuć nie tylko w krokach. Także w zapachu. Perfumy zmieszały się z ostrzejszą wonią potu i miętowych pastylek. To była Tine Grönlund – sługuska i gorylica Benito. Faria zrozumiała, że ta chwila na oddech była raczej wejściem o stopień wyżej, eskalacją.

Będzie źle, pomyślała.

W drzwiach ukazały się umalowane paznokcie u nóg i blade stopy wystające z plastikowych klapków. Benito miała podwinięte rękawy, na jej rękach widniały wytatuowane węże. Była spocona, wymalowana i miała zimne spojrzenie. A jednak się uśmiechała. Nikt nie miał tak nieprzyjemnego uśmiechu jak ona. Tine weszła za nią i zamknęła drzwi – mimo że nikomu oprócz strażników nie wolno było tego robić.

– Na zewnątrz stoją Greta i Lauren. Nie musimy się martwić, że ktoś nam przeszkodzi – oznajmiła Tine.

Gmerając w kieszeni, Benito zrobiła krok w stronę Farii. Jej grymas był już tylko cieniem uśmiechu, wąską kreską. Na bladym czole pojawiły się nowe zmarszczki. Na usta wystąpiła kropla potu.

– Trochę nam się śpieszy. Klawisze chcą mnie odesłać, słyszałaś o tym? Dlatego musimy podjąć decyzję, raz na zawsze. Lubimy cię, Faria. Dobrze wyglądasz, a my lubimy ładne dziewczyny. Ale lubimy też twoich braci. Złożyli nam bardzo hojną ofertę, więc chciałybyśmy się dowiedzieć…

– Nie mam pieniędzy – przerwała Faria.

– Dziewczyna może płacić na inne sposoby, a my mamy swoje preferencje, swoją walutę. Prawda, Tine? Mam dla ciebie jedną rzecz, coś, co ci pomoże być bardziej skłonną do współpracy.

Benito znów zaczęła gmerać w kieszeni, tym razem z szerokim uśmiechem – była w nim lodowata radość zwycięzcy.

– Jak myślisz, co ja tutaj mam? – kontynuowała. – Co to może być? To nie jest mój Keris, więc możesz być spokojna, jeśli o to chodzi. Ale i tak to coś ma dla mnie wartość.

Wyciągnęła z kieszeni czarny przedmiot i rozległo się metaliczne kliknięcie. Zaraz potem Faria poczuła, że nie może oddychać. To był sztylet. Strach tak ją sparaliżował, że nie zdążyła zareagować, kiedy Benito złapała ją za włosy i odgięła jej kark.

Ostrze powoli, bardzo powoli zbliżało się do jej szyi. Wskazywało tętnicę, jakby Benito chciała zaprezentować punkt śmiercionośnego cięcia. Po chwili wycedziła coś o zmywaniu grzechów krwią i przywracaniu szczęścia rodzinie. Faria nie słyszała dokładnie. Czuła tylko w nozdrzach słodki zapach perfum i oddech, nieprzyjemny od tytoniu, cuchnący jakąś chorobą. Nie była w stanie już dłużej myśleć i dlatego nie dotarło do niej, dlaczego w pomieszczeniu zapanował nagle niepokój innego rodzaju. Dopiero po chwili spostrzegła, że drzwi zostały z powrotem otwarte, a potem znów zamknięte.

W środku była jeszcze jedna osoba. Kto? Faria dopiero po chwili rozpoznała Lisbeth Salander. Lisbeth wyglądała dziwnie, jak wyblakła albo pogrążona we śnie, jakby nie do końca wiedziała, gdzie jest. Zdawała się nawet nie reagować, kiedy Benito do niej podeszła.

– Przeszkadzam? – zapytała.

– Jak cholera. Kto cię tu, kurwa, wpuścił?

– Tamte dziewczyny. Nawet się zbytnio nie awanturowały.

– Idiotki! Nie widzisz, co mam w dłoni? – syknęła Benito i machnęła sztyletem.

Lisbeth zauważyła ostrze, ale na nie też nie zareagowała. Patrzyła tylko nieobecnym wzrokiem na Benito.

– Spierdalaj, szmato. Bo cię potnę jak świnię.

– Nie zrobisz tego – odparła Lisbeth. – Nie będziesz miała czasu.

– Co? Nie będę miała czasu?

Przez celę przetoczyła się fala nienawiści. Benito ruszyła na Salander ze sztyletem w dłoni. Nie doszła jednak daleko. Faria nie zdążyła nawet dostrzec, co się stało. Jeden cios, zamach łokciem i Benito jakby wpadła na ścianę. Znieruchomiała jak sparaliżowana. Zaraz potem runęła na podłogę, nawet nie wystawiwszy przed siebie rąk. Zapadła cisza, słychać było tylko dudnienie pociągu.

Millennium

Подняться наверх