Читать книгу Lord John i sprawa osobista - Diana Gabaldon - Страница 9

Оглавление

Londyn, czerwiec 1757 roku,

Stowarzyszenie Angielskiego Befsztyka,

Klub Dżentelmenów

Była to jedna z tych rzeczy, których człowiek wolałby nie widzieć. Bo gdyby nie zobaczył, życie stałoby się znacznie prostsze.

Rzecz sama w sobie nie była w zasadzie szokująca. Lord John Grey widywał już gorsze, mógł to uczynić nawet teraz – wystarczyłoby wyjść z siedziby Befsztyka na ulicę. Kwiaciarka, od której w drodze do klubu kupił bukiecik fiołków, miała na odwrocie dłoni sączącą się otwartą ranę. Odźwierny, weteran wojen w obu Amerykach, nosił na twarzy siną szramę po tomahawku, ciągnącą się od szczęki aż po włosy na głowie i przecinającą pozbawione gałki oko. Tymczasem owrzodzenie na przyrodzeniu czcigodnego Josepha Trevelyana było zupełnie niewielkie. Można by rzec: dyskretne.

– Płytsze niż studnia, węższe niż drzwi – mruknął pod nosem Grey. – Ale, do ciężkiej cholery, to zupełnie wystarczy.

Wyszedł zza parawanu i przyłożył fiołki do nosa. Ich zapach w żaden sposób nie zdołał przyćmić woni pisuaru. Był początek czerwca i w Befsztyku, podobnie jak we wszystkich podobnych londyńskich przybytkach, rozchodził się zapach piwa przemieszany z cierpką wonią moczu.

Trevelyan wyszedł zza parawanu przed lordem Johnem, nieświadomy jego odkrycia. Sir Joseph stał teraz w drugiej izbie pogrążony w rozmowie z lordem Hanleyem i niejakim Pittem. Stanowił uosobienie dobrego smaku i rzeczowej elegancji. Jego klatka piersiowa jest zbyt drobna, pomyślał nieprzychylnie Grey, choć purpurowo-brązowe szaty Trevelyana znakomicie skrywały szczupłość sylwetki ich właściciela. Do tego nogi miał jak patyki.

Lord John krytycznie obracał w dłoni bukiecik, jakby sprawdzał, czy nie zwiędnął, i spod przymrużonych powiek patrzył na mężczyznę. Był bystrym i dyskretnym obserwatorem, choć teraz właściwie tego żałował. Gdyby nie to, nie stałby przed dylematem.

Odkrycie, że znajomy cierpiał na francuską chorobę, zazwyczaj nie niosło z sobą żadnych konsekwencji prócz pewnego obrzydzenia w najgorszym wypadku lub współczucia w najlepszym. Stanowi takiemu towarzyszyła błoga świadomość, że człowiek sam nie jest zarażony. Niestety, czcigodny Joseph Trevelyan to nie tylko znajomy z klubu, była z nim zaręczona kuzynka Greya.

Służący powiedział coś do lorda Johna, a on odruchowo podał mu bukiecik. Potem machnął ręką i rzekł:

– Nie, za wcześnie na posiłek. Zaczekam na pułkownika Quarry’ego.

– Tak jest, milordzie.

Trevelyan przyłączył się do swoich kompanów przy stole w drugiej izbie. Na jego chudej twarzy pojawił się szeroki uśmiech – widocznie Pitt opowiedział dowcip.

Grey nie mógł już dłużej stać w miejscu i wilkiem patrzeć na tego człowieka. Zawahał się, gdyż nie był pewny, czy należy iść do palarni i tam zaczekać na Quarry’ego, czy też raczej skierować się do biblioteki. W tej samej chwili do środka wszedł Malcolm Stubbs, porucznik z jego pułku, który pozdrowił go zaskoczony i najwyraźniej uradowany jego widokiem.

– Majorze Grey! Cóż pana tutaj sprowadza? Sądziłem, że zawsze bywa pan w Klubie White’a. Czyżby znudziła się panu polityka?

Stubbs był nie wyższy od Greya, ale za to dwukrotnie od niego szerszy w pasie. Miał szeroką twarz cherubina, duże niebieskie oczy i sposób bycia, którym zaskarbiał sobie sympatię podwładnych – choć niekoniecznie przełożonych.

– Witaj Stubbs. – Grey uśmiechnął się pomimo wewnętrznego niepokoju. Często widywali się poza służbą, ale nie byli bliskimi przyjaciółmi. – Myli mnie pan z moim bratem Halem. Karciane hocki-klocki wigów to jego działka.

– Karciane hocki-klocki wigów? To niezłe, Grey, naprawdę niezłe! Muszę to zapamiętać, żeby powtórzyć staremu.

„Stary”, czyli ojciec Malcolma Stubbsa, baronet, sympatyk wigów, bywał w Klubie White’a równie często jak brat lorda Johna.

– Zatem jest pan członkiem tego klubu? Czy tylko gościem, jak ja? – spytał Stubbs, odzyskując równowagę po ataku wesołości. Zatoczył wkoło ręką, wskazując biało nakryte stoły i pełnym szacunku spojrzeniem obrzucając rząd karafek ustawionych przez służbę na kredensie.

– Członkiem.

Trevelyan uprzejmie skinął głową w stronę księcia Gloucester, który odwzajemnił powitanie. Chryste, Trevelyan rzeczywiście znał wszystkich. Z pewnym trudem Grey skupił uwagę na Stubbsie.

– Dziadek zaraz po moim urodzeniu zapisał mnie do Befsztyka. Od siódmego roku życia, kiedy to podobno w człowieku zaczyna kiełkować rozum, przyprowadzał mnie tutaj na środowe lunche. Wyjazdy zagraniczne odzwyczaiły mnie od tego, jednak zawsze tutaj wpadam, kiedy jestem w Londynie.

Służący pochylał się nad Trevelyanem z karafką porto. Grey rozpoznał znak wytwórcy, wytłoczony złotem na szyjce. San Isidro, sto gwinei za beczułkę. Bogaty, z koneksjami i... syfilityk. Cholera, co począć z tą historią?

– Pański towarzysz jeszcze nie przyszedł? – Grey trącił Stubbsa. – W takim razie może wypijemy po jednym w bibliotece?

Ruszyli korytarzem po przyjemnie wydeptanym dywanie, prowadząc niezobowiązującą rozmowę.

– Po co ten wyszukany strój? – spytał Grey, pstrykając palcami w galon na ramieniu Stubbsa. Żołnierze zazwyczaj nie przepadali za Befsztykiem. Choć niektórzy oficerowie z jego pułku odwiedzali ten klub, rzadko pojawiali się w pełnym umundurowaniu, jeśli później nie czekały ich jakieś obowiązki.

– Odwiedzam wdowę – odparł Stubbs nieco zrezygnowany. – Nie będę miał już czasu, żeby się przebrać.

– Tak? A kto zginął? – Odwiedziny u wdów były oficjalną wizytą, którą składało się rodzinom żołnierzy, aby złożyć kondolencje i dyskretnie wypytać o stan finansów. Jeśli mąż był zawodowym żołnierzem, wdowa mogła liczyć na pomoc finansową od przyjaciół i bezpośrednich przełożonych zmarłego. Przy odrobinie szczęścia uzbierała się suma wystarczająca na godny pochówek.

– Timothy O’Connell.

– Naprawdę? Co mu się stało?

O’Connell był Irlandczykiem w średnim wieku, opryskliwym, lecz ze wszech miar dobrym żołnierzem. Służył przez całe życie, a na stopień sierżanta zapracował godną szacunku umiejętnością wprawiania podwładnych w stan najwyższego przerażenia. Była to umiejętność, której Grey zazdrościł mu jako siedemnastoletni młodszy oficer i która nawet teraz, po dziesięciu latach, nadal wzbudzała szacunek.

– Zginął przedwczoraj w bójce ulicznej.

Grey uniósł brwi.

– To musiała być jakaś jatka. Chyba że wzięli go z zaskoczenia. Jestem przekonany, że O’Connell wygrałby nawet nieuczciwą bójkę.

– Nie znam szczegółów. Zamierzam spytać o to wdowę.

Siadając na jednym ze starych, wygodnych foteli w bibliotece, Grey skinął na służącego.

– Brandy. A dla pana, Stubbs? Tak, prosimy o dwie brandy. I zawiadomcie mnie, jeśli przyjdzie pułkownik Quarry.

– Dzięki, stary druhu. Proszę wpaść kiedyś do mojego klubu, też zaproszę pana na drinka. – Stubbs odpiął bogato zdobiony rapier i podał go służącemu.

– Nawiasem mówiąc, widziałem przed kilkoma dniami pańską kuzynkę – rzekł, sadowiąc na fotelu pośladki pokaźnych rozmiarów. – Ładna dziewczyna. Wygodny ten fotel – dodał z namysłem.

– Istotnie. Którą kuzynkę ma pan na myśli? – spytał Grey ponuro. Miał wiele kuzynek, lecz tylko dwie z nich mogły przypaść Stubbsowi do gustu. Rozmowa zaczynała zmierzać w nieodpowiednim kierunku.

– Nazywa się Pearsall – rzekł wesoło Stubbs, potwierdzając przypuszczenia Greya. – A na imię ma chyba Olivia, prawda? Czy to ona jest zaręczona z sir Trevelyanem? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem go w sąsiedniej izbie.

– Zgadza się – odparł krótko Grey, nie chcąc w tej chwili rozmawiać o sir Josephie. Stubbs potrafił być jednak dociekliwym rozmówcą i niczym dwudziestopudowe działo na stromym zboczu trudno było go zepchnąć z kursu. Toteż Grey musiał wysłuchać licznych uwag na temat przedsięwzięć Trevelyana oraz jego pozycji społecznej – o czym i tak był znakomicie poinformowany.

– Pojawiły się jakieś nowe wieści z Indii? – spytał po jakimś czasie z pewną desperacją.

Ten gambit zadziałał. Cały Londyn wiedział, że Robert Clive usiłował pokonać bengalskiego nababa, a Stubbs miał brata w piechocie, w 46. pułku, który właśnie pod dowództwem Clive’a oblegał Kalkutę. Toteż mógł podzielić się wieloma makabrycznymi szczegółami walk, które nie trafiły jeszcze na łamy gazet.

– W jednym miejscu umieszczono tak wielu brytyjskich więźniów, że kiedy umierali z gorąca, nie było gdzie chować zwłok. Toteż żywi musieli tratować martwych. Mówił mi także – w tym miejscu Stubbs rozejrzał się i zniżył głos – że niektórzy nieszczęśnicy z pragnienia postradali zmysły i pili krew tych, którzy umarli. Podcinali im gardła lub nadgarstki, wypijali krew i porzucali wyssane ciała. Bryce mówił, że kiedy ich stamtąd wyciągnęli, nie mogli zidentyfikować połowy zwłok...

– Myśli pan, że też tam pojedziemy? – przerwał mu Grey. Dopił brandy i skinął na służącego, mając nadzieję, że całkowicie nie straci apetytu na lunch.

– Nie wiem. Możliwe. Chociaż w zeszłym tygodniu słyszałem plotki, że raczej wyślą nas do Ameryki. – Stubbs zmarszczył brwi i pokręcił głową. – Trudno wybierać między Hindusami a Indianami z plemienia Mohawk, to wszystko zwierzęta. Jednak moim zdaniem w Indiach człowiek ma znacznie większą szansę na odznaczenie.

– Jeśli przeżyje pomimo upału, owadów, jadowitych węży i dyzenterii – zauważył Grey i na chwilę przymknął oczy. Promienie słoneczne padające przez otwarte okno muskały twarz balsamicznym, łagodnym ciepłem angielskiego czerwca.

W najbliższym czasie pułk miał zostać przeniesiony, toteż spekulacjom i plotkom nie było końca. Francja, Indie, amerykańskie kolonie... A może jedno z księstw niemieckich, Praga albo front rosyjski? Indie Zachodnie? Wielka Brytania toczyła z Francją wojnę na trzech kontynentach, w takich czasach dobrze być żołnierzem.

Na uprzejmej rozmowie, na którą składały się podobne spekulacje, zszedł im cały kwadrans, a Grey mógł wreszcie powrócić do rozmyślań o konsekwencjach swego odkrycia. Gdyby sprawy potoczyły się zwykłym torem, problem z Trevelyanem spadłby na Hala. Ale starszy brat lorda Johna przebywał teraz we Francji, Grey nie mógł się z nim skontaktować i tym samym to na nim spoczywała odpowiedzialność. Małżeństwo Trevelyana i Olivii Pearsall miało zostać zawarte za sześć tygodni. Należało działać, i to szybko.

Być może powinien skonsultować tę sprawę z Paulem lub Edgarem – jednak żaden z jego przyrodnich braci nie obracał się w wyższych kręgach towarzyskich. Paul siedział na wsi w swojej posiadłości w Sussex i nie ruszał się z domu dalej niż do najbliższego miasteczka, w którym odbywał się targ. Natomiast Edgar... Nie, Edgar nie okazałby się pomocny w takiej sprawie. Jego metoda na jej „dyskretne” rozwiązanie polegałaby na wychłostaniu Trevelyana końskim batem na schodach Westminsteru.

Odźwierny oznajmił o przybyciu pułkownika Quarry’ego, co położyło kres tym rozmyślaniom, przynajmniej na pewien czas.

Wstając, Grey dotknął ramienia Stubbsa.

– Proszę przyjść po mnie po obiedzie, dobrze? – rzekł. – Pójdę z panem do wdowy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. O’Connell był dobrym żołnierzem.

– Naprawdę? To miło z pańskiej strony, Grey. Dziękuję. – Stubbs rzeczywiście wyglądał na wdzięcznego. Składanie kondolencji pogrążonym w żałobie kobietom nie było jego mocną stroną.

*

Trevelyan na szczęście zakończył już swój posiłek i wyszedł. Grey zajrzał do sali jadalnej. Służący zmiatali właśnie okruszki z pustych stołów. To dobrze, że już go nie było. Na widok tego człowieka podczas posiłku skurczyłby mu się żołądek.

Przywitał się serdecznie z Harrym Quarrym i zmusił się do prowadzenia rozmowy w trakcie jedzenia zupy, choć jego umysł zaprzątało co innego. Czy powinien spytać Harry’ego o radę? Zawahał się, zanurzając łyżkę w talerzu. Quarry często blefował, zdarzało mu się postępować prostacko, lecz był dobrym obserwatorem, znał się na ludziach i ich niecnych sprawkach. Pochodził z dobrej rodziny i zasady, jakimi rządził się świat wyższych sfer, nie były mu obce. A ponad wszystko lord John mógł liczyć na jego dyskrecję. No i rozmawiając o tej sprawie, mógł wyrobić sobie na nią pogląd. Przełknął bulion i odłożył łyżkę.

– Znasz Josepha Trevelyana?

– Czcigodnego sir Trevelyana? Jego ojciec jest baronetem, sir Joseph ma brata w parlamencie, fortunę w kornwalijskiej cynie, działa w Kompanii Wschodnioindyjskiej. – Quarry ironicznie uniósł brwi. – Za wysokie progi. Dlaczego pytasz?

– Jest zaręczony z moją kuzynką Olivią. Zastanawiałem się, czy... możesz mi coś powiedzieć o jego... charakterze.

– To chyba trochę za późno na takie pytanie, skoro są już zaręczeni? – Quarry krytycznie przyjrzał się swojej łyżce, na której spoczywało jakieś warzywo, po czym wzruszył ramionami, włożył je do ust i przełknął. – Poza tym to chyba nie twoja sprawa. Ojciec panny na pewno jest zadowolony.

– Ona nie ma ojca ani matki. Przez ostatnie dziesięć lat znajdowała się pod kuratelą mego brata Hala. Mieszka w domu mojej matki.

– Ach tak. Nie wiedziałem. – Quarry powoli przeżuwał, gęste brwi zmarszczyły się, kiedy spojrzał na przyjaciela. – Co on zrobił? Pytam o Trevelyana, nie o twego brata.

Lord John uniósł brwi i przyjrzał się łyżce.

– O ile mi wiadomo, nic szczególnego. Dlaczego miałby coś robić?

– Jeśliby nic nie zrobił, nie pytałbyś mnie o jego charakter – odparł Quarry. – Wyrzuć to z siebie, Johnny. Co takiego zrobił?

– Nie chodzi o to, co zrobił, ale jakie są tego konsekwencje... – Lord John usiadł głębiej na krześle, czekając, aż służący zbierze talerze i odejdzie. Poczuł, że czerwienieją mu policzki. Pochylił się do przodu i zaczął mówić konfidencjonalnym, niemal bezgłośnym szeptem.

To absurdalne, myślał jednocześnie. Każdemu mężczyźnie zdarza się przypadkowo dostrzec coś takiego, jednak jego upodobania sprawiały, że sytuacja była szczególnie delikatna. Nie mógł dopuścić, aby ktokolwiek podejrzewał go o celowe podglądanie. Nawet pełen temperamentu Quarry, który – jeśli znalazłby się w podobnej sytuacji – przypuszczalnie pochwyciłby Trevelyana za przyrodzenie i głośno domagałby się wyjaśnień, wykrzykując: „Co to ma znaczyć!”.

– Przed chwilą byłem w toalecie – rzekł, wskazując na parawan. Natknąłem się tam na Trevelyana i... zauważyłem... – Chryste, płonił się jak dziewczyna. Quarry uśmiechnął się, widząc jego konsternację.

– To chyba franca – dokończył niemal szeptem.

Uśmiech nagle ustąpił z twarzy Quarry’ego. Spojrzał na parawan, zza którego wyłonił się właśnie lord Dewhurst pogrążony w rozmowie z przyjacielem. Dostrzegłszy spojrzenie Quarry’ego, Dewhurst odruchowo sprawdził, czy zapiął rozporek. Stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, spojrzał na niego spode łba i odszedł w kierunku swego stolika.

– Franca – szept Quarry’ego był zdecydowanie głośniejszy, niżby Grey sobie tego życzył. – Masz na myśli syfilis?

– Tak.

– Jesteś pewien, że ci się nie przewidziało? Może patrzyłeś pod kątem, może to był jakiś cień... W tych sprawach łatwo o pomyłkę, prawda?

– Nie sądzę – odparł krótko Grey. Jednocześnie jego umysł gorączkowo uchwycił się tej myśli: to wszystko trwało bardzo krótko. Może rzeczywiście się mylił? Była to kusząca myśl...

Quarry znowu spojrzał na parawan. Wszystkie okna były otwarte, do środka wpadały ciepłe promienie czerwcowego słońca. Poprzez krystaliczne powietrze Grey widział poszczególne kryształki soli na obrusie, które wysypały się z solniczki.

– Ach tak – rzekł Quarry. Zamilkł na chwilę, wodząc palcem wskazującym po rozsypanej soli.

Nie spytał, czy Grey potrafi rozpoznać wrzód. Każdemu młodszemu oficerowi zdarzało się niekiedy towarzyszyć lekarzowi w badaniu żołnierzy prowadzonym po to, aby zwolnić do cywila wszystkich cierpiących na podobne dolegliwości. Mnogość kształtów i wielkości – nie mówiąc już o różnym stopniu zaawansowania – często bywała później tematem żartów w kantynie oficerskiej.

– W takim razie gdzie zadaje się z dziwkami? – spytał Quarry, podnosząc wzrok i strzepując sól z palca.

– Co? – Grey spojrzał ze zdziwieniem.

Quarry uniósł jedną, gęstą brew.

– Skoro Trevelyan ma francę, musiał ją gdzieś złapać, prawda?

– Owszem.

– No więc sam widzisz – rzekł Quarry, z zadowoleniem sadowiąc się głębiej na krześle.

– Wcale nie musiał się zarazić w burdelu – zauważył Grey. – Choć przyznaję, że to najbardziej prawdopodobne miejsce. Co za różnica?

Quarry uniósł brwi.

– Najważniejsze jest, aby się upewnić, zanim rozgłosisz to w całym Londynie. Domyślam się, że nie masz ochoty na bliższą przyjaźń z tym człowiekiem, żeby się lepiej przyjrzeć?

Mówiąc to, Quarry uśmiechnął się szeroko. Grey poczuł przypływ krwi do klatki piersiowej, gorąco zrobiło mu się nawet na karku.

– Nie – odparł krótko. Ale zaraz zmobilizował się, usiadł nieco głębiej i dodał, strząsając niewidoczny pył z mankietu: – Nie jest w moim typie.

Quarry zarechotał, jego twarz zaczerwieniała od wina i rozbawienia. Czknął, znowu zarechotał i głośno plasnął dłońmi o stół.

– No cóż, dziwki nie są aż tak wybredne. Ale jeśli taka kotka sprzedaje swoje ciało, sprzeda również wszystko inne, włącznie z informacjami o klientach.

Grey spojrzał na pułkownika nieco osłupiałym wzrokiem. Dopiero po chwili zrozumiał.

– Sugerujesz, żebym zapłacił prostytutce, by potwierdziła moje podejrzenia?

– Wszystko w lot chwytasz – rzekł Quarry, z zadowoleniem przytakując i strzelając palcami, aby dolano mu wina. – Myślałem raczej o znalezieniu dziewczyny, która już widziała jego przyrodzenie, lecz twój pomysł wydaje się prostszy. Wystarczy zaprosić Trevelyana do twego ulubionego klasztoru, zamienić z przeoryszą słówko, wesprzeć ją kilkoma funciakami i masz, czego chciałeś!

– Ale ja... – Grey o mały włos by przyznał, że nie tylko regularnie nie wspiera rajfurek, ale że przybytków rozpusty nie odwiedził już od wielu lat. Pamięć o ostatniej takiej wizycie udało mu się skutecznie stłumić. Nie pamiętał nawet, przy której ulicy znajdował się tamten budynek.

– Pójdzie jak z płatka – zapewnił go Quarry, nie zwracając uwagi na zakłopotanie Greya. – I wyjdzie zupełnie niedrogo. Myślę, że wszystkiego dowiesz się za dwa, najwyżej trzy funty.

– Ale kiedy moje podejrzenie zostanie potwierdzone...

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lord John i sprawa osobista

Подняться наверх