Читать книгу Przewaga Bourne’a - Eric van Lustbader - Страница 8
2
Оглавление– Proszę za mną – powiedział El Ghadan.
Bourne nie zareagował.
– Widzę, że plotki o pańskim uporze nie były przesadzone – rzekł terrorysta. Jego krzywy uśmiech przypominał bliznę. – Sprawdźcie, czy nie ma broni – rozkazał.
Od grupy odłączył się przysadzisty mężczyzna z czarnymi oczami płonącymi nienawiścią i obszukał Bourne’a. Następnie zrobił krok do tyłu i skinął głową.
– Wróćmy na miejsce zbrodni – zarządził El Ghadan.
Dwóch mężczyzn chwyciło Bourne’a za ręce, odwróciło i zaprowadziło z powrotem do spływającej krwią sali konferencyjnej.
– Jedna, dwie, trzy, cztery ofiary. – El Ghadan policzył trupy swoich ludzi, a później stanął przed Bourne’em. Nie był wysoki, ale za to szeroki w barach. Miał wąską talię, niczym tancerz, ale na tym podobieństwa się kończyły. Jego szorstka skóra, pokryte bliznami policzki i wielkie, silne dłonie zdradzały jego pochodzenie. Zwykły robotnik, Beduin, urodzony i wychowany pośród bezlitosnych piasków.
– Męczennicy – syknął przez zaciśnięte zęby. Mrużył oczy i wyglądał, jakby skupiał się głównie na przyszłości. Niewykluczone, że temu osobliwemu spojrzeniu zawdzięczał swoje przezwisko. – Nie zwalnia to pana z odpowiedzialności za ich śmierć.
Bourne słyszał o El Ghadanie, ale nigdy nie miał okazji go spotkać. W Treadstone czytał jego akta. Były dość precyzyjne, jeśli chodzi o fakty, ale ubogie, jeśli chodzi o opis jego osobowości. W przypadku takich fanatyków, zajmujących najdalsze pozycje na skali ekstremizmu, ustalenie cech osobowości stanowiło klucz do ich pokonania. Dlatego Bourne wyostrzył wszystkie zmysły.
– Nie boi się pan, że przyjedzie policja? – odezwał się.
– Policja? – El Ghadan wybuchnął śmiechem, surowym i przeszywającym jak pustynny wiatr. – Tutaj ja nią rządzę.
Bourne zapamiętał tę reakcję. Arogancja i pogarda. Kiedy przeciwnikowi się wydaje, że do tego stopnia kontroluje sytuację, że może dać upust swojemu poczuciu wyższości nad tobą, wówczas masz nad nim pewną przewagę.
El Ghadan pstryknął palcami i trzymający Bourne’a mężczyźni posadzili go na krześle między dwoma martwymi terrorystami. Wyciągnął rękę, a zastępca natychmiast podał mu tablet.
El Ghadan przesunął palcem po wyświetlaczu i obrócił urządzenie w stronę Bourne’a. Obraz na żywo, trzy osoby: Soraya Moore, jej córka Sonya oraz mąż, Aaron Lipkin-Renais, pracownik francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Cała trójka siedziała z rękami związanymi z tyłu. Córeczka Sorayi, najwyżej dwuletnia, zaczęła płakać.
Bourne poczuł bolesny skurcz żołądka. Jego znajomość z Sorayą była długa, skomplikowana i czasem… bardzo bliska. Jak El Ghadanowi udało się porwać ją razem z rodziną? Ocena jego „talentu” drastycznie wzrosła.
Soraya patrzyła prosto w kamerę. Bourne widział ją po raz ostatni ponad trzy lata wcześniej, ale wiedział, że po ślubie z Lipkinem-Renaisem zrezygnowała z kierowania Treadstone. Wkrótce potem na stałe przeniosła się do Paryża i tam, w Mieście Świateł, rozpoczęła nowy etap życia z mężem i córeczką. Bourne pogodził się z jej wyjazdem, ale nie potrafił o niej zapomnieć.
Soraya, pół-Egipcjanka, była piękną kobietą, wprost olśniewała urodą. „Niezwykłe – pomyślał Bourne – że skrajne niebezpieczeństwo czyni ją jeszcze piękniejszą, podkreśla jej wyraziste kości policzkowe, powiększa i tak ogromne oczy w kolorze kawy, teraz przepełnione mieszaniną wściekłości i strachu o męża i córkę”. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że bezpieczeństwo rodziny jest u niej absolutnie na pierwszym miejscu.
Lipkin-Renais przechylał głowę. Patrzył na coś lub na kogoś poza kadrem.
El Ghadan stuknął zgrubiałym palcem w ekran i powiedział:
– Zna ich pan, prawda?
Bourne usiłował skoncentrować się na niuansach w jego głosie.
– W każdym razie kobietę na pewno. Soraya Moore. Szefowa Treadstone. Była szefowa.
Chwalił się swoją wiedzą, to jasne. Był jak goryl, który wali się pięściami w piersi. Jego ton skrywał jednak coś więcej, jakąś chełpliwą nutę. Bourne zapragnął się w nią wsłuchać.
– Dziwne, że wybrała Francuza, a nie pana. Chociaż nie, założę się, że byłby pan równie marnym ojcem, jak mężem.
Deprecjonowanie drugiej osoby jest oznaką braku pewności siebie, a nawet strachu. Czego mógł się bać El Ghadan?
– A właśnie, czy zna pan Sonyę? Niesamowita! Dzieci w jej wieku, jakże delikatnym, są uosobieniem niewinności, nie sądzi pan? Jest ładna jak matka, może nawet ładniejsza. Kto wie, może kiedy dorośnie…
„Aha, teraz to powie” – pomyślał Bourne.
– …a raczej jeśli dorośnie.
Bourne tylko patrzył przed siebie i milczał.
– Zabierzcie go! – rozkazał terrorysta.
Założyli mu worek na głowę, po czym zaprowadzili na przesiąknięty odorem śmierci korytarz, potem do windy, na dół, do przypominającego jatkę holu, i na zewnątrz, do jednego z SUV-ów. Ktoś wbił mu w ramię igłę. Kiedy wrzucono go na tylne siedzenie, jeszcze walczył z opanowującym go otępieniem, ale środek, który mu podano, był silniejszy. Bourne stracił świadomość, kiedy SUV ruszał spod hotelu.
***
Powrót do przytomności był naznaczony krótkim poczuciem błogości, potem jednak wspomnienie tego, co się niedawno wydarzyło, wdarło się do umysłu Bourne’a i błyskawicznie go otrzeźwiło.
Pierwszą rzeczą, jaką poczuł, były więzy na rękach i nogach. Unieruchomiono go na drewnianym krześle ze skórzanym oparciem. Rozejrzał się i stwierdził, że znajduje się w niewielkim pomieszczeniu o nagich, betonowych ścianach, pozbawionym okien i mającym jedne, zamknięte na klucz i strzeżone drzwi. Jedyną ozdobą był wiszący na przeciwległej ścianie gruby afgański dywan.
Po prawej stronie na takim samym krześle siedział El Ghadan. Między nim a Bourne’em stał nieduży, ośmiokątny stolik z wyrytymi w macicy perłowej arabskimi inskrypcjami. Bourne zwrócił uwagę na postawę terrorysty: rozsiadł się, wręcz rozwalił na krześle, i założył nogę na nogę. Złudzenie nonszalancji byłoby nawet przekonujące, gdyby nie poruszał tak energicznie i nerwowo założoną nogą. Podniósł rękę i jeden z jego ludzi wyszedł, by po chwili wrócić z tacą, na której stały dwa kubki z kawą, śmietanka, cukier oraz talerz daktyli obtoczonych w kokosie.
El Ghadan uczynił zachęcający gest.
– Proszę się częstować. – Pokręcił głową. – Najmocniej przepraszam. – Podniósł jeden z kubków. – Kawy? Nie. – Upił łyk. – Może daktyla? – Włożył jednego do ust, po czym zlizał z palców okruszki kokosa. – Chodzi o to, że trzeba coś zrobić – powiedział. – I to szybko.
– Ma pan przecież ludzi i środki.
El Ghadan zignorował tę uwagę.
– Za tydzień w Singapurze pański prezydent doprowadzi do pomyślnego zakończenia negocjacji w sprawie podpisania historycznego traktatu pokojowego między Izraelczykami a Palestyńczykami. – Pochylił się i ściszył głos. – Porozumienie wisi na włosku. Bez jego pomocy i wsparcia nigdy nie dojdzie do skutku. Chcę, aby zadbał pan o to, żeby prezydent nie dotarł do Złotego Pałacu w Singapurze, gdzie układ ma zostać podpisany.
– Oszalał pan – stwierdził Bourne.
– Tak brzmi pańska odpowiedź? – El Ghadan cierpliwie odczekał kilka chwil, a ponieważ Bourne milczał, pokiwał głową i powiedział: – W porządku. Przyda się zatem lekcja pokory.
Jak na zawołanie do pomieszczenia wszedł jeden z jego ludzi, pchając przed sobą dwudziestoczterowoltowy akumulator samochodowy. Przez ramię miał przerzucone dwie wiązki gołych miedzianych kabli. Na dłonie założył grube gumowe rękawice. Postawił akumulator obok Bourne’a, zdjął kable i jednym końcem przymocował je do skrzyneczki, a drugi pozostawił wolny.
Bourne przyglądał się tym czynnościom z opanowaniem, jakie wpojono mu podczas szkolenia w Treadstone i które wielokrotnie sprawdziło się w praktyce. Mężczyzna kilka razy obwiązał jego pierś miedzianym drutem. Kiedy skończył, kucnął przy skrzynce i dał szefowi znak skinieniem głowy.
– Powiem panu, co się teraz stanie, panie Bourne – odezwał się El Ghadan. – Rashid przyłoży luźną końcówkę przewodu do styków i wówczas przepłynie przez pana prąd o napięciu dwudziestu czterech woltów. To, rzecz jasna, za mało, żeby pana usmażyć, ale przecież nie o to chodzi. Śmierć to żadna nauczka. Nie, panie Bourne, dwadzieścia cztery wolty jedynie porażą panu mięśnie międzyżebrowe. Rashid musi być ostrożny, ponieważ jeśli nie wyłączy prądu na czas, pan się udusi. To jednak trochę potrwa, a te chwile wypełni panu straszliwy, nieznośny ból. Poczuje się pan tak, jakby umierał. – Skinął głową. – Pokaż mu, Rashid.
Podwładny El Ghadana wykonał polecenie. Bourne myślał, że przygotował się na ból, ale to, co go przeszyło, ta agonia w czystej postaci, solidnie nim szarpnęło. Było jak gigantyczna dłoń zaciskająca się wokół piersi i płuc. Łzy napłynęły mu do oczu.
Rashid przerwał obwód. Ciało Bourne opadło. Pot spływał mu po karku i czole, zaszczypał w oczy, zbierał się pod pachami i w pachwinach. Wiedział, że nie może stracić przytomności, że musi zachować choć odrobinę panowania nad sobą. Bo w przeciwnym razie…
Rashid znów poraził prądem. Otoczenie straciło barwy, dźwięki zatarły się i zniekształciły. Bourne’owi opadła głowa, a jego broda oparła się na zlanej potem piersi. W jego umyśle zapanował chaos. Wiedział, że musi coś sobie przypomnieć. Tylko co?
Kiedy prąd popłynął po raz trzeci, świadomość Bourne’a postanowiła go opuścić. Potężna pięść zamknęła go w uścisku, jakby chciała zmiażdżyć żebra i przebić nimi serce. Pomieszczenie zrobiło się najpierw czerwone, a potem stało się czarne.
***
– Jak się czujemy? – Głos El Ghadana unosił się w ciemności. – Żyjemy?
Zgasły wszystkie światła. Bourne z trudem nabrał powietrza, potem wziął kolejny drżący oddech. Szorstka dłoń chwyciła go za podbródek. Poświecono mu po oczach oślepiającym światłem. Ktoś rozchylił mu powieki.
– Źrenice w porządku – odezwał się jakiś głos. – Szybko się ocknął. Twardziel.
– Należało się tego spodziewać – rzucił El Ghadan. – Pora na drugą część przedstawienia.
Ktoś odsunął wiszący na ścianie dywan i pomieszczenie wypełniło światło wlewające się do środka przez lustro weneckie. Bourne zaczął mrugać jak oszalały, rozpaczliwie usiłując znaleźć oparcie dla wzroku, a kiedy już mu się udało, z miejsca tego pożałował, zobaczył bowiem ten sam pokój, co na ekranie tabletu, a w nim przywiązanych do krzeseł Sorayę, Sonyę i Lipkina-Renaisa.
Po drugiej stronie ośmiokątnego stolika dostrzegł zarys postaci El Ghadana, właściwie tylko jego profil.
– Mała jest przerażona. Widzisz to, Bourne?
– Sonya. – Bourne miał wrażenie, jakby mówił z ustami pełnymi piachu. Język okropnie mu spuchł. Spróbował zebrać ślinę. – Ma na imię Sonya.
El Ghadan poprawił się na krześle, które zaskrzypiało.
– Za chwilę Sonya będzie się bała jeszcze bardziej.
Bourne gwałtownie odwrócił głowę i ujrzał radość na twarzy terrorysty.
– Nie rób nic głupiego – ostrzegł.
– Głupota nie ma tu nic do rzeczy. – El Ghadan wzruszył ramionami. – Odpowiedzialność spadnie na ciebie, nie na mnie.
Dał znak. Bourne zobaczył, jak twarz Lipkina-Renaisa nagle blednie. W polu widzenia pojawił się mężczyzna z pistoletem. Sonya krzyknęła, a jej ciałkiem wstrząsnął dreszcz. Przerażona Soraya szeroko otworzyła oczy; wiedziała, co się stanie.
Soraya i Bourne krzyknęli jednocześnie, choć po przeciwnych stronach lustra.
– Nie!
– Nie musisz tego robić – powiedział Bourne zachrypniętym głosem.
El Ghadan rozsiadł się wygodnie, jakby szykował się do seansu ulubionego filmu.
– Patrz, Bourne. Lekcja pokory jeszcze się nie skończyła.
Pistolet wypalił. Krew i kawałki mózgu oraz kości Lipkina-Renaisa spadły na skuloną Sorayę jak różowy grad.
***
El Ghadan wstał i ustawił się tak, że zasłonił Bourne’owi widok, ale nie zdołał wyciszyć zawodzenia pełnego bólu i niedowierzania.
– No i proszę – powiedział. – Kolejny grzech na twoim sumieniu.
Splótł dłonie jak ksiądz przed homilią.
– Oto co się stanie, jeśli się nie podporządkujesz: najpierw zastrzelimy Sonyę na oczach Sorayi, a potem zabierzemy Sorayę do pokoju przesłuchań, w którym zostanie pozbawiona własnej woli, własnej tożsamości, własnego ja. Z człowieka przeistoczy się w kawał mięsa. Wtedy osobiście zacznę odcinać kawałek po kawałku, aż zostanie kupa krwawych ścięgien i tłuszczu.
Pochylił się, nadal ze splecionymi dłońmi, i dodał cicho, swobodnym tonem, nakładającym się na zawodzenie Sorayi i płacz Sonyi:
– Wiem z dobrego źródła, Bourne, że jesteś specjalistą w tych sprawach.
Przesunął się, odsłaniając koszmarną scenę, która rozgrywała się za lustrem weneckim. Soraya próbowała objąć zanoszącą się histerycznym płaczem córeczkę, ale więzy jej na to nie pozwalały.
– Proszę, pozwól mi przytulić Sonyę – powiedziała do mężczyzny z pistoletem. – Wpatrywała się w jego oczy – w jego nieustępliwe spojrzenie – jedyną część twarzy, której nie zasłaniała chusta. – Chcę ją objąć!
– Ciesz się – odezwał się mężczyzna – że twoje dziecko nie spłonęło podczas ataku drona.
– Jak myślisz, ile wytrzyma? – zapytał El Ghadan. – Cztery dni? Tydzień? Wygląda na odporną, więc może trochę dłużej. Jak myślisz, Bourne? Przez cały ten czas jej ciałem będą się żywiły muchy.
– Wystarczy – powiedział Bourne.
El Ghadan przekrzywił głowę.
– Jesteś pewien? Uprzedzam, że od tej decyzji nie będzie odwrotu.
– Podaj szczegóły.
– Z przyjemnością. – El Ghadan pochylił się nad stolikiem i powiedział takim tonem, jakby ucinał sobie pogawędkę z serdecznym przyjacielem: – Dobrze to sobie zapamiętaj, Bourne: należysz teraz do mnie. Umysłem, ciałem i duszą.