Читать книгу Szóstka - Erica Spindler - Страница 9
Rozdział 4
ОглавлениеPoniedziałek, 19 października
Godzina 8:20
Zach wszedł po schodach komendy ósmego rejonu, zwanej potocznie „Ósemką”, niosąc tackę z napojami. Znajdujący się w sercu Dzielnicy Francuskiej przy skrzyżowaniu ulic Royal i Conti neoklasyczny budynek wyremontowano i przeznaczono na posterunek policji. Parter wyszykowano i wypucowano na wysoki połysk, ponieważ mnóstwo ludzi, zwłaszcza turystów, przychodziło tam robić sobie zdjęcia (a także korzystało ze stojących w holu automatów z napojami, przekąskami i tym podobnymi).
Jeśli zaś chodzi o pierwsze piętro, opowiadało ono prawdziwą historię budowli: łuszcząca się farba, osypujący się tynk, zapleśniałe, przeciążone wentylatory… Podobno w Nowym Orleanie takie miejsca nazywa się „klimatycznymi”.
Miał bodaj najfajniejszą robotę w całej jednostce. Oficjalnie pracował w wydziale dochodzeniowo-śledczym Ósemki, która obejmowała zasięgiem najmodniejsze rejony Wielkiego Luzu, jak czasem nazywano Nowy Orlean: Dzielnicę Francuską, Marigny oraz dzielnicę biznesową. Nieoficjalnie zaś należał do tajnego programu FBI, w ramach którego tak zwane Szóstki, czyli szczególnie „uzdolnionych” agentów, kierowano do służby w zwykłych komendach.
„Niezwykłe zdolności” Zacha stanowiły w istocie mieszankę różnych talentów: od psychometrii przez jasnowidzenie i telepatię po szczyptę retrognicji – wszystkiego po trochu; ot, wymyślne określenia genu dziwactwa. Umiejętności te czyniły go wyjątkowo skutecznym w pracy policjanta.
Supertajny agent specjalny – zajęcie jak marzenie.
Rzeczywiście do pozazdroszczenia, jeśli człowiek nie ugania się za pulsującym cieniem o morderczych instynktach. Jedynym minusem jest to, że Zwiastuny Ciemności chcą wyeliminować Zacha, ponieważ miks jego umiejętności sprawia, że nie tylko może je widzieć, lecz także tropić po śladach energii.
To odbiera nieco uroku fusze, prawda?
Dyżurna rozmawiała z grupą wzburzonych turystów. Mówili coraz bardziej podniesionymi głosami, a ona wyglądała, jakby w każdej chwili mogła wybuchnąć. Niektórych lepiej nie drażnić, zwłaszcza w poniedziałek przed południem.
Zobaczyła Zacha i jej twarz się rozpogodziła.
– Co tam masz, Hollywood?
– Coś, co uczyni ten poranek znośniejszym.
Łypnęła groźnie na turystów.
– Proszę się odsunąć. Pan detektyw musi przejść.
Wybrał kubek z mokką z białą czekoladą i postawił go na biurku dyżurnej, która chwyciła się kawy jak liny ratunkowej i pochyliła nad blatem.
– Wiesz, że właśnie ocaliłeś życie któremuś z tych ludzi, prawda?
Puścił do niej oko, odwrócił się i poszedł na piętro.
Zatrzymał się przy biurku recepcjonistki i podał jej napój. W zamian otrzymał plik korespondencji.
– Wściekły Pies już jest?
Sue nastroszyła palcami natapirowane włosy.
– Od jakiegoś czasu. Ma dziś humorek.
Roześmiał się.
– Chyba jak zawsze?
– Powiedziałabym, żebyś pilnował dzisiaj swojego tyłka, ale sama chętnie będę miała na niego oko.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Masz kosmate myśli.
– Kochany, nawet nie wiesz jak bardzo. – Mrugnęła okiem. – Ale możesz się przekonać, jeśli tylko dasz mi szansę.
– Sue, Sue, twój ogień spaliłby mnie na popiół. Poza tym masz stukniętego faceta.
Dzwonek telefonu pozbawił ją okazji do riposty. Zach poszedł odszukać Mick. Znalazł ją tam, gdzie przypuszczał, czyli przy biurku. Siedziała z pochyloną głową i przeglądała zawartość teczki. Kilka kosmyków wysunęło się z końskiego ogona i Mick bawiła się nimi w zamyśleniu.
Zach przekrzywił głowę i przyjrzał się partnerce. Chwilami była po prostu twardzielką, bezwzględną policjantką – Wściekłym Psem Dare.
A czasem, tak jak teraz, patrzył na nią i myślami wracał do tamtej nocy w klubie, kiedy poruszała się do rytmu muzyki i przyciągała wygłodniałe spojrzenia facetów – w tym również jego.
Była kobietą, której usta zostawiały gorący ślad. Pamiętał, jak przykleiła się do niego tak, że czuł bicie jej serca, i tchnęła ciepłym oddechem w jego ucho.
Ta kobieta tak naprawdę nie istniała. To były sztuczne, wymyślone chwile, element tajnej operacji, wskutek której o mało nie straciła życia.
Podniosła głowę, jakby wyczuła spojrzenie. I swoim zwyczajem zmarszczyła brwi.
– Co?
Wspomnienie się rozmyło. Zach uśmiechnął się i podszedł do Mick.
– Dzień dobry, partnerko. – Postawił przed nią tacę z napojami i białą papierową torebkę. – Przyniosłem śniadanie.
Zerknęła podejrzliwie na torebkę.
– Co to?
– Placek kawowy z cynamonem.
– Brzmi nieźle. Gdzie haczyk?
– Skąd przypuszczenie, że w ogóle jest jakiś haczyk?
Prychnęła.
– Wiesz dobrze. Ostatni „frykas”, jakim mnie poczęstowałeś, smakował jak kupa.
– Nie będę wnikał, skąd u ciebie wiedza o tym, jak smakuje kupa. Tym razem to co innego, naprawdę.
Wyjęła porcję z torebki i powąchała.
– Co jest w środku? Oprócz cynamonu?
– Jeśli ci powiem, zepsuję niespodziankę. – Posłała mu takie spojrzenie, że musiał dodać: – Boisz się, Wściekły Psie?
– Trzęsę portkami, świrze.
Wsunęła placek z powrotem do torebki.
– Powiedz, że ten kubek jest dla mnie. Powiedz, że to moja ukochana potrójna latte z odpowiednią ilością syropu waniliowego.
– Niestety. Dla ciebie jest drugi, przezroczysty.
– Jego zawartość ma kolor rzygowin.
– To zielony napój. Jarmuż, mango i…
– Spadaj, nie wypiję tego. Poza tym jadłam już śniadanie.
– Krakersy serowe czy pączki?
– Jedno i drugie, kretynie.
Roześmiał się, przysunął sobie krzesło i zabrał się za napój i placek.
– Tak myślałem, że poślesz mnie do diabła, więc profilaktycznie nie zjadłem śniadania. Bierz kawę.
Posłuchała. Upiła łyk i westchnęła. Dla świętego spokoju skubnęła też kawałeczek pełnoziarnistego, bezglutenowego ciasta.
– Sue powiedziała, że wcześnie dziś przyszłaś. Co się dzieje?
– Nie mogłam spać.
– Dlaczego? – spytał, siorbiąc napój.
– Coś nie daje mi spokoju.
– No niemożliwe!
Otworzyła leżącą na biurku teczkę. Zdjęcia z miejsca przestępstwa. Z tamtej nocy. Rozłożyła je przed sobą.
Zmusił się, żeby spojrzeć. Kenny. Leży na plecach, cały we krwi, własnej i Mick.
Fotografia miejsca, w którym leżała, wykrwawiając się.
Chciał odwrócić wzrok, ale nie potrafił. Wpatrywał się w zdjęcie i naraz poczuł, że wszystko powraca: odgłosy wystrzałów; upadek Mick, upadek Kenny’ego; to, jak Zach podbiega do niej, obraca na plecy i przekonuje się, w jak złym stanie jest Mick; świadomość, że może ją stracić.
Wyczuł, że Mick mu się przygląda, otrząsnął się i przeniósł na nią spojrzenie.
– To nie są moje ulubione wspomnienia – rzucił niby lekkim tonem. – Nie sądzę, aby u ciebie było inaczej. Masz jakiś powód, by do nich wracać?
– Chodzi właśnie o to, o czym mówisz. O wspomnienia. – Popatrzyła na kolekcję makabrycznych fotografii. – Straciłam dużo krwi.
– To prawda.
– Cud, że przeżyłam. Wszyscy tak mówią.
Podejrzewał, do czego Mick zmierza, ale miał nadzieję, że się myli.
– To też prawda.
– Jak? – zapytała, patrząc mu prosto w oczy.
Jednak się nie mylił. Mimo to nie uciekł wzrokiem.
– Co: jak?
– Jak mnie uratowałeś?
– Nie ja. Sanitariusze…
– Wezwałeś ich.
– Tak.
– Zaczekałeś przy mnie do ich przyjazdu?
– Mick…
– Czy to ty – spytała – opatrzyłeś mi ranę na piersi?
Nie chciał kłamać i był gotów zrobić wszystko, by tego uniknąć.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– To standardowa procedura: założyć opatrunek uciskowy w celu zatamowania krwawienia.
– Mick, przecież żyjesz. Nie wystarczy ci to?
– Powstrzymać utratę ciepła – mówiła coraz niższym tonem. – Upewnić się, że ofiara oddycha. Jeśli nie, rozpocząć sztuczne oddychanie. Czy zrobiłeś to?
– Mick – powiedział cicho. Wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni. – Kiedy sanitariusze przyjechali, poszedłem pomóc Angel i pozostałym dwóm dziewczynom.
– Nie widzieli cię.
– Kto?
– Sanitariusze. Rozmawiałam z jednym z nich. Z Paulem.
– Kiedy?
– Dziś rano. – Przez jej twarz przemknął cień bezradności. – Czyli byłeś ze mną, kiedy się zjawili?
Nie mógł wykpić się kłamstwem. Nie zasługiwała na to.
– Nie. Usłyszałem karetkę i wtedy pobiegłem do Angel. Te dziewczyny krzyczały, Mick, wrzeszczały wniebogłosy. Przepraszam, że cię zostawiłem, ale musiałem to zrobić.
– Nie o to… – Wysunęła dłoń spod jego dłoni. – Jak długo zajęło karetce dotarcie na miejsce?
– Nie wiem. Nie patrzyłem na zegarek.
– Dłużej niż godzinę?
– Od momentu, w którym zostałaś postrzelona?
– Tak.
– Niewykluczone. Tak jak mówię, nie sprawdziłem, która była. – Zrobił zatroskaną minę i spojrzał Mick w oczy. – Co się dzieje?
– Być może nic takiego. Po prostu… Słyszałeś o Złotej Godzinie? – Pokręcił głową. – Pewien lekarz doszedł do wniosku, że w przypadku pacjentów z urazami, którzy trafią do szpitala nie później niż sześćdziesiąt minut po zdarzeniu, szanse na powrót do zdrowia są znacząco wyższe niż u pacjentów, którym udzieli się pomocy po dłuższym czasie. Ten przedział nazwał Złotą Godziną.
– Rozumiem. I co z tego?
– Zastanawiam się, czy wyrobiłam się w Złotej Godzinie.
– Mick, jaka to różnica? Przecież przeżyłaś.
– Czy ktoś był z tobą?
Zaschło mu w ustach.
„Idź, ja się nią zajmę”.
Nie powinna pamiętać. Zapewniali go, że nie będzie miała wspomnień. Tak jak przekonywali, że jeszcze nie pora, aby o wszystkim się dowiedziała – dla jej własnego dobra.
– Na przykład kto?
– Śniła mi się pewna rzecz…
– Tak? – Wstrzymał oddech.
– Że ktoś był z tobą i zajął się mną. Że dzięki niemu żyję. To nie był sanitariusz.
– Jak wyglądał?
– Nie widziałam – zaczęła – bo… – Pokręciła głową. – Nieważne. To tylko sen, prawda?
– Prawda.
– Ejże, Hollywood! – Oboje odwrócili głowy. Chwiejnym krokiem, w pantoflach na absurdalnie wysokim koturnie, szła w ich stronę rozjuszona Sue. – Nie słyszysz, że dzwoni ci telefon na biurku?
– Nie siedzę przy biurku.
– Masz szczęście, żeś takie ciacho, bo normalnie skaranie z tobą.
– Wszyscy mu to mówią – rzuciła z uśmiechem Micki.
– Wszyscy? – Spojrzał na nią. – Czyli ty też uważasz, że jestem do schrupania?
– Nie. Też myślę, że skaranie z tobą. – Zwróciła się do Sue: – O co chodzi?
– Major wzywa was oboje. Migusiem.