Читать книгу Siódemka - Erica Spindler - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеPoniedziałek, 8 lipca
Godzina 7:40
Kiedy wychodzili z sali, Micki zatrzymała majora Nicholsa.
– Szefie, możemy porozmawiać?
W swoich najlepszych latach Frank Nichols musiał robić onieśmielające wrażenie. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i bary zawodowego futbolisty. I choć dziś niewiele brakowało, aby potknął się o własny brzuch, to jednak jego postura nadal budziła respekt.
Do diabła z tym wszystkim. Micki czuła, że krew ją zalewa. A kiedy detektyw Dare wpadała w furię, schodził jej z drogi każdy, kto miał choć trochę oleju w głowie.
– To jakieś pieprzone brednie! – wybuchła, kiedy zamknęły się drzwi. – Naprawdę pan sądzi, że na to pójdę?
– Myślę, że powinnaś się cofnąć. I to już.
Zawahała się, po czym zrobiła krok do tyłu, nie spuszczając oka z majora.
– Tajniak na naszej komendzie? Nie. Absolutnie nie.
– Przecież słyszałaś: to rozkaz.
Powiedział to lekko rozbawionym tonem, co doprowadziło ją do wściekłości.
– To uderza nie tylko we mnie, lecz także w innych. Wie pan, że traktuję Ósemkę jak rodzinę.
– Micki, jestem po twojej stronie, naprawdę. Ale mam związane ręce. Ta sprawa wykracza poza twoje i moje kompetencje. Chcą ciebie – będą cię mieli. Tyle.
– Do ciężkiej cholery! Dlaczego ja?
– Nie jestem pewien. Z tego co wiem, przeanalizowali przebieg służby wszystkich detektywów Ósemki.
– Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji?
– Przecież wiesz.
No tak: tańczyć, jak zagrają, albo ponieść konsekwencje. Degradacja. Zesłanie do najgorszej jednostki. Zadania jak dla pospolitego krawężnika. Micki stała nieruchomo, uświadamiając sobie swoje położenie i trzęsąc się z oburzenia i złości: na arogancję Federalnych, na nielojalność komendanta Howarda, na własną bezradność.
Nie mogła tego znieść. Przyszło jej nawet do głowy, że powinna odejść, tu i teraz oddać Nicholsowi broń i odznakę, a potem, opuszczając biuro, pokazać tym zarozumialcom środkowy palec.
Ale dokąd miałaby pójść? Nic innego nie potrafiła robić. Służba była całym jej życiem.
– A Carmine? – zapytała.
– Nie przejmuj się Angelem, trafił do sekcji spraw przedawnionych. To jego wymarzone zajęcie.
– Super. Zajebiście. – Wzruszyła ramionami. – Farciara ze mnie. Micki na doczepkę.
– Bywa.
– Nadal nie rozumiem. Czemu właśnie ja? Bez sensu.
Ściszył głos.
– Myślę, że ważniejsze pytanie brzmi: dlaczego tutaj? Dlaczego w Nowym Orleanie?
– Można jaśniej?
– Jeśli program okaże się fiaskiem, wina spadnie na nas, nie na nich – oni powiedzą, że przecież mieli genialny pomysł. Spójrzmy prawdzie w oczy: po Katrinie policja nowoorleańska nadal źle się kojarzy ludziom w całym kraju. Strzelanina na moście Danzigera. Chaos w Centrum Kongresowym Moriala. Pogłoski o scenach, do których dochodziło na terenie Superdome[1]. Mnóstwo ludzi postrzega Nowy Orlean jako brudne miasto pijaków, braku norm moralnych i o jednym z najwyższych wskaźników przestępczości w kraju. Takie, które można odwiedzić, ale w którym nikt nie chciałby zamieszkać.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Góra zakłada, że i tak damy ciała.
– Tak sądzę. Biuro o wszystkim pomyślało, ale nie oczekuje po nas zbyt wiele.
To ją zabolało. Co prawda, Nowy Orlean ma mnóstwo wad, jednak jest też jej domem; z tutejszą policją nie łączą jej więzy krwi, ale Micki nie ma innej rodziny.
– Aha, czyli nawet nie aktorka drugoplanowa, tylko kozioł ofiarny…
– Niekoniecznie. Oczywiście nie zawahają się i poświęcą cię, jeśli będą musieli, ale też zależy im na powodzeniu programu. Z jakiegoś powodu uznali, że dzięki tobie może się udać.
Micki sapnęła. No dobrze. Niech będzie. Przyłoży się i postara, żeby Szóstka świeciła, aż oczy będą bolały.
Przyłapała szefa na próbie opanowania uśmiechu i posłała mu gniewne spojrzenie.
– Wiedział pan, że tak zareaguję.
– A-ha. I sądzę, że oni też wiedzieli – w końcu czytali twoje akta.
Myśli o tym, że jest przewidywalna, nie znosiła prawie tak bardzo, jak świadomości bezsilności.
– Żeby była jasność: jestem niezadowolona.
– Przyjmuję do wiadomości.
Zawibrował telefon, który nosiła w kaburze przy pasku. Zerknęła na wyświetlacz: Jacqui. Odebrała, ale zanim zdążyła się odezwać do słuchawki, usłyszała Nicholsa, który zatrzymał się i odwrócił.
– Nie będziesz stratna, Micki. Widziałem zdjęcie twojego nowego partnera. Chłopak wpada w oko. I to bardzo.
– Super – mruknęła. – Piękniś obdarzony mocami. Boże, dopomóż.
– Micki? Jesteś tam?
Telefon. Jacqui.
– Przepraszam – rzuciła sfrustrowanym tonem do słuchawki.
– Dzwonię nie w porę?
– Sporo się tu dzieje. Wszystko gra?
– Tak, w porządku.
Zmarszczyła czoło. Cztery lata wcześniej nakryła siedemnastoletnią wówczas Jacqui – w dodatku w zaawansowanej ciąży – jak ta włamywała się do domu sąsiadów Micki w poszukiwaniu jedzenia. Dziewczyna skojarzyła się Micki z nią samą w podobnym wieku – też była samotna, głodna i zdesperowana.
Wtedy tym, który ją przyłapał, był Hank. Jej anioł stróż.
Micki zaskoczyła samą siebie i zamiast zakuć nastolatkę w kajdanki, zaproponowała posiłek i miejsce do spania.
– Na pewno? – odezwała się zaniepokojona Micki do słuchawki. – Wszystko dobrze z Alexandrem?
– Zander – tak pieszczotliwie Jacqui nazywała swojego synka – ma się świetnie.
– W takim razie po co dzwonisz?
Jacqui wydała odgłos świadczący o poirytowaniu.
– Nie wiem. Żeby się przywitać? Żeby usłyszeć twój głos? Poza tym myślałam, że będziesz już w domu. Ale chyba się pomyliłam.
Micki się roześmiała, choć był to śmiech świadczący bardziej o zażenowaniu niż o rozbawieniu.
– Przepraszam. Tak jak mówiłam: sporo się wydarzyło. Obiecuję, że odezwę się do ciebie, jak tylko się uspokoi.
Jednocześnie przyznała przed samą sobą, że nie ma pojęcia, kiedy to nastąpi. Nie potrzebowała szklanej kuli, by wiedzieć, że przynajmniej przez pewien czas nie zazna zbyt wiele spokoju.