Читать книгу Doktorzy - Erich Segal - Страница 13

Оглавление

2

Było to nagłe jak błyskawica. I tak jak huk gromu, ból przyszedł dopiero później.

Tamtego roku szalała heinemedina. Anioł śmierci zdawał się kroczyć po wszystkich ulicach miasta. Większość rodziców z Brooklynu, których było na to stać, wysłało dzieci do bezpiecznych wiejskich miejscowości, takich jak Spring Valley.

Estelle i Harold wynajęli na sierpień domek kempingowy nad morzem w stanie Jersey. Jednak Luis upierał się, żeby zostać tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, a Inez z kolei nie chciała, żeby toczył tę walkę samotnie. Livingstonowie zaproponowali im, że wezmą ze sobą dziewczynki, a Luis z wdzięcznością obiecał, że oboje z Inez poważnie się nad tym zastanowią.

Może był zbyt zajęty złośliwymi przypadkami polio, aby spostrzec, że jego młodsza córka wykazywała niektóre objawy tej choroby. Tylko jak mógł nie zauważyć, że gorączkowała i oddychała gwałtownie? Może dlatego, że dziewczynka nigdy nie powiedziała, że się źle czuje. Dopiero kiedy pewnego ranka znalazł ją nieprzytomną, ze zgrozą pojął, co się stało.

Miała zaburzenia oddechu, ponieważ wirus zaatakował górny odcinek rdzenia kręgowego. Isobel nie była już w stanie oddychać nawet z pomocą respiratora. Zmarła przed zachodem słońca.

Luis szalał przygnieciony poczuciem winy. Był lekarzem, do diabła, lekarzem! Powinien był uratować swoją córkę!

Laura nie chciała pójść spać. Bała się, że jeśli zamknie oczy, to nigdy się nie obudzi. Barney dotrzymywał jej towarzystwa w tym całonocnym żałobnym czuwaniu, gdy siedziała w dusznym i rozgrzanym salonie, zraniona i obolała w środku.

— Lauro, to nie twoja wina — szepnął w pewnej chwili.

Wydawała się go nie słyszeć. Nadal spoglądała w dal.

— Zamknij się, Barney — odparła. — Nie wiesz, o czym mówisz.

Jednak w duchu była wdzięczna i odetchnęła z ulgą, ponieważ ujął w słowa dręczące ją poczucie winy za to, że ona żyje, a jej siostra nie.

· · ·

Tylko Estelle była w stanie zająć się przygotowaniami do pogrzebu. Zakładała, że Castellanowie życzyliby sobie katolickiego obrzędu, więc skontaktowała się z ojcem Hennesseyem z kościoła św. Grzegorza. Jednakże kiedy powiedziała im o tym, Luis krzyknął ze złością:

— Tylko nie ksiądz, tylko nie ksiądz! Chyba że potrafi mi wyjaśnić, dlaczego Bóg zabrał moją dziewczynkę!

Estelle posłusznie zadzwoniła do ojca Hennesseya i powiedziała mu, że jednak nie będzie potrzebny.

Potem przyszedł do nich Harold i próbował wytłumaczyć, że coś trzeba powiedzieć nad grobem. Przecież nie mogą rozstać się ze swą córką bez słowa. Inez spojrzała na męża, wiedząc, że decyzja należy do niego. Luis pochylił głowę i wymamrotał:

— Dobrze, Haroldzie, jesteś wykształconym człowiekiem. Powiedz coś. Tylko zabraniam ci wymawiać imienia Pana Bogu.

Obie rodziny patrzyły w bezlitosnym sierpniowym słońcu, jak spuszczano trumienkę do ziemi. Barney ujął dłoń Laury. Mocno ścisnęła jego rękę, jakby to mogło powstrzymać jej łzy. Gdy stali wokół grobu, Harold Livingston przeczytał kilka wersów z wiersza Bena Jonsona o śmierci dzielnego hiszpańskiego dziecka.

Konwalia rosnąca w gaju

jest najpiękniejsza w maju.

Choć nocą zwiędnie i zginie,

to kwiatem światła pozostanie.

Tylko w małych porcjach piękno dostrzegamy,

i tylko chwilami nasz żywot doskonały.

Podniósł głowę znad książki i zapytał:

— Czy ktoś chciałby jeszcze coś powiedzieć?

Z głębi duszy Luisa Castellano wyrwały się ledwie dosłyszalne słowa:

Adios, niña.

Pojechali do domu. Otworzyli wszystkie okna w samochodzie w próżnej nadziei, że powiew wiatru rozwieje tę ciężką, nieznośną atmosferę. Inez powtarzała cichym, żałosnym głosem:

Yo no sé que hacer. Nie wiem doprawdy, co teraz robić.

Nie mając pojęcia, co powiedzieć, Estelle usłyszała nagle swój głos:

— Moja mama przyjechała z Queens. Przygotowuje teraz dla nas wszystkich kolację.

Jechali dalej w ciszy.

Kiedy przejeżdżali przez most Triborough, Luis Castellano zapytał przyjaciela:

— Czy lubisz whisky, Haroldzie?

— Hmm… tak. Oczywiście, że lubię.

— Mam dwie butelki, które dostałem od pacjenta na Gwiazdkę. Na wojnie używaliśmy czasem whisky jako środka znieczulającego. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś się do mnie przyłączył, amigo.

· · ·

Po powrocie do domu Laura nadal nie była w stanie zasnąć. I nic nie mówiła, chociaż Barney siedział w pobliżu. Jej matka i Estelle robiły coś na górze w pokoju Isobel. Może ściągały pościel? Albo pakowały jej rzeczy? A może po prostu tuliły do siebie jej lalki — jakby pozostała w nich odrobina jej żywego ducha.

Od czasu do czasu z góry dochodziły przeraźliwe odgłosy rozpaczy i żalu Inez. W domu słychać było jednak głównie ochrypły męski śmiech. Harold i Luis upijali się w gabinecie. Luis głośno zachęcał Harolda, żeby zaśpiewał z nim kilka „dobrych starych pieśni — takich jak Francisco Franco nos quiere gobernar…

Barney był przestraszony. Nigdy jeszcze nie widział, żeby Luis — a tym bardziej jego ojciec — do tego stopnia stracili panowanie nad sobą.

— Chyba rzeczywiście wykończą obie te butelki, co, Lauro?

— Wszystko mi jedno — powiedziała Laura. Zamilkła na chwilę, a potem dodała: — Myślę tylko o tych chwilach, kiedy byłam dla niej niedobra. W zeszłą niedzielę nakrzyczałam na nią i nazwałam ją głupim bachorem. W zeszłą niedzielę!

Barney pochylił się i szepnął:

— Przecież nie mogłaś wiedzieć.

Wtedy zaczęła płakać.

— Powinnam być za to ukarana. To ja powinnam umrzeć!

Barney bez słowa wstał, podszedł do niej i delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.

· · ·

Przez resztę tego gorącego, dusznego lata Barney, Laura i Warren bez końca grali w koszykówkę i tylko w soboty chodzili razem do klimatyzowanego kina Savoy. Barney nie pamiętał, żeby Laura choć raz wymówiła imię siostry. Aż do pierwszego dnia szkoły, kiedy szli we trójkę w stronę Szkoły Podstawowej nr 148

— Isobel miała zacząć dziś pierwszą klasę — stwierdziła rzeczowo.

— Aha — potwierdził Barney. A Warren tylko mu zawtórował:

— Aha.

· · ·

Śmierć dziecka sama w sobie nigdy nie jest końcem, ponieważ ono pozostaje żywe w umysłach rodziców. I ból po tej stracie narasta z upływem lat, gdy każda kolejna rocznica urodzin przynosi nowe, dręczące i bolesne myśli: W przyszłym tygodniu skończyłaby dziesięć lat. Na pewno spodobałby jej się ten cyrk…

Tak więc Isobel nigdy nie opuściła domu Castellanów. Ból wywołany jej nieobecnością był nieustannie obecny.

Laura z rosnącym niepokojem patrzyła, jak jej rodzice oddalają się od siebie w dwóch różnych duchowych kierunkach, pozostawiając ją w pozbawionej miłości próżni. Każde z nich szukało ulgi w modlitwie: Inez prosiła o wieczność, a Luis o zapomnienie.

Inez zaczęła swą pielgrzymkę do nawrócenia przez nieustanne czytanie świętego Jana od Krzyża, mistycznego poety, który potrafił ująć w słowa to, co niewysłowione:

Vivo sin vivir en mí, czyli „Żyję, w rzeczywistości nie żyjąc” oraz Muero porque no muero, czyli „Umieram, nie umierając”.

Ona, która jako młoda buntowniczka odrzuciła Kościół za to, że popierał faszystów Franco, teraz szukała schronienia w jego wszystko przebaczającym sanktuarium. Gdyż tylko on mógł wyjaśnić, dlaczego jej córka musiała umrzeć. Miejscowy ksiądz gorliwie utwierdzał ją w przekonaniu, że było to kara za to, że zgrzeszyła przeciw Bogu.

W pewnym sensie Luis również poszukiwał Boga, lecz po to, aby stawić mu gniewnie czoło. Jak śmiałeś zabrać mi moją córeczkę?! — wykrzykiwał w wyobraźni. A potem, kiedy nocne pijaństwo uwolniło go od nielicznych pozostałych zahamowań, krzyczał głośno, z dziką furią wygrażając pięścią Wszechmogącemu.

Jako lekarz zawsze czuł się samotny pomimo pozornej pewności siebie, jaką udawał, wiedząc, że tego potrzebują jego pacjenci. Teraz czuł się jednak jak rozbitek na morzu pozbawionego sensu życia. Ból samotności były w stanie uśmierzyć jedynie nocne dawki środka znieczulającego — alkoholu.

Nawet kiedy w soboty państwo Castellanowie wychodzili na spacer do parku — on pogrążony w ponurej zadumie, a ona milcząca — łączyła ich jedynie wspólna izolacja. Laura chętnie towarzyszyła Barneyowi w sesjach literackich, będących nowym zwyczajem wprowadzonym przez Estelle.

· · ·

Co miesiąc Estelle wybierała książkę, którą razem głośno czytali i omawiali w soboty po śniadaniu. Iliada dzieliła dumnie miejsce z takimi arcydziełami jak Ostatni Mohikanin i bardem Waltem Whitmanem — byłym mieszkańcem Brooklynu.

Harold siedział i palił, przysłuchując się w milczeniu, czasem z uznaniem kiwając głową, gdy Barney lub Laura czynili jakieś wyjątkowo udane spostrzeżenia. Warren był jeszcze na to za mały, więc mógł zostać na podwórku i grać w koszykówkę. Wkrótce jednak zaczął być zazdrosny o seminaria brata i domagać się, żeby jemu również pozwolono wziąć w nich udział.

Życie w szkole nr 148 toczyło się monotonnie. Barney i Laura bardzo często uczyli się razem, więc nic dziwnego, że otrzymywali nieomal identyczne stopnie. Jednak nie z zachowania. W rzeczy samej kiedyś ich udręczona nauczycielka, panna Einhorn, musiała napisać list do ich rodziców, skarżąc się na wybryki Barneya i Laury na placu zabaw oraz ich nieustanne szeptanie — najczęściej ze sobą — w klasie. Raz nawet Laura musiała zostać po lekcjach za rzucenie kulką z przeżutego papieru w Herbiego Katza.

Barney został motorem całej klasy. Nie ulegało wątpliwości, że był urodzonym przywódcą. Laura była bardzo zła, że nie mogła na przerwach grać z chłopcami w koszykówkę pomimo wstawiennictwa Barneya. Ówczesne zwyczaje nakazywały, by dziewczęta grały wyłącznie z dziewczętami. Co gorsza, wśród koleżanek nie miała zbyt wielu przyjaciółek, gdyż była niezdarna, chuda i o wiele za wysoka. Ku zmartwieniu Barneya (i swemu własnemu) była najwyższa w klasie. Prędzej od niego przekroczyła granicę jednego metra i pięćdziesięciu centymetrów, a potem jednego metra i pięćdziesięciu dwóch centymetrów i zdawało się, że nie przestanie rosnąć.

Jej chwile triumfu były rzadkie, lecz często pamiętne. Tak jak epizod, który po latach nazywano „w samo południe na boisku”.

W rzeczywistości wydarzyło się to około czwartej po południu pewnej chłodnej listopadowej soboty. Warren, Barney i Laura wyszli wcześniej z kina, gdyż na filmie było za dużo Maureen O’Hara, a za mało Errola Flynna. Przechodząc przez boisko, zobaczyli, że odbywa się tam właśnie mecz koszykówki w składzie trzech na trzech. Wymienili między sobą prędkie spojrzenia, Barney wystąpił i rzucił zwyczajowe wyzwanie:

— Zagramy ze zwycięzcami.

— Przecież jest was tylko dwóch — zaprotestował jeden z grających.

Barney wskazał na swoją drużynę i policzył:

— Raz, dwa, trzy.

— Hej, chłopie, my nie gramy z dziewczynami.

— Ona nie jest zwykłą dziewczyną.

— Masz rację, jest płaska jak chłopak. Ale to nic nie pomoże, i tak nosi spódnicę.

— Chcesz mieć złamaną szczękę? — groźnie spytała Laura.

— Wracaj do mamusi, mała.

W mgnieniu oka Barney rozłożył winnego na łopatki i boleśnie wykręcił mu rękę.

— O kurwa, przestań! — błagał. — Poddaję się, poddaję się. Gracie ze zwycięzcami!

Nie oddali ani jednego seta. Kiedy potem maszerowali we trójkę do domu, Barney bratersko poklepał Laurę po plecach.

— Dobra gra, Castellano. Aleśmy im pokazali, co?

— Aha — przytaknął dumnie Warren.

Jednak Laura milczała. Myślała tylko o tych upokarzających słowach: „Jest płaska jak chłopak”.

· · ·

Wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed dwunastymi urodzinami Laury najwidoczniej musiała często odwiedzać ją nocami jej dobra wróżka, rozrzucając w sypialni niewidzialne dary dla układu endokrynalnego. Zaczęły jej rosnąć piersi. Wyraźnie i zdecydowanie. Świat znowu był piękny.

Luis zauważył to i uśmiechnął się do siebie. Inez spostrzegła to również i powstrzymała łzy.

Barney Livingston zauważył to i rzucił mimochodem:

— Hej, Castellano, masz cycki!

Jednak Barney też dorastał, a dowodem tego był meszek na jego twarzy, który nazywał „brodą”.

Estelle zrozumiała, że nadszedł czas, aby Harold poinformował swojego starszego syna o pewnych sprawach.

Harold miał w związku z tym mieszane uczucia — czuł jednocześnie dumę i obawę — przypominając sobie wykład własnego ojca sprzed trzydziestu lat na ten temat. Pogadanka dosłownie ograniczyła się do ptaszków i pszczółek, nie wchodząc na wyższe szczeble filogenetycznej drabiny. Postanowił zrobić to jak należy.

Tak więc kilka dni później, kiedy Barney przyszedł ze szkoły do domu, ojciec zawołał go do swojego gabinetu.

— Synu, chcę porozmawiać z tobą o pewnej ważnej sprawie — zaczął.

Starannie przygotował sobie cyceronowski wstęp zaczynający się od arki Noego i prowadzący do przemowy na temat samca i samicy ludzkiego gatunku. Jednakże mimo swego pedagogicznego doświadczenia nie był w stanie podtrzymać dyskusji na tyle długo, aby dojść do rozmnażania się ssaków.

W końcu, zdesperowany, wyciągnął cienką książeczkę zatytułowaną W jaki sposób przyszedłeś na świat i wręczył ją Barneyowi, który wieczorem pokazał ją przez płot Laurze.

— Boże, ależ to głupie! — wykrzyknęła, pospiesznie kartkując broszurkę. — Czy twój tato nie mógł ci po prostu powiedzieć, jak się robi dzieci? Poza tym wiesz to już od lat!

— Tak, ale jest jeszcze wiele innych rzeczy, o których nie mam pojęcia.

— Jakich?

Barney zawahał się. Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy zdawał sobie sprawę z ich odmiennej płci.

Dojrzewali.

Doktorzy

Подняться наверх