Читать книгу Doktorzy - Erich Segal - Страница 16

Оглавление

5

Pod koniec pierwszego miesiąca trzeciej klasy Laura otrzymała list od Jaya Axelroda. Napisał w nim, że przebywanie na pustkowiach stanu Nowy Jork okazało się swego rodzaju „transcendentalnym doświadczeniem”. Miał tam czas na medytację i długie spacery, w trakcie których doszedł do wniosku, że formalizacja ich związku była dla Laury krzywdząca. Jest jeszcze bardzo młoda i powinna spotykać się z innymi ludźmi, zanim podejmie decyzję. PS: Czy mogłaby mu zatem zwrócić jego odznakę?

— Bzdury! — skrzywił się Barney. — Po prostu w ten tchórzliwy sposób wysyła cię na drzewo.

Laura skinęła głową.

— Gdyby chociaż miał odwagę przyznać się do tego, że się boi. — Przez chwilę siedziała, milcząc, a potem uderzyła pięścią w stos zeszytów. — Do diabła! A ja myślałam, że on jest taki uczciwy!

— Chyba większość chłopców to egoistyczni dranie — powiedział, żeby ją pocieszyć.

— Ty też, Barney?

— Zapewne. Tylko jeszcze nie miałem okazji, żeby tego dowieść.

· · ·

Barney naprawdę dawał kibicom Midwood powody do radości.

Od pierwszego gwizdka po końcowy dzwonek walczył jak oszalały demon, blokując, podając, robiąc szybkie wypady i broniąc własnego kosza z zaciekłością udzielającą się wszystkim na boisku.

Jego osiągnięcia nie pozostały niezauważone. Pod koniec sezonu został członkiem drugiej drużyny miejskiej. Wybrano go również na kapitana szkolnej drużyny na następny rok.

— Idziesz w górę, Livingston — promieniała Laura. — W przyszłym roku trybuny zaroją się od obserwatorów z różnych uczelni. Z pewnością dostaniesz tyle samo propozycji, co ten gówniarz Jay Axelrod.

— Nie, Castellano. Więcej.

· · ·

Laura, nadal jeszcze obolała i przygnębiona po rejteradzie Jaya, usiłowała popełnić polityczne samobójstwo.

Co kompletnie jej się nie udało.

Zgłosiła swoją kandydaturę na prezydenta całej szkoły — stanowisko, jakiego jeszcze żadna dziewczyna nigdy nie zajmowała. Wygrała — tym razem tylko przy symbolicznej pomocy ze strony Barneya.

Jednak z przygnębieniem przekonała się, że nawet wybór na najwyższe stanowisko w Midwood nie zdołał zaleczyć rany zadanej jej poczuciu własnej godności.

Tego wieczoru kapitan i prezydent spotkali się w ogrodzie, żeby szczerze porozmawiać.

Gdy siedzieli na werandzie z tyłu domu, spoglądając na cień dębu na tle gwiazd, Barney w końcu zdobył się na odwagę.

— Właściwie dlaczego, Castellano? — zapytał.

— Co dlaczego?

— Kiedy byliśmy mali, nigdy nie przypuszczałem, że zechcesz być politykiem. No wiesz, chyba nie wpadłaś na taki szalony pomysł, żeby kiedyś zostać senatorem czy kimś w tym rodzaju?

— Nie bądź głupi.

— No to dlaczego?

— Przyrzeknij mi, że mnie nie znienawidzisz.

— Nigdy nie mógłbym cię znienawidzić. No, wyduś to z siebie.

— Cóż — zaczęła zmieszana — tak między nami, to myślałam, że to najpewniejszy sposób, żeby się dostać do dobrego college’u. — Przerwała na chwilę, a potem spytała nieśmiało: — Uważasz, że jestem obrzydliwą egoistką?

— Hej, daj spokój, ambicja to ludzka rzecz — odpowiedział. — No wiesz, gdyby Jerzy Waszyngton nie był ambitny, pewnie nadal mówilibyśmy z brytyjskim akcentem. Chwytasz?

— Nie wiem. Mama mówi, że mężczyźni uważają, że ambicja u kobiety jest nieatrakcyjna.

— Bez obawy, Lauro. Nie ma w tobie niczego nieatrakcyjnego.

· · ·

Ku zdumieniu Barneya trener poprosił go o powrót do obozu Hiawatha — i to na stanowisko głównego wychowawcy. Potem dowiedział się, że zaszczyt ten idzie w parze z tytułem kapitana drużyny koszykarskiej. (Udało mu się nawet wkręcić Warrena jako młodszego wychowawcę z pensją dwadzieścia pięć dolarów za lato).

Zająwszy miejsce w kwaterze komendy obozu, Barney przejrzał listę obozowiczów i z ulgą oraz lekkim żalem odkrył, że Marvina Amsterdama nie ma wśród tych, którzy przyjechali ponownie. Czy jeszcze kiedyś zobaczy tego dzieciaka? A jeśli tak, czy będzie to Wimbledon czy też Bellevue?

W każdym razie tego lata nie mógł się narażać na gniew Nordlingera, gdyż list polecający od trenera będzie najważniejszym załącznikiem do podania o przyjęcie na studia.

Jak pobożny mnich, codziennie od czwartej trzydzieści do szóstej sumiennie trenował w sali gimnastycznej, doskonaląc obronę i atak z Leavittem, Craigiem Russo i dwoma innymi protegowanymi Nordlingera.

Późnym wieczorem w połowie sierpnia zadzwonił telefon w jego pokoju. To Laura dzwoniła ze szpitala.

— Barney, twój ojciec miał wylew.

Krew zastygła mu w żyłach.

— W jakim jest stanie?

— Dopiero rano będą wiedzieli, ale są pewni, że z tego wyjdzie. Mama jest cały czas z twoją matką, która nie chce się ruszyć z poczekalni. Jakby się bała, że stanie się coś złego, jeśli zaśnie.

— Wezmę Warrena i zaraz tam będziemy.

— Na litość boską, Barn — ostrzegła Laura. — Jedź ostrożnie!

Obudził młodszego brata, a potem pobiegł zarekwirować samochód Sandy’ego Leavitta. Dwie godziny i czterdzieści pięć minut później wjechał na parking zarezerwowany tylko dla lekarzy. Obaj bracia wbiegli po schodach na oddział kardiologiczny, gdzie powitała ich zapłakana matka. Potem Luis zapewnił chłopców, że niebezpieczeństwo już minęło.

— Teraz śpi spokojnie i myślę, że powinniście zabrać waszą matkę do domu, żeby też trochę odpoczęła.

— Co się stało? — zapytał Barney.

— Ma zmiany w naczyniach krwionośnych mózgu — wyjaśnił Luis. — Doszło do krwawienia wewnątrzmózgowego w następstwie zakrzepu w tętnicy mózgowej. Jeszcze jest za wcześnie, żeby oszacować zakres uszkodzeń.

— Jakie są prognozy? — zapytał z niepokojem Barney.

Luis usiłował być jednocześnie szczery i krzepiący.

— Może nastąpi tylko lekki niedowład kończyn, a może całkowity paraliż, włącznie z afazją. Musisz jednak pamiętać, że w niektórych przypadkach lekarze po prostu nie mogą niczego prognozować. A teraz zabierz wszystkich do domu.

— To znaczy, że pan tu zostaje? — zapytał Barney.

Luis skinął głową.

— Wy jesteście jego rodziną, a ja jego lekarzem.

· · ·

W ciągu tygodnia Harold wydobrzał na tyle, że mógł przyjmować gości i mówić cicho, niewyraźnie wymawiając wyrazy. Jednak przed nadejściem Święta Pracy jedno stało się oczywiste — Harold był inwalidą. Już nigdy nie będzie mógł pracować.

Estelle udała się do nauczycielskiej komisji emerytalnej i rozpoczęła długą biurokratyczną procedurę ubiegania się o rentę dla męża. I wówczas poznała okrucieństwo tabel ubezpieczeniowych. Harold uczył łącznie przez trzynaście lat i w związku z tym miał otrzymać rentę, która wystarczała na niewiele więcej niż opłacenie rachunku za ogrzewanie w zimie. Wprawdzie jego wojskowa renta inwalidzka wystarczała na spłaty pożyczki hipotecznej, ale reszta…

Tego wieczoru Estelle przedstawiła Barneyowi i Warrenowi ponurą rzeczywistość ich sytuacji.

Kiedy skończyła swoje krótkie sprawozdanie, spojrzała ze smutkiem na starszego syna. Barney zrozumiał i nie czekając, aż go poprosi, wziął odpowiedzialność na swoje barki.

— W porządku, mamo. Postaram się o jakąś pracę. Starszy rocznik kończy zajęcia o pierwszej, więc pewnie znajdę coś na popołudnia i weekendy.

Estelle popatrzyła na niego z niemą wdzięcznością.

Warren dopiero po chwili pojął cenę tego poświęcenia.

— A co z koszykówką? Przecież codziennie po południu masz trening.

— Wiem, Warren, wiem! — wybuchnął Barney. — Będę musiał po prostu zrezygnować z tej cholernej drużyny, no nie?

· · ·

Barney siedział, patrząc na zawartość szafki. Tenisówki, szorty, koszulkę i inne drobiazgi związane ze sportem, który przez te lata przyniósł mu tyle radości. Nie mógł się zdobyć na to, żeby wyjąć te przeklęte rzeczy i porozdawać.

Nagle usłyszał pokrzykiwania swoich byłych kolegów z drużyny wracających do szatni. Dla wszystkich była to kłopotliwa sytuacja. W końcu Craig Russo przełamał lody.

— Jak się czuje twój tato, Livingston?

— Nieźle, Craig. Dzięki, że pytasz.

Następny odezwał się Sandy Leavitt.

— Będzie tu nam ciebie brakowało.

— Aha. Mnie was również.

Na koniec, jak zwykle niezręcznie, Sandy dodał:

— Hmm… pewnie słyszałeś, że… no… jestem teraz kapitanem?

· · ·

Barney ze zdziwieniem zobaczył czekającą na niego na zewnątrz Laurę.

— Nie musisz teraz kierować rządem albo czymś takim? — usiłował zażartować.

— Po prostu pomyślałam, że przyda ci się towarzystwo w drodze do domu.

— Och. — Zamilkł i po chwili dodał: — Dziękuję, Castellano.

· · ·

Zajęć na pół etatu nie brakowało. To znaczy, jeśli ktoś nie miał nic przeciwko monotonnej pracy i niskim zarobkom.

Barney wybrał coś, co miało choć pozory urozmaicenia — posadę sprzedawcy napojów orzeźwiających i chłopca na posyłki w aptece Lowensteina przy Nostrand Avenue, zaledwie kilka przecznic od domu. Codziennie po południu, kiedy skończyły się lekcje, pędził do pracy, gdyż płacono mu za godziny. Nakładał biały fartuch oraz kretyńską białą czapkę i sprzedawał klientom, których przez całe życie znał jako sąsiadów, lody, wodę sodową czystą lub z sokiem albo — kiedy trafiało się takie zamówienie — banany nadziewane lodami i bakaliami.

Ilekroć umysł podsuwał mu przyjemną wizję tego, jak wrzuca piłki do kosza w ciepło oświetlonej sali, zmuszał się do powrotu do rzeczywistości, w której wlókł się po zimnych ulicach Brooklynu, roznosząc lekarstwa do domów.

Próbował pocieszać się myślą, że przynajmniej tę część jego pracy można było uważać za edukacyjną. W końcu stary Lowenstein pozwalał mu patrzeć, jak sporządza rozmaite preparaty lecznicze.

— Jedno jest pewne, Barney — mówił mu z uśmiechem. — Kiedy na medycynie będziesz miał farmakologię, najwyższą ocenę masz jak w banku.

Apteka była oficjalnie otwarta do siódmej trzydzieści wieczorem, ale zwykle było już po ósmej, kiedy Barney wracał wreszcie do domu. Matka zawsze czekała na niego z kolacją, a kiedy Warren uczył się na górze, dotrzymywała mu towarzystwa. W ten sposób okazywała mu wdzięczność za jego poświęcenie.

Z doskonale zrozumiałych dla Barneya powodów rozmowa z nią przypominała nieustanne wspominki.

— On zawsze miał tyle werwy — mówiła z nostalgią.

— Aha. Tak słyszałem.

— Zawsze schodziliśmy ostatni z tanecznego parkietu. Byłam zupełnie wykończona. A kiedy wracaliśmy do domu, on jeszcze szedł czasem do swego gabinetu i czytał jakiegoś łacińskiego autora aż do śniadania. Nic dziwnego, że był najpopularniejszym nauczycielem w szkole.

Barney położył dłoń na ręce matki.

— Nie martw się, mamo. No i co z tego, że musi teraz chodzić o lasce? Przynajmniej możemy z nim rozmawiać.

Skinęła głową.

— Masz rację. Powinniśmy być bardzo wdzięczni. — A potem szepnęła czule: — Jesteś dobrym chłopcem, Barney.

Co wieczór niemal dosłownie powtarzała ten sam monolog.

Później przychodziła najtrudniejsza część dnia — odwiedziny u ojca.

Harold spędzał większość czasu w łóżku, czytając. Najpierw poranne gazety, potem jakieś naukowe dzieła, a po popołudniowej drzemce przeglądał „World-Telegram”. Po kolacji był już zwykle zbyt zmęczony, by robić cokolwiek poza przyjmowaniem gości.

Mając poczucie winy z powodu swojego „nieróbstwa”, brał ciężar rozmowy na siebie, omawiając bieżące wydarzenia lub jakąś książkę, którą aktualnie czytał. W jego głosie zawsze pobrzmiewała ledwie dosłyszalna, przepraszająca nuta.

Barney wyczuwał to i — odwracając tradycyjne role — starał się uspokoić ojca, opowiadając mu o interesujących zdarzeniach ze swego świata. Pewnego wieczoru wspomniał o swojej fascynacji psychoanalizą.

— Tato — zapytał. — Czytałeś kiedyś Freuda?

— Owszem. Trochę.

Odpowiedź ta zaskoczyła Barneya. Spodziewał się, że ojciec nic nie wie o takich „nowoczesnych” sprawach.

— Kiedy przebywałem w wojskowym szpitalu — ciągnął Harold — był tam taki bardzo miły psychiatra, który odwiedzał nas i zmuszał do wielokrotnego opowiadania o tym, jak zostaliśmy ranni. Robił to chyba ze dwanaście razy. I to pomogło. Naprawdę pomogło.

— Jak to, tato? — zapytał Barney ze wzrastającą ciekawością.

— No cóż, na pewno pamiętasz, w jaki sposób Freud wyjaśnia proces snu.

— Twierdzi, że sny otwierają drzwi do naszej podświadomości…

— Tak. Otóż ten doktor leczył moją psychikę, pomagając jej „śnić na głos”. Każdej nocy na nowo przeżywałem tę eksplozję, ale nieustanne opowiadanie o tym w końcu położyło kres tym koszmarom.

Nagle coś przyszło mu do głowy.

— A przy okazji, w ramach jakiego przedmiotu to czytasz?

Zmieszany Barney wyznał, że studiuje psychologię w „wolnych chwilach”. Obaj wiedzieli, że nie ma na to czasu, więc spodziewał się nagany za zaniedbywanie szkolnych obowiązków. Jednakże ojciec ponownie go zaskoczył.

— No cóż, synu, to nie poprawi twoich stopni. Zawsze jednak uważałem, że właściwym celem edukacji jest nauka samodzielnego myślenia. Powiedz mi, czytałeś coś z Junga?

Barney pokręcił głową.

— No cóż, czemu nie przyjrzysz się jego teorii snów i zbiorowej podświadomości, a potem może moglibyśmy o tym porozmawiać?

— Dobrze, tato. Poproszę mamę, żeby mi przyniosła tę książkę z biblioteki.

— Nie ma potrzeby — odpowiedział Harold. — Jest w moim gabinecie, na tej samej półce co Artemidorus.

Od tej pory Barney czekał na te wizyty u ojca, uważając je za najlepsze chwile dnia.

· · ·

Zazwyczaj zasiadał do lekcji dopiero po dziesiątej. O północy często był już zbyt zmęczony, by kontynuować, i padał na łóżko. Nieuchronnie zaczął pozostawać w tyle za resztą klasy.

Nie mógł nadrabiać zaległości przez weekendy. W soboty musiał się stawiać u Lowensteina o ósmej rano i pracować cały dzień.

Pozostawały mu zatem tylko niedzielne popołudnia. Jednak Barney zaczął podchodzić do tego z fatalistycznym spokojem: nie dostanie się na uczelnię ze względu na swoje osiągnięcia w koszykówce. A ze swoimi obecnymi stopniami w ogóle nie przyjmą go na Columbia University.

A zatem, u diabła, czemu nie wykorzystać tego jedynego wolnego dnia, żeby pójść na boisko, rozegrać kilka zaciętych meczów i upuścić trochę pary? Grał tak długo i zaciekle, że inni chłopcy w końcu jeden po drugim wymawiali się zmęczeniem i szli do domów.

Jego oceny za pierwszy semestr były, tak jak się spodziewał, gorsze niż zwykle. Jednakże łączna średnia nadal przekraczała dziewięćdziesiąt punktów, co wcale nie wykluczało możliwości dostania się na uczelnię. A zwłaszcza jeśli powiodłoby mu się dobrze na zbliżających się egzaminach ministerialnych.

Te ogólnokrajowe egzaminy oceniały głównie umiejętności matematyczne i werbalne kandydatów. Teoretycznie było to coś w rodzaju badania krwi, na które nie można się przygotować.

Jednak w praktyce w trakcie zimowych wakacji uczniowie uczęszczali na kosztowne kursy dokształcające, aby poprawić swoje umiejętności w tym zakresie. Każda rodzina marząca o awansie społecznym wygrzebywała skądś dwieście dolarów mających zapewnić dzieciom wyniki przerastające ich normalne możliwości. Inez Castellano uważała to za rodzaj oszustwa i niehonorowe postępowanie. Jednak Luis był realistą i postawił na swoim. Dlaczego miałby zmniejszać szanse córki? Wielkodusznie zaproponował nawet, że pokryje koszt kursu dla Barneya, któremu jednak duma nie pozwoliła przyjąć tej propozycji.

Barney pracował w dzień Bożego Narodzenia (za podwójną stawkę), gdyż apteka Lowensteina miała akurat dyżur w tym rejonie. Czuł się bardzo samotny, tym bardziej że Laura wciąż była nieuchwytna. Albo biegała na kursy dokształcające, albo gdzieś się bawiła.

Pojawiła się na tydzień przed egzaminem i zaproponowała, że podzieli się z nim wiedzą nabytą na kursie. Przyjął tę propozycję z wdzięcznością i spędzili kilka kolejnych wieczorów na wkuwaniu razem.

Wyniki okazały się tyleż pozytywne, co zabawne. Laura uzyskała godne podziwu sześćset dziewięćdziesiąt punktów ze słownictwa i sześćset sześćdziesiąt z matematyki, a Barney odpowiednio siedemset dwadzieścia i siedemset trzydzieści pięć.

— O rany, Barn, te punkty zapewnią ci miejsce na każdej uczelni w kraju — zauważyła Laura.

— Słuchaj, Castellano — odparł z goryczą. — Gdybym mógł grać w piłkę w tym roku, jedyny wynik, jaki byłby mi potrzebny, to dwadzieścia punktów na mecz.

· · ·

Ostra zima dawała mu się solidnie we znaki i Barney zaczął przychodzić do domu ledwie żywy ze zmęczenia. Czasem spał zaledwie cztery godziny dziennie. Był to już jednak jego ostatni semestr i ostatnie chwile w domu. Za kilka tygodni otrzymają odpowiedzi z uczelni i pozostanie im tylko krzyczeć z radości.

Albo płakać.

· · ·

Pewnego sobotniego wieczoru siedział w aptece prawie do północy, pomagając panu Lowensteinowi przy inwentaryzacji. Wrócił do domu, brnąc przez szarą breję, i chwiejnie wszedł na schody, marząc jedynie o tym, żeby położyć się do łóżka i nie śnić już o żadnych aspirynach, lekach przeciwhistaminowych i środkach przeczyszczających.

Kiedy jednak ściągał płaszcz, żołądek przypomniał mu, że na kolację dostał tylko kanapkę, więc powlókł się do kuchni. Ku jego zdziwieniu wciąż paliło się tam światło. Jeszcze bardziej zaskoczył go widok siedzącej tam Laury.

— Hej, co, do licha, sprowadza cię tu tak późno, i to do tego w sobotni wieczór? — spytał.

— Barney, muszę z tobą porozmawiać. To poważna sprawa.

— Tato? — zapytał natychmiast. — Czy coś się stało tacie?

— Nie, nie — umilkła, a potem dodała ledwo dosłyszalnym głosem: — To o mnie chodzi, Barn. To ja mam kłopot. Wiem, że jesteś zmęczony…

— Nic nie szkodzi. Nieważne. Siadaj, a ja zrobię sobie kanapkę i pogadamy.

— Nie. Nie tutaj. Czy możemy wyjść na spacer?

— O tej porze?

— Tylko wzdłuż ulicy. Możesz zjeść tę kanapkę po drodze.

Po raz pierwszy przyjrzał się jej uważnie. Zobaczył w jej oczach strach.

— W porządku, Castellano, w porządku.

Złapał garść czekoladowych herbatników, narzucił na siebie zachlapaną błotem, zielonkawą kurtkę i wyszli razem na ulicę.

Pierwsze sto metrów przeszli w zupełnym milczeniu. W końcu Barney nie mógł już dłużej wytrzymać tego napięcia.

— Zechcesz mi w końcu powiedzieć, o co chodzi?

— Wiesz… nie mam okresu… — wykrztusiła. — A to już sześć tygodni.

— Chcesz mi powiedzieć, że jesteś w ciąży?

Mogła tylko skinąć głową.

— O Boże, jak to się stało?

— Nie wiem, Barney. Tak mi wstyd, naprawdę. I boję się jak diabli!

Nagle, nie wiadomo dlaczego, poczuł się zdradzony.

— Dlaczego, u diabła, nie pójdziesz do tego sukinsyna, który to zrobił? — warknął z wściekłością. Nie mógł się zmusić do nazwania go „ojcem”.

Potrząsnęła głową.

— Bo to palant. Jesteś jedyną osobą, której mogłam o tym powiedzieć.

— To mi ma pochlebiać? — Ze znużeniem nabrał tchu, lecz widząc jej przygnębienie, spróbował opanować własne uczucia. — No, dobrze — powiedział powoli i dobitnie. — Czy tak z ciekawości mogę spytać, kim jest ten facet?

— To… Sandy Leavitt.

Barney nie zdołał opanować gniewu.

— Dlaczego właśnie on?

— Proszę cię — błagała. — Gdybym chciała, żeby na mnie krzyczano, to powiedziałabym o tym rodzicom. — Łzy popłynęły jej po policzkach. — Proszę cię, Barney, pomóż mi — łkała.

Zatrzymał się w cichej, zimowej ciemności i szepnął:

— Uspokój się, Lauro. Chodźmy gdzieś, gdzie jest ciepło, i obgadamy całą tę sprawę. Mama już śpi, więc nikt nas nie usłyszy.

Wróciwszy do kuchni, zaczęli wysilać swoje umysły, dzieląc się swoją niewiedzą odnośnie do nielegalnych praktyk medycznych i usiłując wymyślić jakiś plan działania.

Barneyowi było niemal równie trudno tego słuchać, jak Laurze o tym mówić. Wściekłość toczyła w nim zawziętą walkę z litością.

Laura wiedziała o dwóch innych dziewczętach z Midwood, które znalazły się w podobnym położeniu. Każda z nich w inny sposób rozwiązała ten problem.

Jedna zapłaciła pięćdziesiąt dolarów jakiemuś ciemnemu typowi w obskurnym dwupokojowym mieszkaniu na piątym piętrze czynszówki w pobliżu Red Hook. Było to przerażające doświadczenie i miała wyjątkowe szczęście, że wyszła z tego cało. Powiedziała potem Laurze, że facet był tak niechlujny, że widziała brud pod jego paznokciami.

Druga dziewczyna powiedziała o tym rodzicom, którzy mimo swego oburzenia załatwili jej aborcję w sterylnych warunkach medycznych. Jednak to rozwiązanie wymagało wyjazdu do Puerto Rico — co zrobiła podczas letnich wakacji, kiedy jej nieobecność nie wzbudziła żadnych podejrzeń.

— Barney, co my teraz zrobimy? — A potem zawstydzona szybko się poprawiła: — Przepraszam. Nie powinnam mówić „my”. To w końcu jest mój problem.

— Nie, Castellano. Nie denerwuj się, zaraz znajdziemy jakieś bezpieczne wyjście. Po pierwsze, czy jesteś absolutnie pewna, że jesteś w ciąży?

— Powinnam mieć okres dwa tygodnie temu. Zazwyczaj jestem punktualna jak zegarek.

— W porządku. Musimy zatem znaleźć prawdziwego lekarza, i to bliżej niż w Puerto Rico. Dobrze byłoby zapytać twego ojca, to znaczy udawać, że chodzi o kogoś innego…

— Nie, Barney, od razu by nas przejrzał. Wolałabym raczej umrzeć, niż mu o tym powiedzieć.

Odwróciła się. Całym jej ciałem wstrząsnął stłumiony szloch. Barney wstał, obszedł stół i położył jej dłonie na ramionach.

— Lauro, powiedziałem ci, że się tym zajmę. — I jednocześnie pomyślał sobie: Gdybym tylko, do diabła, wiedział jak!

Przez całą niedzielę kłopot Laury usunął wszystko inne na dalszy plan.

Pod wieczór zdołał wmówić sobie, że z pewnością jutro znajdzie w szkole kogoś, o kim po prostu jeszcze nie pomyślał, a kto znał wszystkie możliwe sztuczki.

Jadąc do szkoły w poniedziałek rano, prawie ze sobą nie rozmawiali. Uderzyło go to, że wszystko wydawało się takie normalne. Dziewczyna siedząca obok niego była tą samą osobą, którą znał od tylu lat. Tylko że teraz rosło w jej wnętrzu czyjeś dziecko.

Kiedy rozstali się w głównym holu, zaczął przemierzać korytarze. Na każdej przerwie był niczym myśliwy na tropie swej ofiary, przyglądając się uważnie każdej mijanej twarzy. W czasie przerwy obiadowej przeszukał wzrokiem jadalnię, ale nadaremnie. Do pierwszej nie poczynił żadnych postępów.

· · ·

Wszedł do apteki i zaczął przeglądać recepty oraz lekarstwa przygotowane już do rozniesienia. Jak zwykle pan Lowenstein przyszedł, żeby wygłosić przyszłemu lekarzowi krótki wykład o właściwościach każdego preparatu. Barney grzecznie wysłuchał, po czym zgarnął wszystkie paczuszki do płóciennej torby i wyszedł na zewnątrz, w przejmujące zimno, gdzie przynajmniej mógł przebywać sam na sam ze swoimi myślami.

Dopiero w drodze powrotnej przyszedł mu do głowy pewien pomysł. A gdyby tak zapytać o to starego Lowensteina? Przecież on wie niemal tyle samo, co niejeden lekarz i codziennie wielokrotnie spotyka się z wieloma z nich. Dlaczego nie poprosić o pomoc jego?

Ponieważ jeśli się rozzłości — czego jestem pewien — to stracę pracę.

Ściągając kalosze, spojrzał na swego pracodawcę. Aptekarz miał miłą i i życzliwą twarz. Chociaż nie było aptekarskiego odpowiednika przysięgi Hipokratesa, Barney wiedział, że stary Lowenstein nie plotkował. Kiedy otrzymywał receptę na coś potencjalnie kompromitującego, tak jak w przypadku jednego klienta, który zaraził się rzeżączką, kazał Barneyowi pilnować apteki, a sam poszedł osobiście dostarczyć mu penicylinę, nikomu nie zdradzając, gdzie idzie.

Pozostało zaledwie piętnaście minut do zamknięcia sklepu i pan Lowenstein zaczął już zamykać niebezpieczne leki, kiedy Barney podszedł do niego i zapytał, czy mógłby z nim przez chwilę porozmawiać.

— Oczywiście, Barney, o co chodzi? Jeśli masz na myśli podwyżkę, to nie musisz się martwić. Miałem zamiar dać ci ją od przyszłego miesiąca.

— O nie, nie! — odpowiedział prędko Barney. — Chodzi o inny problem.

— Jaki znowu problem?

— Otóż… — Barney zawahał się, a potem wyrzucił z siebie prędko: — Jedna z dziewcząt, którą znam, ma kłopot.

Stary Lowenstein przyjrzał się twarzy Barneya i mruknął:

— Czy mam przez to rozumieć, że ty jesteś dżentelmenem odpowiedzialnym za ten niefortunny wypadek?

Barney skinął głową.

— To straszne — powiedział aptekarz, nie okazując jednak gniewu. — Jak sądzisz, po co sprzedajemy tu środki antykoncepcyjne? Jeśli młodzi chcą się angażować w tego typu rzeczy, to powinni przynajmniej odpowiednio się zabezpieczyć. Prawdę rzekłszy, Barney, dziwię ci się.

— Tak, proszę pana.

Potem nastała cisza, gdyż żaden z nich nie wiedział, kto ma teraz mówić.

W końcu Barney zapytał z wysiłkiem:

— Czy może mi pan w jakiś sposób pomóc, panie Lowenstein? Proszę mi wierzyć, wstydzę się pana o to prosić, ale ona jest zrozpaczona — to znaczy oboje jesteśmy zrozpaczeni. Nie chcę, żeby poszła do jakiegoś rzeźnika z ciemnego zaułka. To przecież mogłoby zagrozić jej życiu. — Potem poczuł się potwornie nieswojo i przeprosił: — Sądzę, że nie powinienem był o tym panu mówić.

Aptekarz westchnął:

— Barney, to, czego nie powinieneś, to pakować tej młodej kobiety w tarapaty. Jeśli jednak z jakiegoś powodu nie możecie się pobrać — a w waszym wieku chyba tak właśnie jest — to sądzę, że musicie wybrać tę drugą możliwość. Nie wiem, czy to słuszne. Nie jestem Panem Bogiem. Ale postaram się wam pomóc.

Barney poczuł bezgraniczną ulgę. Miał ochotę uściskać starego.

— Zamknij aptekę i przyjdź do mnie na zaplecze — rozkazał mu szef.

Barney pospiesznie wykonał polecenie i wszedł do kanciapy aptekarza. Lowenstein wypisywał na małej karteczce numer telefonu.

— Nie pytaj mnie, skąd to wiem — przestrzegł — ale z tego, co słyszę, ten człowiek jest nadzwyczaj ostrożny. Na wszelki wypadek przepisuje nawet pozabiegowe antybiotyki.

Barney spojrzał na kartkę.

— Doktor N. Albritton — w Pensylwanii?

Jego pracodawca wzruszył ramionami.

— To wszystko, co mogę dla was zrobić, mój chłopcze. Podobno przyjmuje pacjentów w soboty i niedziele, co trochę ułatwia sprawę. Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. No więc?

— Słucham?

— Zamierzasz dzwonić w tej sprawie od siebie z domu? Siadaj tutaj i dzwoń.

Pan Lowenstein taktownie wyszedł z pokoju, a lekko wstrząśnięty Barney połączył się z międzystanową i poprosił o numer w Chester, w stanie Pensylwania. Po chwili usłyszał spokojny głos witającego go lekarza. A potem nadszedł najtrudniejszy moment.

Usiłował jak najszybciej wyłuszczyć sprawę na tyle ogólnikowo, aby ochronić tożsamość Laury. Jednak lekarz najwyraźniej nie chciał znać zbyt wielu szczegółów.

— Chyba rozumiem, w czym rzecz. Czy możecie odwiedzić moją klinikę w sobotę rano? Jesteśmy na przedmieściach Filadelfii.

— Tak, tak, oczywiście. Będziemy u pana, kiedy tylko pan sobie życzy.

— No więc, powiedzmy, że o jedenastej, dobrze?

— Tak, proszę pana. Dziękuję panu bardzo.

Nie był to jednak koniec rozmowy.

— Panie Smith, mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z wysokości mojego honorarium?

— Nie, nie, ale przyniesiemy ze sobą pieniądze, niech się pan nie obawia. Hmm, ile ono właściwie wynosi?

— Czterysta dolarów. Oczywiście w gotówce.

Barney zaniemówił.

— Czy to coś zmienia, panie Smith? — uprzejmie zapytał w końcu lekarz.

— Nie, nie. W porządku — odpowiedział Barney ochrypłym głosem.

Kiedy Lowenstein wszedł z powrotem do biura, zarzucili na siebie płaszcze i wyszli tylnymi drzwiami z apteki.

Barney rozpływał się z wdzięczności. Zwrócił się do swego pracodawcy i powiedział ze wzruszeniem:

— Jak zdołam się panu za to kiedykolwiek odwdzięczyć, panie Lowenstein?

Stary przystanął i spojrzał na Barneya.

— Nie wspominając o tym nikomu. Nigdy.

· · ·

— Jezu Chryste, Barney, skąd, do diabła, mam wziąć te czterysta dolców? Na koncie nie mam nawet pięćdziesięciu. Wróciliśmy do punktu wyjścia i nic nie można na to poradzić!

Rozpłakała się.

Odpowiedział bez wahania:

— Słuchaj, Castellano, pojedziemy tam w sobotę i wszystko będzie w porządku.

— A co z tymi czterema stówkami?

Barney uśmiechnął się.

— Nie ma sprawy. Mam prawie tyle w banku.

Popatrzyła na niego zaskoczona.

— Przecież harowałeś na te pieniądze jak wół. Oszczędzałeś je na uniwersytet.

— To nieważne. To moja forsa i mogę z nią zrobić, co mi się podoba. Zatem nie traćmy już czasu na dyskusję na ten temat, a po prostu wymyślmy, jak wytłumaczymy rodzicom nasze zniknięcie w sobotę rano.

Laura nie potrafiła nazwać tego, co czuła. W końcu szepnęła cicho:

— Wiem, że to zabrzmi głupio, Barney, ale zrobiłabym to samo dla ciebie.

— Wiem — poważnie skinął głową.

· · ·

Nazajutrz po szkole Barney poszedł prosto do banku i pobrał ze swojego konta trzysta osiemdziesiąt siedem dolarów i pięćdziesiąt siedem centów. Laura opróżniła swoje z czterdziestu sześciu dolarów i jednego centa. Potem poszli zakupić bilety na autobus, po sześć siedemdziesiąt pięć każdy, w obie strony.

Barney zaplanował tę podróż tak starannie, jak Hannibal przejście przez Alpy. Autobus Greyhound odchodził o siódmej rano i przyjeżdżał do Filadelfii tuż przed dziewiątą. W ten sposób pozostawały im dwie godziny na dotarcie do kliniki doktora Albrittona.

Pan Lowenstein dał mu wolny dzień, a rodzicom powiedzieli, że będą próbowali dostać wejściówki na popołudniowy spektakl Antoniusza i Kleopatry z Laurence’em Olivierem i Vivien Leigh w rolach głównych. Ponieważ mieli wyruszyć wcześnie rano, śniadanie zjedzą u Nedicka na Times Square. A potem może pójdą do Lindy’s albo Jacka Dempseya na jakieś kanapki i sernik, więc do domu mogą wrócić trochę późno.

Minęła północ, a Barney wciąż przewracał się na łóżku, usiłując zasnąć. Nagle usłyszał coś, co przypominało dźwięk kamyczków rzucanych w okno. Wyjrzał na podwórze i rozpoznał sylwetkę Laury. Po chwili był przy niej.

— Barney, mam… mam okres!

— No nie… chcesz powiedzieć, że to był fałszywy alarm?

Śmiała się i płakała jednocześnie.

— Tak, Livingston, tak, fałszywy alarm! Czy to nie wspaniale?

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego.

— Castellano, nawet nie wiesz, jak się cieszę! — szepnął.

— Hej, Barney — powiedziała żarliwie. — Nigdy ci tego nie zapomnę. Myślę, że jesteś najmilszym facetem na świecie.

Doktorzy

Подняться наверх