Читать книгу Doktorzy - Erich Segal - Страница 15

Оглавление

4

Pod koniec drugiej połowy meczu Midwood z New Utrecht sędzia nacisnął guzik. W sali gimnastycznej zadzwonił dzwonek, który przeszedł do annałów historii. Po nim nastąpiła zapowiedź: — Zmiana w drużynie Midwood. Numer dziesięć — Livingston.

Na trybunach rozległy się zdawkowe oklaski. I jeden radosny wojenny okrzyk:

— Naprzód, Livingston!

Do końca meczu pozostały jedynie cztery minuty i chłopcy z New Utrecht stali się nieostrożni. Barney zdołał przechwycić podanie i prędko pobiegł na drugi koniec boiska, by w końcu przekazać piłkę kapitanowi Jayowi Axelrodowi, który umieścił ją w koszu.

A potem, zaledwie czterdzieści sekund przed zakończeniem meczu, jeden z przeciwników zaatakował Barneya, za co podyktowano rzut karny. Barney zaczerpnął głęboko powietrza na linii karnej. Tyle razy tego lata odgrywał w wyobraźni tę scenę w Riis Park! Teraz stało się to rzeczywistością. Starannie wycelował… i zdobył swój pierwszy punkt w zawodach międzyszkolnych!

Laura zwinęła dłonie w trąbkę i krzyknęła:

— Tylko tak dalej, Barney!

· · ·

Po zakończeniu meczu, kiedy stali obok siebie pod sąsiednimi prysznicami, Jay Axelrod pogratulował Barneyowi gry, dodając:

— Ta Laura Castellano musi być twoją zagorzałą wielbicielką. Chodzisz z nią albo co?

— Nie, nie! — zabulgotał Barney, pozwalając ciepłej wodzie spłynąć do gardła. — Czemu pytasz?

— Bo chciałbym się z nią umówić.

— A co ci przeszkadza?

— Nie mam pojęcia — odpowiedział z nagłą nieśmiałością kapitan drużyny koszykarskiej Midwood. — Ona jest taka atrakcyjna i…

— Chcesz, żebym ci ją przedstawił? — zaproponował uczynnie Barney.

— O rany, zrobiłbyś to dla mnie, Livingston? Byłbym ci naprawdę wdzięczny.

— Nie ma sprawy, Jay. Ona czeka na zewnątrz. Możesz się z nią spotkać jeszcze dzisiaj.

— O nie, Barn. Jeszcze nie teraz.

— Czemu nie?

— Najpierw muszę się ostrzyc.

· · ·

W drodze do domu Barney powiedział Laurze o zaszczycie, jakiego miała niebawem dostąpić. Roześmiała się.

— Co w tym takiego śmiesznego?

— Suzie Fishman przyszła do mnie po meczu i prosiła, żebym ci ją przedstawiła.

— Suzie Fishman? — zapytał Barney z okrągłymi ze zdziwienia oczami. — To jedna z najładniejszych dziewcząt w szkole. Dlaczego chce się ze mną spotkać? Przecież ja zdobyłem tylko jeden punkt.

— Uważa, że jesteś fajny.

— Ach tak? Naprawdę? Czyż to nie zdumiewające, Castellano, ile może zdziałać sportowy strój?

— Och — uśmiechnęła się. — Uważasz, że to wszystko, co masz do zaoferowania?

· · ·

Zainspirowany swoją nowiutką bluzą z emblematem drużyny Barney począł czynić rozpustne postępy w zdobywaniu serc cheerleaderek. Cała drużyna jadała razem obiady, w trakcie których przechwalano się swoimi erotycznymi podbojami. Gdyby w tych przechwałkach przy kanapkach z tuńczykiem i mleku była choć szczypta prawdy, to w całym Flatbush — a może i w całym Brooklynie — nie było ani jednej szesnastolatki, która byłaby jeszcze dziewicą.

Od kiedy Barney ich sobie przedstawił, Laura spotykała się regularnie z Jayem Axelrodem. Tworzyli razem tak przystojną parę, że Barney żartobliwie nazywał ich państwem Midwood.

Tej zimy Laura zdecydowała się na następny zuchwały krok. Zamiast ubiegać się o prezydenturę klasy juniorów, włączyła się do kampanii o stanowisko skarbnika, które było trzecim najważniejszym urzędem w całej szkole.

— Castellano, ty rzeczywiście jesteś stuknięta. Kiedy ludzie się dowiedzą, że drugoklasistka ubiega się o funkcję skarbnika, będziesz pośmiewiskiem w całym Midwood.

Laura uśmiechnęła się.

— To dobrze. Niech się śmieją, ale przynajmniej będą o mnie mówić, a to też dobra reklama.

— O Boże! — westchnął z nieskrywanym podziwem Barney. — Ty rzeczywiście grasz ostro, co?

— Posłuchaj, Barney. Mój tato zawsze powtarza: Si quieres ser dichoso, no estés nunca ocioso.

— Czyli…?

— Czyli, że życie to ostra gra.

· · ·

Podczas intensywnego treningu na tydzień przed decydującym meczem z Madison High, odwiecznym wrogiem Midwood, Jay Axelrod potknął się i upadł, paskudnie skręcając sobie nogę w kostce. Doktor powiedział, że będzie mógł nałożyć tenisówki nie wcześniej niż za dziesięć dni. Następnego dnia, kiedy Barney wycierał się ręcznikiem po zakończeniu treningu, Doug Nordlinger przeszedł obok niego i rzucił niedbale:

— Jutro wieczorem zaczynasz, Livingston.

Zaczyna! Nie do wiary! To niemożliwe!

Nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu.

— Musisz przyjść, tato! — błagał przy kolacji. — No wiesz, to będzie piątkowy wieczór, więc nie musisz na drugi dzień uczyć. I prawdopodobnie będzie to największy zaszczyt, jaki mnie kiedykolwiek spotka w życiu.

— Wątpię — uśmiechnął się pobłażliwie Harold. — Rozumiem jednak, dlaczego jesteś tak podekscytowany.

— Ale przyjdziesz, tato, prawda? — ponownie poprosił Barney.

— Oczywiście — odpowiedział Harold. — Już od lat nie widziałem meczu koszykówki.

· · ·

W ten piątek Barney siedział na lekcjach jak zombie, myśląc wyłącznie o tym, ile minut pozostało jeszcze do siódmej.

Po szkole udał się na pustą salę gimnastyczną i przez pół godziny ćwiczył rzuty karne, a potem podskoczył do George’a, żeby się pokrzepić kanapką z befsztykiem i czereśniową colą za dziewięćdziesiąt pięć centów.

O szóstej, kiedy inni gracze zaczęli się schodzić do szatni, był już przebrany i siedział na ławce, objąwszy ramionami kolana, daremnie usiłując wmówić sobie, że jest spokojny.

— Hej, Livingston — usłyszał nosowy głos. — Mam dla ciebie wspaniałą nowinę. Z nogą Axelroda już jest lepiej, więc jednak nie będziesz dzisiaj zaczynać.

Barney drgnął jak porażony prądem. To ten przerośnięty kretyn, Sandy Leavitt, z idiotycznym uśmiechem na twarzy.

— Ha, Livingston, nabrałem cię, co?

— Pieprzę cię — nerwowo warknął Barney.

· · ·

Drużyna Madison pierwsza wkroczyła na salę przy głośnych okrzykach kibiców, którzy przemaszerowali prawie dwie mile w górę ulicy, żeby zobaczyć tę tradycyjną „bitwę o Bedford Avenue”. Po chwili Jay Axelrod (w sportowym stroju, ale o kulach) wprowadził drużynę Midwood na salę, podczas gdy cheerleaderki kręciły biodrami, krokwie drżały, a serce Barneya chciało wyskoczyć z piersi.

Szybko rozpoczęli rozgrzewkę. Barney przechwycił odbitą piłkę i dryblując, aby spróbować rzutu, zerknął na zapchane ławki. Ojca jeszcze nie było.

Rozgrzewka trwała nadal. Zaraz miał rozpocząć się mecz. Barney ponownie spojrzał na widzów. Była wśród nich Laura, a obok niej Warren. Dzięki Bogu. A tato — gdzie mama i tata?

Zabrzęczał dzwonek. Obie drużyny wróciły na swoje ławki. Tylko rozpoczynający grę na stojąco zdejmowali bluzy. Zesztywniałymi palcami Barney rozpiął swoją. Kiedy dwie pierwsze piątki zajęły miejsca na boisku, monotonny głos podał przez głośniki ich nazwiska.

— …i numer dziesięć — Livingston.

Popatrzył jeszcze raz. Tylko Warren i Laura. Rodziców nadal nie było.

— Panie i panowie, proszę wstać do odśpiewania Gwiaździstego sztandaru.

Barney patriotycznym gestem umieścił prawą dłoń na lewej piersi i poczuł łomotanie swojego serca.

— Piłka w grze!

Ostry gwizdek sędziego obudził w Barneyu sportowca. Natychmiast zablokował obrońcę Madison chytrze dryblującego w jego kierunku. W ułamku sekundy zrobił wypad, odebrał mu piłkę i jak rakieta pomknął na drugi koniec boiska.

Był zupełnie sam, kiedy dopadł kosza. Oddychaj, Livingston — przypominał sobie — rozluźnij się i starannie wyceluj. Odczekał jeszcze moment i… kosz!

Z podniecenia zakręciło mu się w głowie.

Midwood prowadziło trzema punktami, gdy drużyna Madison poprosiła o czas. Obie drużyny skupiły się wokół swoich trenerów. Barney znowu popatrzył na widownię. Ciągle tylko Laura i Warren!

Może mieli wypadek? Nie, przecież ojciec nie prowadzi. A poza tym jest tu Warren. Podczas przerwy w połowie meczu wyszli do szatni i ssali plasterki pomarańczy. Barney w ciężkim od potu stroju osunął się na podłogę i oparł plecami o drzwi szafki. Czterdzieści minut później mecz zakończył się z sześciopunktową przewagą Midwood. Barney zdobył trzynaście punktów. Zamiast pójść z pozostałymi zawodnikami do szatni, powoli podszedł do Laury i Warrena.

Laura odezwała się pierwsza.

— Papa nie pozwolił mu przyjść.

— Co?

— Zaraz po obiedzie ojciec poczuł jakiś ból w piersiach — wyjaśnił Warren. — I doktor Castellano przyszedł, żeby go zbadać.

— Co mu jest?

— Papa myśli, że może coś mu zaszkodziło. — I szybko dodała: — Kazał mu się położyć do łóżka na zdrowym boku. — A potem usiłowała zmienić temat: — Byłeś fantastyczny, Barney. Mogę się założyć, że będziesz miał zdjęcie w „Argusie”.

— Do końca życia zapamiętam wszystkie twoje wspaniałe zagrania — dodał Warren.

— Tak, to dobrze — z roztargnieniem odparł Barney i ruszył w kierunku pryszniców.

· · ·

Na drugi dzień rano Luis zawiózł opierającego się Harolda do okręgowego szpitala na elektrokardiogram. Sąsiad zgodził się na to tylko pod warunkiem, że Estelle nie będzie im towarzyszyć. (Już i tak za bardzo się denerwujesz, kochanie, zupełnie bez powodu).

Później nerwowo paląc papierosa, Harold podsłuchał, jak Luis omawia wyniki z kardiologiem, mamrocząc coś o falach P i Q.

W końcu Luis wrócił i pomógł Haroldowi wsiąść do samochodu.

— No i co? — zapytał Harold, starając się ukryć niepokój. — Czyż nie była to tylko niestrawność? Po tylu latach na wojskowym wikcie chyba mam do niej skłonności.

Luis przez chwilę nie odpowiadał.

— Haroldzie — rzekł w końcu — badania wykazały, że masz arytmię. To oznacza…

— Znam grekę, Luisie. Zaburzenia rytmu. Czy to coś poważnego?

— No cóż, i tak, i nie. Może to być tylko sporadyczny fizjologiczny wypadek, zupełnie bez znaczenia. Ale może to być również sygnał ostrzegawczy jakiegoś procesu patologicznego o ukrytym przebiegu.

— Zatem w ten elokwentny sposób przyznajesz, że sam nie wiesz.

— W porządku, Haroldzie. Nie wiem. Ale ponieważ ty również nie wiesz, radzę ci, żebyś zaczął dbać o siebie i chodził na regularne badania. Możesz zacząć od ograniczenia palenia.

— Ono mnie odpręża.

— Tylko tak ci się wydaje, przyjacielu. Nikotyna jest trującym alkaloidem o stymulującym działaniu. Zapewniam cię, że na pewno ci nie zaszkodzi, jeśli ograniczysz palenie.

Kiedy zbliżali się do Lincoln Place, Harold zapytał:

— Co zamierzasz powiedzieć Estelle?

— Nie sądzisz, że powinienem powiedzieć jej prawdę?

— Przecież przyznałeś, że nie jesteś pewien.

— Mogę chociaż powtórzyć jej to, co ci powiedziałem?

— Jeśli chcesz, Luis — odparł z uśmiechem Harold. — Rozgłaszaj po całym Brooklynie prawdę o niedostatkach swojego zawodu.

Jednak kiedy Luis zaparkował samochód, Harold odwrócił się do niego i powiedział stanowczo:

— Ale nie ma powodu, żeby martwić tym dzieci.

— Zgadzam się z tobą, Haroldzie. Nie powinno się ich obciążać dodatkowym brzemieniem, skoro i tak są już wystarczająco zajęci dorastaniem. Chcę jednak, żebyś ty się tym niepokoił i pamiętał, co ci powiedziałem.

· · ·

Barney usiłował zdawkowo poruszyć ten temat.

Kiedy jechali w poniedziałek rano trolejbusem, podniósł głowę znad podręcznika do chemii i zapytał rzeczowo (obojętnym tonem, który wcześniej dobrze przećwiczył):

— Czy poszłaś już na całość z Jayem Axelrodem?

— To nie twój interes — odparła Laura.

— To oznacza, że poszłaś.

— Nie, to tylko oznacza, że to nie twój interes. A w ogóle dlaczego pytasz?

— No cóż — odpowiedział głupkowato — niektórzy chłopcy w drużynie…

— Koszykarskiej? Jedyne nagie kobiety, do jakich zbliżyły się te niewyżyte ćwoki, to posągi w Brooklyn Museum, które z pewnością mieli ochotę pomacać.

— Taak — zaśmiał się Barney. — Czasem przesadzają, no nie?

— Nie tylko „oni”, Livingston. Dochodzą mnie słuchy, że chodzisz i rozpowiadasz po całej szkole, że zaliczyłeś już trzy cheerleaderki. Czy to prawda?

— Absolutna, Castellano, absolutna.

— Chcesz powiedzieć, że to zrobiłeś?

— Nie, ale przyznaję, że się tym przechwalałem.

· · ·

Prawdę mówiąc, Barney czynił stałe postępy w swoich poszukiwaniach ostatecznego spełnienia seksualnego. Na drugiej randce Mandy Sherman pozwoliła mu się pocałować na dobranoc. Na trzeciej, kiedy tulili się w ostatnim rzędzie kina Savoy, pozwoliła mu wsunąć rękę pod sweter.

O Jezuniu — pomyślał Barney, jednocześnie podniecony i trochę zaniepokojony. To już będzie to! Następnym razem muszę być przygotowany.

Tylko jak? Nie mógł przecież tak po prostu wejść do apteki pana Lowensteina na Nostrand Avenue i poprosić go o „Trojana”. Aptekarz prawdopodobnie powiedziałby o tym jego rodzicom albo gorzej, po prostu go wyśmiał. Nie, trzeba będzie zrobić to dyskretniej — na obcym terenie.

Tak więc pewnego sobotniego popołudnia, kiedy obaj z Warrenem pojechali do centrum Brooklynu na film i show w kinie Fabian Fox, zaczął szukać odpowiednio dużej i zapewniającej anonimowość apteki. Warren nie mógł zrozumieć, dlaczego jego brat chodzi bez powodu tam i z powrotem po Fulton Street. Nie miał jednak odwagi kwestionować tego, co robił jego bohater.

Podeszli do dużych oszklonych drzwi i Barney zatrzymał się.

— O cholera!

— O co chodzi, Barney?

— Ależ ze mnie głupek! Przecież mam na sobie koszykarską bluzę.

— Nie rozumiem. I co z tego?

— A to! — odparł z nerwowym podnieceniem Barney, wskazując na swoją lewą pierś, gdzie na białej satynie było wyhaftowane niebieską nitką jego nazwisko. — To mnie zdradzi. Od razu będą wiedzieć, kim jestem i skąd. Może lepiej będzie, jak ty to zrobisz.

— Ale co?

Barney zaprowadził Warrena na bok, żeby nikt ich nie podsłuchał.

— Słuchaj, Warren, chcę, żebyś dla mnie coś zrobił. Coś naprawdę bardzo ważnego.

Potem dokładnie wyjaśnił mu, czego ma szukać i jak o to poprosić, gdyby nie było wystawione na ladzie. Wcisnął mu w rękę pięciodolarowy banknot, trochę wilgotny od ściskania w garści.

— Ależ, Barney! — zaprotestował Warren. — Ja mam tylko dwanaście lat. Nigdy nie sprzedadzą mi czegoś takiego.

— Słuchaj, jesteśmy w centrum. Przez tę aptekę codziennie przewijają się tysiące. Pewnie pomyślą, że jesteś karłem. Teraz wejdź tam i zrób to.

Gdy jego młodszy brat niechętnie wszedł do apteki, Barney nerwowo przechadzał się tam i z powrotem, modląc się, żeby żaden ze znajomych jego rodziców, robiących sobotnie zakupy w pobliskim domu handlowym A&S, nie złapał go na gorącym uczynku. Po kilku minutach oczekiwania ukazał się Warren, niosąc w ręku małą papierową torebkę.

— Czemu zajęło ci to tyle czasu, do diabła? — spytał zirytowany Barney.

— Słuchaj, Barn, wypytywali mnie tam o różne rzeczy, na przykład czy chcę nawilżane, czy nie? Nie miałem pojęcia, co robić.

— No i co w końcu zrobiłeś?

— Ponieważ nie wiedziałem, wziąłem paczkę takich i takich.

— Dobrze pomyślane. — Barney odetchnął z ulgą i objął ramieniem młodszego brata. — Jestem z ciebie dumny, dzieciaku.

· · ·

Tymczasem Laura stała się takim autorytetem dla wszystkich, że wiele starszych koleżanek prosiło ją o radę w rozmaitych sprawach — od makijażu przez chłopców po problemy z trudnymi rodzicami. Laurze nie odpowiadała ta rola. Nie miała ochoty uspokajać, wspomagać radami i pocieszać innych dziewczyn.

Jak bowiem mogła być rodzicem, skoro sama nie doświadczyła nigdy luksusu bycia dzieckiem?

· · ·

Tego lata Livingstonowie i Castellanowie ponownie wynajęli domek na plaży. Jednak pojechał z nimi tylko Warren.

Luis załatwił córce wolontariat w szpitalu, chcąc zaznajomić ją z surowymi realiami medycznego zawodu.

Tak więc w dni powszednie dojeżdżała do pracy razem z nim, z domu przy Lincoln Place, a w piątki wieczorem włączali się w strumień rozgrzanych od skwaru samochodów w ślimaczym tempie zmierzających z miasta ku wybrzeżu z jego orzeźwiającą bryzą.

Dotarłszy na miejsce, Laura natychmiast przebierała się w kostium kąpielowy i wskakiwała do wody, usiłując zmyć z siebie w ten sposób ból i cierpienie, którym musiała stawić czoło przez pięć poprzednich dni.

Tymczasem Barney przebywał w górach Adirondack, pracując jako wychowawca na letnim obozie prowadzonym przez Douga Nordlingera. To przedsięwzięcie było jak plaster szynki na bułce pedagogicznych talentów trenera.

Ponadto dawało Dougowi niepowtarzalną okazję zgromadzenia wszystkich jego najlepszych zawodników. Ich pensja wynosiła zaledwie siedemdziesiąt pięć dolarów za lato plus napiwki, jakie otrzymają od rodziców wychowanków. (Jeśli któryś z waszych dzieciaków powie rodzicom, że jest mu tu dobrze, to ojciec chętnie wciśnie wam stówkę do ręki).

W baraku Barneya mieszkało ośmiu dziewięciolatków — siedmiu normalnych, agresywnych chłopców. Ósmy, Marvin Amsterdam, był boleśnie zamkniętym w sobie dzieciakiem, niemiłosiernie poniewieranym przez współmieszkańców, ponieważ czasami moczył łóżko.

Marvin był jedynakiem, który podczas rozwodu rodziców przeżył głębokie upokorzenie, podsłuchawszy, że żadne z nich nie ma ochoty nadal się nim opiekować. Wpakowano go do szkoły z internatem i matkę lub ojca odwiedzał jedynie w trakcie długich przerw z okazji Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Niemal natychmiast po zakończeniu szkoły zesłano go ponownie na banicję — tym razem do obozu Hiawatha, gdzie coraz częściej marzył o tym, żeby się stać niewidzialnym, żeby inne dzieci nie mogły go zobaczyć.

Na domiar złego był beznadziejny w każdej dyscyplinie sportu. Na obozie wybierano go do gier zespołowych jako ostatniego, a w szkole po prostu go pomijano.

Pewnego wieczoru, pijąc piwo w komendanturze obozu, Barney zaczął rozmawiać z Jayem Axelrodem o problemach Marvina.

— Czy nie dałoby się jakoś pomóc temu dzieciakowi? — zapytał Barney.

— Słuchaj, stary — odpowiedział Jay — jestem wychowawcą, a nie lekarzem. Radzę ci się w to nie mieszać, Barney. On jest skazany na to, żeby do końca życia być ciamajdą.

Barney wracał do swojego baraku pośród grania świerszczy i migotania świetlików, myśląc, że Axelrod miał rację i Marvin potrzebuje fachowej pomocy. Mimo to nadal chciał coś dla niego zrobić.

To jasne — mówił sobie — że chłopak nigdy nie będzie koszykarzem, a poza tym nie jest to coś, czego można się nauczyć przez półtora miesiąca. A może tenis? Przynajmniej nie czułby się tak ignorowany.

Tak więc późnymi popołudniami, w czasie przeznaczonym na dowolne zabawy (i nieoficjalne treningi koszykarzy z Midwood), Barney zabierał małego Marvina i uczył go sztuki odbijania piłki rakietą.

Z początku zdumiony, a potem bezgranicznie wdzięczny, Marvin starał się jak mógł zasłużyć na uwagę, jaką nagle obdarzyła go ta nowa, bohaterska postać w jego życiu. Po dwóch tygodniach zupełnie przyzwoicie odbierał piłki. A pod koniec lata Marvin Amsterdam pokonał nawet jednego czy dwóch chłopców w swojej grupie.

Barney napisał do Laury: Trenerowi nie podoba się, że skracam treningi, żeby pracować z tym dzieckiem. Myślę jednak, że nic w życiu nie dało mi takiej satysfakcji, jak pomoc Marvinowi, który nabrał nieco większej pewności siebie.

Doug Nordlinger nie był jednak jedyną osobą, której nie podobało się, że Barney poświęca tyle uwagi jednemu obozowiczowi. W czasie tygodnia odwiedzin inni chłopcy poskarżyli się rodzicom, że ich wychowawca faworyzuje Marvina. W rezultacie tego Barney dostał zaledwie czterdzieści dolarów napiwków.

A później, gdy w szczerej rozmowie z matką i ojcem Marvina (którzy wyjątkowo zjawili się razem), dyplomatycznie zasugerował, że ich syn naprawdę potrzebuje profesjonalnej pomocy, oboje po raz pierwszy od lat okazali się jednomyślni — że Barney ma tupet, pouczając ich, jak mają wychowywać swoje dziecko.

Nie było to najbardziej udane lato. Prawdę mówiąc, Barney mógł tylko pocieszać się tym, że znalazł czas, by przeczytać Objaśnianie marzeń sennych Freuda. W liście do Laury przyznał się, że wzbudziło to w nim uczucia, które mógł porównać jedynie do otwarcia ukrytych za obrazem Salvadora Dali drzwi i odkrycia nowego świata — podświadomości.

Poza tym jedyną jego radością były cotygodniowe listy od Laury. Chociaż nawet one budziły lekkie rozczarowanie, gdyż w poczcie zawsze był pisany na tej samej papeterii list dla Jaya Axelroda.

Tak więc Barney nie był zmartwiony, kiedy skończył się obóz i wysiadł z greyhounda przed Grand Central Station. Większość z jego wychowanków wpadła w objęcia czekających rodziców.

Tylko tymczasowa opiekunka czekała na Marvina Amsterdama, który wcale się nie spieszył, żeby z nią odejść. Chłopiec rozpaczliwie usiłował zagadać Barneya, żeby odwlec chwilę rozstania. Barney cierpliwie odpowiadał.

— Nie zgub mojego adresu, kolego. Obiecuję, że odpiszę na każdy twój list.

Uścisnęli sobie ręce, lecz Marvin nie puszczał dłoni Barneya. W końcu zniecierpliwiona opiekunka siłą oderwała swego podopiecznego. Barney ze smutkiem patrzył, jak chłopiec odjeżdża w limuzynie z szoferem.

Pieprzyć te czterdzieści dolarów! — pomyślał. Warto było, choćby dla samego uścisku dłoni tego dzieciaka.

Z ulgą rozstawszy się z obozem Hiawatha, po powrocie do domu z przygnębieniem zobaczył Jaya Axelroda siedzącego na werandzie z Laurą.

— Widzę, że wy dwoje chodzicie na poważnie — zauważył Barney na drugi dzień po wyjeździe Axelroda na Freshman Week2 w Cornell.

— Taak, może. Chciał, żebyśmy się oznakowali.

Nieśmiało pokazała mu odznakę studenckiego stowarzyszenia swego adoratora, którą trzymała w ręce.

— O, gratulacje. To jak zaręczyny przed zaręczynami. Pewnie jesteście zakochani, co?

Laura tylko wzruszyła ramionami.

— Chyba tak — powiedziała cicho.

Doktorzy

Подняться наверх