Читать книгу Doktorzy - Erich Segal - Страница 17
Оглавление6
Nikogo nie zdziwiło, że Laura została przyjęta do Radcliffe — i to na pełne stypendium. Nie posiadała się z radości, że będzie studiować na siostrzanej uczelni Harvardu, gdyż uważała ją za najlepszą pozycję do szturmowania ostatniej cytadeli — Szkoły Medycznej.
Radość Barneya była znacznie bardziej stonowana. Wprawdzie został przyjęty na Columbia University, ale jego stypendium pokrywało jedynie czesne.
— Nadal jednak będziesz mógł grać w kosza, co? — zapytała Laura.
— Tylko jeśli mają treningi od północy do czwartej rano — odparł z goryczą.
· · ·
Postanowiwszy w pełni zaznać studenckiego życia, Barney znalazł pracę, która dawała mu tyle pieniędzy, że mógł zasilać rodzinny budżet i mieszkać w domu studenckim.
Pierwszego lipca został pomocnikiem nocnego portiera w The Versailles, jednym z eleganckich bloków mieszkalnych w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Nowego Jorku. Była to męcząca, ale za to intratna praca. Do Święta Pracy zarobił już tyle, że miał na czynsz za cały pierwszy semestr.
· · ·
Nagle przyszła chwila pożegnania z Laurą — moment, którego nie dopuszczał do świadomości przez całe lato. Nawet kiedy tydzień wcześniej widział przez okno, jak dwóch krzepkich pracowników Railway Express ładuje do furgonetki kufer Laury, nie chciał myśleć, co to oznacza.
W przeddzień jej wyjazdu siedzieli obok siebie na tylnych schodkach, wpatrzeni w zarys dawno zaniedbanego kosza.
— Przestraszona, Castellano?
— Raczej przerażona. Wciąż mi się zdaje, że przyjęli mnie przez pomyłkę i obleję wszystkie przedmioty.
— Tak — odparł. — Znam to uczucie.
Siedzieli w milczeniu.
— Kurwa! — Laura nagle zaklęła.
— O co chodzi? — zapytał.
— Niech to szlag, chciałabym, żebyś ty też był w Bostonie.
— Do diabła, ja chciałbym grać w Boston Celtics, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.
— Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to podobało.
— No to jak, do diabła, chcesz zostać lekarzem?
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze. — Naprawdę nie wiem.
· · ·
Uczelnia Radcliffe wydawała co roku broszurę zatytułowaną Rejestr studentek pierwszego roku. Zawierała ona nazwiska i zdjęcia wszystkich nowo przyjętych dziewcząt, żeby ułatwić im zapoznanie się ze sobą.
Dokument ten był jednak o wiele ważniejszy dla chłopców z Harvardu, którzy jak znawcy końskich wyścigów studiowali go i zakreślali prawdopodobnych zwycięzców.
W 1954 roku fotografia Laury Castellano zakreślona była nieomal w każdym egzemplarzu, o czym świadczyła fala telefonów do najnowszej mieszkanki Briggs Hall.
Na początku jej to pochlebiało. Potem bawiło, lecz kiedy minuta po minucie męskie głosy, od wysokich tenorów po głębokie basy, powtarzały jak papugi: „Nie znasz mnie, ale…”, poprosiła dziewczynę w centralce, żeby ignorowała wszystkie kolejne telefony. (Możesz im nawet powiedzieć, że jestem trędowata).
Następnego ranka spotkała się ze swoją doradczynią, Judith Baldwin, pełną życia, czterdziestoletnią profesor katedry biologii, która bardzo sceptycznie oceniała szanse Laury na przyjęcie do Szkoły Medycznej, szczególnie na Harvardzie. Wyznała, że ją samą odrzucono zaledwie dwanaście lat temu.
— Naturalnie, nie mogłam tego brać zbyt osobiście, to była wówczas oficjalna polityka. Pierwszą kobietę przyjęto na HMS dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku.
— Nie przyjmowali kobiet nawet w czasie wojny? — ze zdziwieniem zapytała Laura.
Judith pokręciła głową.
— Widocznie kobiety nie były godne tego zaszczytu. Teraz przyjmują tylko kilka rocznie — co jak na nich jest monumentalnym ustępstwem. Jeszcze w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku grupa kobiet z Bostonu zaproponowała Harvardowi milion dolarów — wyobraź sobie, jakie to były wtedy pieniądze — w zamian za kształcenie kilku kobiet lekarzy rocznie. Harvard nie wyraził zgody.
Nie dodało to Laurze pewności siebie.
Tymczasem Judith opowiedziała następną pikantną historyczną anegdotę.
— A mimo to mieli wówczas jedną kobietę na liście wykładowców. Czy mówi ci coś nazwisko Fanny Farmer?
— Czy to ta autorka książki kucharskiej?
Judith skinęła głową.
— Otóż wyobraź sobie, że gotowanie było kiedyś obowiązkowym przedmiotem w Szkole Medycznej.
— Wielkie nieba, po co?
— Nie jestem pewna — odpowiedziała Judith. — Jednak skoro studentom nie wolno było się żenić, to profesorowie uznali widocznie, że powinni umieć sobie gotować.
— To graniczy z ascezą — zauważyła Laura — ale mimo wszystko chcę spróbować, pani profesor. Czy może mi pani pomóc?
— Tylko jeśli rzeczywiście czujesz się dostatecznie silna, żeby przeżyć odrzucenie, Lauro. Uwierz mi, to rozwścieczające, kiedy widzisz chłopaka, który siedział obok ciebie na chemii czy biologii i którego poduczałaś, żeby z trudem wyciągnął czwórkę, a teraz dostał się do Szkoły Medycznej, podczas gdy twoje piątki nie są wystarczająco dobre, żeby cię przyjęli. Jeśli sądzisz, że przemawia przeze mnie gorycz, to masz rację.
— Usiłuje mnie pani zniechęcić? — spytała Laura.
— A udało mi się? — zapytała Judith.
— Nie — stanowczo odpowiedziała Laura.
— To dobrze — kobieta uśmiechnęła się szeroko. — A teraz przygotujmy plan bitwy.
· · ·
Wróciwszy do Briggs Hall, Laura znalazła mnóstwo wiadomości telefonicznych od nieznanych adoratorów oraz list od Barneya.
Droga Castellano!
To pierwszy list, jaki piszę na tej maszynie, którą dostałem od Twoich rodziców z okazji ukończenia szkoły.
Właśnie się wprowadziłem do John Jay Hall. Mój pokój nie jest zbyt duży. W porównaniu z nim budka telefoniczna wygląda jak Grand Central Station. Poznałem już jednak kilku fajnych chłopaków i paru przyszłych studentów medycyny.
To ciekawe, ale jakoś nie wpadłem dotąd na przyszłych medyków, którzy byliby jednocześnie fajnymi chłopakami. Większość z nich chyba pragnie specjalizować się w czymś, co można byłoby nazwać syndromem króla Midasa. Główną lekturą rekreacyjną jest tutaj Ekonomia medyczna.
Uniwersytet jest świetny i chociaż muszę pozaliczać te różne cholerne nauki ścisłe, to jednak jako główny przedmiot postanowiłem wybrać język angielski. Jakże mógłbym przepuścić szansę posłuchania wykładów takich twórców wagi ciężkiej jak Jacques Barzun czy Lionel Trilling? Ten ostatni prowadzi zajęcia na temat Freud a kryzys kultury. Wyobrażasz sobie — na kursie literatury?
Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie musiał przerabiać chemii organicznej, ale chcę mieć z głowy to paskudztwo, żeby nie wisiało nade mną jak miecz Damoklesa.
Tak dla hecy poszedłem w zeszłym tygodniu na selekcję do drużyny koszykarskiej pierwszego roku. Wiedząc, że i tak nie będę mógł grać, nawet gdybym jakimś cudem został wybrany do drużyny, byłem na zupełnym luzie.
Cała sala, od ściany do ściany, wypełniona była wysokimi, muskularnymi blondynami ze Środkowego Zachodu, którzy mieli tu pewno stypendia za łuskanie kukurydzy. (Nie mów mi tego, wiem, że jestem zazdrosny).
W każdym razie powoli oddzielano ziarna od plew (zauważ, że nadal trzymam się rolniczej metaforyki) i ciągle jakoś mnie nie odrzucano. W ostatniej selekcji zupełnie mi odbiło: próbowałem idiotycznie dalekich rzutów z podskoku, nawet lewą ręką, i wszystkie jakimś cholernym cudem trafiały do kosza.
Na koniec trener pierwszego roku, niezwykle zarozumiały facet o nazwisku Ken Cassidy, przyjął mnie w szeregi swojej drużyny.
No więc, kiedy już wygłosił tę swoją nadętą przemowę, podszedłem do niego i powiedziałem mu, że finansowe zobowiązania nie pozwalają mi przyjąć jego łaskawej propozycji.
Jego odpowiedź nieco zburzyła jego doskonały image. Była mniej więcej taka: po jaką cholerę, sukinsynu, marnowałeś mój niewymownie cenny czas, skoro i tak wiedziałeś, że nie będziesz mógł grać itd. Niektórych epitetów nie słyszałem nawet na boiskach w Brooklynie.
No nic, muszę już kończyć. Wyślę ten list w drodze do pracy.
Mam nadzieję, że jesteś grzeczna.
Ucałowania
Barney
W Boże Narodzenie mieli sobie tyle do opowiedzenia, że siedzieli razem do czwartej nad ranem. Z entuzjastycznych opowiadań Barneya o intelektualnych gigantach, z jakimi miał do czynienia, Laura wywnioskowała, że przeciętny student Columbia University jest lepiej kształcony niż na Harvardzie.
Jedno było jednak wspólne dla obu uczelni. Przyszli adepci medycyny (istotnie, głównie rodzaju męskiego) niemal co do jednego byli bezwzględnymi, rywalizującymi ze sobą kujonami, którzy nie wahali się zepsuć ci eksperyment chemiczny, jeżeli wyszedłeś z sali za potrzebą.
— To ci dopiero prawdziwe powołanie — szyderczo skomentował Barney. — Jednak możesz być pewna, że właśnie tacy dostaną się na medycynę.
— Owszem — przytaknęła Laura. — Ciekawa jestem, czym oni się, u diabła, kierują? To nie mogą być przecież tylko pieniądze.
— Nie — odpowiedział Barney, usiłując przybrać ton zawodowego analityka. — Wyczuwam w nich daleko posunięty brak pewności siebie. Ci faceci zdają się postrzegać biały fartuch jako rodzaj kuloodpornej kamizelki. Albo spójrz na to inaczej: na większość tych nieudaczników żadna dziewczyna nawet nie popatrzy. Wyobraź sobie, jak bardzo chcieliby powiedzieć kobiecie: — Rozbierz się i pokaż cycki.
Laura zaczęła się śmiać.
— Ja nie żartuję, Castellano — upierał się.
— Wiem. Gdybym się nie śmiała, wybuchnęłabym płaczem.
· · ·
Nazajutrz odbyli kolejną długą nocną rozmowę. Tym razem na bardzo drażliwy dla nich obojga temat — ich rodziców.
Harold Livingston znalazł wreszcie sposób, by uporać się z poczuciem winy z powodu swojej bezczynności. Wpadł na pomysł, żeby wykorzystać umiejętności nabyte w wojsku i przetłumaczyć niektóre klasyczne utwory literatury Wschodu — poczynając od jedenastowiecznej Opowieści dżinów będącej pierwszą i najsłynniejszą powieścią japońską.
Barney był dumny z odwagi ojca i zapewniał Warrena, że to nie jest dla niego tylko zwykłe terapeutyczne ćwiczenie. Sprawdził w bibliotece na uczelni i pragmatycznie stwierdził, że praca Harolda może wypełnić istotną lukę w dziedzinie literatury.
— To może mu pomóc znów odnaleźć sens życia.
Natomiast Laura nie była w stanie pozbyć się wątpliwości. Od kiedy wróciła do domu, czuła, że jej rodzina się rozpada. Rodzice kolejno usiłowali zdobyć jej zaufanie, jakby sojusz z Laurą miał uprawomocnić przeciwstawne drogi, jakie wybrali.
Inez, która teraz tak często chodziła do kościoła spowiadać się z grzechów, że nie miała czasu na popełnianie nowych, usiłowała namówić Laurę, żeby się do niej przyłączyła.
— Przykro mi, mamo, ale nie mam się z czego spowiadać.
— Wszyscy urodziliśmy się grzesznikami, moje dziecko.
Przez chwilę Laura zapomniała, że pierwszym grzechem było nieposłuszeństwo Adama. Zamiast tego pomyślała o innym, lepiej pasującym piętnie po wygnaniu z raju — znamieniu Kaina. Czyż jestem stróżem mej siostry? Wiedziała, że tak — przynajmniej zdaniem matki.
W towarzystwie ojca również nie znalazła pocieszenia. Wręcz przeciwnie. Wróciwszy późno do domu pewnego wieczoru, usłyszała głos podpitego Luisa wołający z gabinetu:
— Venga, Laurita, venga charlar con tu papa! Chodź tu i porozmawiaj z ojcem!
Niechętnie usłuchała.
Luis siedział w podkoszulku bez rękawów, oparłszy łokcie na biurku, mając w zasięgu do połowy opróżnioną butelkę.
— Napij się ze mną, Laurita — zaproponował bełkotliwie i niewyraźnie.
— Nie, dziękuję, papa — odpowiedziała, usiłując zachować spokój. — Nie uważasz, że masz już dość?
— Nie, córko — odpowiedział. — Wciąż mnie boli.
— Co takiego? Nie rozumiem.
— Muszę pić, aż przestanę czuć ból istnienia.
— O, przestań, tato, nie skrywaj tego za zasłoną filozofii. Jesteś po prostu starym pijakiem.
— Nie jestem jeszcze taki stary, Laurita — odpowiedział ojciec, uczepiwszy się tylko tego przymiotnika. — I to jest w tym wszystkim najgorsze. Twoja matka wyrzekła się świata, diabła i ciała. Nie chce nawet…
— Czy ja muszę tego słuchać? — przerwała Laura, czując się coraz bardziej nieswojo.
— Nie, oczywiście, że nie. Pomyślałem tylko, że może zrozumiesz, dlaczego piję, jeśli się dowiesz, jakie ciężkie mam życie…
Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— Przynajmniej butelka mnie nie odrzuca — ciągnął ojciec. — Rozgrzewa mnie, kiedy mi zimno. Pociesza, kiedy się boję…
Ta rozmowa stała się dla Laury nie do zniesienia.
Wstała.
— Idę spać. Jutro mam dużo nauki.
Gdy się odwróciła i poszła do drzwi, Luis zawołał za nią:
— Laurita, błagam cię, jestem twoim ojcem!…
Nie zatrzymała się. Nie odwróciła. Była strapiona i zraniona. I zagubiona.
Zupełnie zagubiona.
· · ·
Estelle musiała zauważyć, że Castellanowie prawie nie tknęli jedzenia, które z takim poświęceniem przygotowała na świąteczny obiad. Inez siedziała jak posąg. Luis popijał wino, a Laura nieustannie spoglądała na zegarek, licząc już nie dni, ale godziny i minuty dzielące ją od ucieczki do Bostonu.
Ciężar podtrzymywania rozmowy spadł na wątłe ramiona Harolda Livingstona.
Z uśmiechem zwrócił się do Laury.
— Barney mówił mi, że oboje dostaliście piątki z chemii organicznej na półrocze. Oby tak dalej, a brama do Szkoły Medycznej stanie przed wami otworem.
— Przed Barneyem może i tak — odpowiedziała Laura. — Ale moja doradczyni mówi, że środowisko lekarskie niechętnym okiem patrzy na dziewczęta starające się o przyjęcie na medycynę. Żeby się dostać na wstępną rozmowę, trzeba być pierwszą na roku i posiadać list polecający od Pana Boga, a przynajmniej od świętego Łukasza.
Kątem oka widziała, jak Inez krzywi się na tę arogancką uwagę.
— Ależ, Lauro, z pewnością trochę przesadzasz — zauważył Harold Livingston.
— No dobrze — odpowiedziała Laura. — To wymieńcie mi imiona trzech słynnych lekarek.
— Florence Nightingale — wtrącił natychmiast Warren.
— To była pielęgniarka, baranie — odpalił Barney.
— No cóż — powoli zaczął Harold, podejmując wyzwanie. — W jedenastym wieku żyła niejaka Trotula, profesor medycyny na uniwersytecie w Salerno. Nawet napisała słynny podręcznik położnictwa.
— To rzeczywiście dobry przykład, panie Livingston — uśmiechnęła się z uznaniem Laura. — Proszę o pozostałe dwa nazwiska.
— No, była jeszcze przecież pani Curie — podsunął Harold.
— Przykro mi, panie Livingston, ale ona była tylko chemikiem — i nawet to nie przyszło jej łatwo. No cóż, poddajecie się?
— Tak, Lauro — ustąpił Harold. — Jednakże jako studentka historii nauk ścisłych sama powinnaś odpowiedzieć sobie na to pytanie.
— Prosto ze stronic „New York Timesa” mogę wam podać nazwisko doktor Dorothy Hodgkin, która właśnie odkryła witaminę B dwanaście niezbędną w leczeniu złośliwej anemii. Następnie mogę wymienić Helen Taussig — nawiasem mówiąc, byłą studentkę Radcliffe, której nie przyjęto do Harwardzkiej Szkoły Medycznej, a która dokonała pierwszej udanej operacji siniczej wady serca. Zapewne mogłabym podać wam jeszcze kilka nazwisk, ale nie wystarczyłoby ich nawet, żeby utworzyć drużynę piłkarską przeciwko reprezentacji American Medical Association.
W tym momencie Luis przerwał ciszę.
— Ty to wszystko zmienisz, Laurito — dodał. — Na pewno będziesz słynną lekarką.
W innych okolicznościach Laura byłaby mu wdzięczna za ten niespodziewany pokaz ojcowskiego optymizmu.
Jednak Luis był już pijany.
· · ·
Później, kiedy byli sami, Laura rzeczowo powiedziała Barneyowi:
— Nie przyjadę do domu na Wielkanoc.
— Hej, to zła wiadomość. A dlaczego?
— Szczerze mówiąc, myślę, że już przeżyłam Ostatnią Wieczerzę.
· · ·
Nadeszło lato i Barney ponownie rozpoczął pracę na nocnej zmianie przy Park Avenue. Pocił się w swoim mundurze portiera i starał się uczyć w każdej wolnej chwili.
Ukończywszy pierwszy rok ze średnią pięć minus, nie chciał, by kiepskie wyniki z fizyki podcięły mu skrzydła i przeszkodziły w dostaniu się do niebios Szkoły Medycznej. Dlatego postanowił zaliczyć obie części tego przedmiotu podczas letniego semestru na uniwersytecie Long Island, gdzie rywalizacja między kandydatami na studia medyczne była nieco słabsza.
Ten sposób nie był wcale tajemnicą dla przyszłych lekarzy. Laura również postanowiła zaliczyć fizykę tego lata, jednak na Harvardzie. Jak wyjaśniła w liście do rodziców, nie mogła znieść perspektywy jeszcze jednego dusznego i męczącego lata w topiącym się asfalcie Nowego Jorku. Nie łudziła się, że odgadną prawdziwy powód.
Szybko jednak odkryła, że jedynym podobieństwem pomiędzy uniwersytetem harwardzkim a jego szkołą letnią jest zbieżność nazw. W lipcu i sierpniu dziedziniec uniwersytecki zamieniał się w swego rodzaju elitarny klub, do którego zjeżdżała się śmietanka dziewcząt ze Wschodniego Wybrzeża w nadziei złapania prawdziwego harwardzkiego męża. Laurę bawił ich rozbrajający brak subtelności. Wszystkie nosiły króciutkie szorty i bardzo obcisłe koszulki.
Chyba oszalałbyś tutaj, Barney, napisała do niego. Więcej tu króliczków niż w królikarni.
Przez cztery popołudnia w tygodniu mam laboratoria i w piątki jestem już tak wypełniona równaniami, wzorami i różnymi niezrozumiałymi pojęciami, takimi jak zjawisko Dopplera (kogo, do cholery, obchodzi prędkość dźwięku?), że pod koniec tygodnia chce mi się już tylko spać. Może mógłbyś wykombinować jakiś sposób, żeby tu przyjechać w przyszłym roku, Barn. Przysięgam, że dobrze byś się bawił. Tymczasem się nie przemęczaj.
Pozdrowienia, L.