Читать книгу Doktorzy - Erich Segal - Страница 14

Оглавление

3

W czerwcu 1950 roku ukończyli szkołę podstawową. W tym samym roku Jankesi ponownie zdobyli mistrzostwo Stanów w baseballu, Korea Północna zaatakowała Południową i na rynku pojawiły się środki antyhistaminowe „leczące pospolite przeziębienia” (a przynajmniej tak twierdzili wszyscy, z wyjątkiem lekarzy).

I tamtego lata Laura wypiękniała.

Niemal z dnia na dzień znikły jej kościste ramiona, jakby jakiś nadprzyrodzony Rodin wygładził je, kiedy spała. Jednocześnie jej wystające kości policzkowe uwydatniły się jeszcze bardziej, a chłopięcy chód nabrał płynnej i wdzięcznej zmysłowości.

Chociaż zaokrągliła się we wszystkich pożądanych miejscach, pozostała szczupła jak zawsze. Nawet Harold Livingston, który rzadko unosił głowę znad książki, zauważył pewnego wieczoru przy kolacji:

— Laura stała się… Chyba „posągowa” to właściwe słowo.

— A ja? — zapytał lekko obrażony Barney.

— Nie bardzo rozumiem, synu — rzekł ojciec.

— Nie zauważyłeś, że jestem już wyższy od Laury?

Ojciec zastanowił się przez chwilę.

— No tak, chyba tak.

· · ·

Szkoła średnia w Midwood była zbudowana z czerwonej cegły w tym samym stylu i z podobnie dumną wieżą co budynki Brooklyn College, do którego przylegała. Na jednej ze ścian jej imponującego marmurowego holu znajdowało się szkolne motto:

Wstąp, aby urosnąć na ciele, duchu i umyśle.

Odejdź, aby lepiej służyć Bogu, ojczyźnie i bliźniemu.

— O rany, to naprawdę inspirujące, prawda, Barney? — powiedziała Laura, gdy stali, patrząc z nabożnym podziwem na te wykute słowa.

— Aha. Szczególnie liczę na to, że zdążę jeszcze urosnąć przed wyborami do drużyny koszykarskiej.

· · ·

Laura wyróżniała się wśród pierwszoklasistek wzrostem i urodą. Wkrótce zarówno seniorzy, jak i juniorzy — a wśród nich najlepsi sportowcy i uczniowie — zbiegali z drabiny szkolnej hierarchii, aby znaleźć się na jej drodze i poprosić o randkę.

To były upojne dni. Nagle została odkryta przez mężczyzn — a w każdym razie przez chłopców. Te uporczywe zaloty pomogły jej zapomnieć, że była kiedyś takim brzydkim kaczątkiem. (Nie dość, że jestem brzydka — zwierzała się niegdyś Barneyowi — to jeszcze tak wysoka, że wszyscy muszą to widzieć).

Na początku pobytu w Midwood Barney i Laura jadali sami przy stoliku w bufecie, teraz jednak otaczali ją adoratorzy z wyższych klas, tak więc Barney nawet nie próbował się do niej przysiadać. (Obawiam się, że mnie zadepczą, Castellano).

Tymczasem Barney nie miał specjalnego powodzenia. Wydawało się, że ostatnia rzecz, jakiej pragną pierwszoklasistki, to spotykać się z pierwszoklasistą. Jak przystało na prawdziwego brooklyńskiego Dodgersa, musiał „przeczekać do następnego roku”. I zadowolić się marzeniami o kapitan zespołu cheerleaderek — Cookie Klein.

· · ·

Chociaż drużyny sportowe Midwood były znane głównie ze swych porażek, frekwencja na szkolnych zawodach była zawsze ogromna. Czyżby ten nieuleczalny optymizm — albo masochizm — był wywołany fluorowaniem wody pitnej?

Istniało znacznie prostsze wyjaśnienie. Cheerleaderki z Midwood były wyjątkowo piękne, więc ich widok w nadmiarze rekompensował porażki.

Dziewczęta konkurowały ze sobą tak zaciekle o zaszczyt zostania cheerleaderką, że wiele z nich uciekało się do bardzo drastycznych posunięć. Mandy Sherman poświęciła dwa tygodnie swoich wiosennych wakacji na operację plastyczną nosa, uważając, że tylko jego kształt dzieli ją od doskonałości.

Wyobraźcie więc sobie konsternację Cookie Klein, kiedy Laura zdecydowanie odrzuciła jej propozycję. W ciągu paru godzin ta wiadomość rozeszła się po całej szkole.

— No wiesz, wszyscy o tym mówią — zrelacjonował jej Barney.

Laura wzruszyła tylko ramionami.

— Uważam, że to głupie, Barney. Kto, u diabła, chce, żeby się na niego ludzie gapili? Poza tym, kiedy one będą sobie fikać koziołki, ja będę się spokojnie uczyć. — I po chwili dodała na poły do siebie: — Ponadto wcale nie jestem taka ładna.

Popatrzył na nią i pokręcił głową.

— Powiem ci coś, Castellano. Myślę, że brak ci piątej klepki.

· · ·

Barney był pilnym uczniem. Kilka razy w tygodniu wstawał o piątej rano, żeby pokuć jeszcze trochę przed szkołą i mieć wolne popołudnie na grę w piłkę. Ponieważ oficjalny sezon jeszcze się nie rozpoczął, wielu najlepszych szkolnych graczy ćwiczyło na boisku i Barney chciał się na własne oczy przekonać, z kim będzie musiał się zmierzyć.

Długo po tym, jak inni gracze rozeszli się do domów, Barney w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez uliczną latarnię ćwiczył wyskok, wyrzut i w końcu rzut karny.

Dopiero potem wsiadał zmęczony do trolejbusu zmierzającego w kierunku Nostrand Avenue, usiłując uczyć się w drodze do domu.

Oczywiście miał typowe przedmioty obowiązkowe — matematykę, nauki społeczne, angielski oraz nauki ścisłe. Pragnąc zrobić przyjemność ojcu, wybrał jako przedmiot nadobowiązkowy łacinę.

Uwielbiał ją — tę radość wyszukiwania w łacinie korzeni, które umożliwiły językowi angielskiemu taki rozkwit. Dzięki łacinie rozwinął zdolności umysłowe i umiejętność zwięzłego pisania.

Z zadowoleniem stwierdził, że coraz lepiej posługuje się także mową ojczystą. A do tego jak wzbogacił swoje słownictwo!

Przy każdej sposobności popisywał się werbalną ekwilibrystyką. Zapytany przez nauczycielkę angielskiego, czy przygotował się porządnie do semestralnego testu, odpowiedział:

— Bez wątpienia, panno Simpson, pracowałem nad tym niestrudzenie.

Jeśli ojciec był z niego dumny, to nie pokazywał tego po sobie nawet wówczas, gdy Barney zadawał mu pytania z zakresu gramatyki, na które dobrze znał odpowiedzi.

Zwrócił się z tym do matki.

— O co chodzi, mamo? Czy tato nie cieszy się z tego, że uczę się łaciny?

— Oczywiście, że tak. Jest z ciebie bardzo dumny.

Skoro jednak powiedział to jej, pomyślał Barney, dlaczego nie mógł powiedzieć tego mnie?

Pewnego dnia przybiegł do domu z wynikiem semestralnego testu z łaciny i popędził na górę do gabinetu ojca.

— Popatrz, tato! — powiedział zziajany, podając mu wypracowanie egzaminacyjne.

Harold zaciągnął się papierosem i spojrzał na pracę syna.

— Ach, tak — mruknął do siebie. — Ja też czytam w tym roku Wergiliusza z moimi dzieciakami.

I zamilkł.

Barney czekał z niecierpliwością. W końcu nie mógł się powstrzymać.

— Jeśli chcesz wiedzieć, dostałem najwyższą ocenę w klasie.

Ojciec pokiwał głową i odwrócił się do niego.

— Wiesz, w pewien sposób jest mi trochę smutno.

Barneyowi nagle zaschło w ustach.

— Ponieważ chciałbym, żebyś był jednym z moich uczniów.

Barney nigdy nie zapomniał tego dnia, tej godziny, tej chwili oraz tych słów.

Ojciec jednak go lubił.

· · ·

Laura podjęła ważną i zaskakującą decyzję. Pewnego dnia wspomniała o niej mimochodem Barneyowi podczas jazdy trolejbusem ze szkoły.

— Mam zamiar ubiegać się o stanowisko prezydenta.

— Zwariowałaś, Castellano? Jeszcze żadna dziewczyna nie została prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Skrzywiła się.

— Myślałam o klasie, Barney.

— To też szaleństwo. W całym Midwood jest nas tylko dwoje ze starej szkoły. Nie będziesz miała za sobą bandy przyjaciół, którzy cię poprą.

— Mam ciebie.

— Tak, ale to tylko jeden głos. Chyba nie liczysz na to, że zapcham jakoś całą urnę, co?

— Mógłbyś mi pomóc w napisaniu przemówienia. Wszyscy kandydaci dostają dwie minuty podczas jednego z apeli klasowych.

— Czy wiesz, z kim będziesz rywalizowała?

— Nie, ale myślę, że jestem jedyną dziewczyną. Możesz popracować ze mną w niedzielę po południu?

— No dobrze — westchnął. — Pomogę ci zrobić z siebie głupka.

Jechali przez parę minut z nosami zatopionymi w książkach. A potem Barney zauważył:

— Nie sądziłem, że jesteś taka ambitna.

— Jestem, Barney — wyznała ściszonym głosem. — Jestem ambitna jak diabli.

· · ·

W końcu przesiedzieli całą sobotę i niedzielę, pichcąc to dwuminutowe przemówienie mające zmienić świat. Z początku stracili mnóstwo czasu, usiłując opracować kampanię ekstrawaganckich obietnic wyborczych (darmowe wycieczki klasowe na Coney Island itd.). W końcu Barney doszedł do wniosku, że polityka na jakimkolwiek szczeblu polega głównie na uwiarygodnianiu niewiarygodnego. Innymi słowy, trzeba przekonująco kłamać.

Okazał się na tyle bezwstydny, by namawiać Laurę do częstego używania tego najbardziej makiawelicznego ze słów, jakim jest „uczciwość”.

Na apelu, po tym jak trzej spoceni i obłąkańczo gestykulujący rękami kandydaci rozbawili niemal do łez swoją pompatycznością całe audytorium, spokojne i rozważne wejście Laury na podium (Barney przećwiczył z nią i to) było zaskakującym kontrastem.

Mówiła spokojnie i powoli, od czasu do czasu przerywając trochę dla efektu, a trochę dlatego, że ze strachu ledwie mogła oddychać.

Równie dramatyczny był kontrast między jej przemówieniem a poprzednimi. Powiedziała po prostu, że jest równie nowa w Midwood, jak jeszcze przed paroma laty była nowa w Ameryce. Wysoko ceni sobie serdeczność swoich szkolnych kolegów, podobnie jak docenia kraj, który ją przyjął. Uważa, że zaciągnięty w ten sposób dług może spłacić, jedynie służąc społeczeństwu. Jeśli zostanie wybrana, nie może obiecać im cudów, gwiazdek z nieba czy kabrioletów w każdym garażu (śmiech na sali). Może im tylko zaoferować uczciwość.

Rozległy się ciche oklaski. Nie dlatego, że nie wywarła na swoich koleżankach i kolegach żadnego wrażenia, lecz ponieważ oszołomiła ich prostota jej słów, jej jawna uczciwość oraz — nie da się zaprzeczyć — wyjątkowa uroda.

Zanim jeszcze zakończył się apel i wszyscy odśpiewali hymn szkoły, jej wybór wydawał się przesądzony. W drodze do domu brakowało im tylko triumfalnej parady.

— Dokonałaś tego, Castellano. Przebiłaś wszystkich. Założę się, że pewnego dnia zostaniesz prezydentem całej szkoły.

— Nie, Barney — odpowiedziała czule. — To ty wygrałeś. Napisałeś prawie całe moje przemówienie.

— Nie przesadzaj. Polałem tylko trochę wody. Sposób, w jaki wygłosiłaś tę przemowę, to był prawdziwy nokaut.

— No dobrze, dobrze. Zrobiliśmy to razem.

· · ·

Tego lata Castellanowie i Livingstonowie wynajęli razem domek niedaleko plaży w Neponset na Long Island. Siedzieli tam, wdychając zdrowe morskie powietrze, a Luis przyjeżdżał do nich tylko na weekendy. Był permanentnie zmęczony swoją coroczną straszliwą bitwą z polio.

Oczywiście rozmowa o możliwości wybuchu epidemii oraz widok małych dzieci bawiących się beztrosko na plaży przywoływały Inez wspomnienia jej małej Isobel — choć te i tak nigdy nie były daleko. Gdyby tylko wtedy wyjechali nad morze…

Siedziała zapatrzona w ocean, gdy Harold i Estelle pogrążali się w lekturze. Estelle czytała Dumę i uprzedzenie, a Harold Rzymską rewolucję Syme’a.

Tymczasem niewinnie uwodzicielska Laura dołączyła do swoich rówieśniczek, z którymi biegała i nurkowała w falach. Każdy z ratowników, kolejno zasiadających na wysokim drewnianym krześle, modlił się w duchu, żeby zawołała go na pomoc.

Oczywiście były także randki. Młodzi opaleni adoratorzy w studebakerach lub desoto rodziców robili, co mogli, żeby zabrać Laurę do kina na wolnym powietrzu lub zaprosić na grillowanie pod gwiazdami na opuszczonej plaży.

I na pieszczoty.

Parkowali w jakimś zacisznym miejscu, „żeby poobserwować łodzie podwodne”, co było jednym z wielu eufemistycznych określeń takiej randki, podczas gdy w radiu zawodził Nat King Cole — zapewniając wszystkich, że Miłość jest cudowną rzeczą.

Pewnego dusznego sierpniowego wieczoru Sheldon Harris położył rękę na jej piersi.

— Nie rób tego — powiedziała bez przekonania. Kiedy jednak usiłował wsunąć rękę pod jej bluzkę, ponownie powiedziała: „nie”. I tym razem zupełnie poważnie.

Barney nie miał czasu na takie głupoty. Codziennie rano pochłaniał z wilczym apetytem śniadanie, po czym biegł z tenisówkami w ręku (tak, żeby nie nasypał się do nich piasek) po ciągle jeszcze pustej plaży do Riis Park, gdzie przez całą dobę odbywały się rozgrywki koszykówki.

Nie miał już dużo czasu. Zaledwie za sześćdziesiąt jeden dni miał się ubiegać o miejsce w drużynie Midwood. Nie mógł niczego pozostawić przypadkowi. Nawet zasięgnął rady doktora Castellano, jakie jedzenie najpewniej pobudza wzrost. (Zacznij od jedzenia obiadów — poradził mu Luis). Kampanię odżywczą Barneya uzupełniały okresowe sesje na drążkach gimnastycznych w Riis Park. Wisiał na nich tak długo, jak tylko był w stanie wytrzymać, w nadziei że jego ciało wyciągnie się w odpowiednim kierunku. W przeddzień Święta Pracy 1951 roku Barney stał na werandzie wyprostowany jak struna pod ozdobioną sztukaterią ścianą ganku, a Harold z Luisem dokonywali niezależnych od siebie pomiarów.

Rezultaty okazały się imponujące. Jedna z taśm wykazywała, że miał metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, a druga, że metr osiemdziesiąt trzy. Wydał głośny okrzyk radości. Laura (która wcześniej z ulgą odkryła, że w końcu przestała rosnąć i zatrzymała się na jednym metrze i sześćdziesięciu pięciu centymetrach) oraz Warren (metr sześćdziesiąt pięć) stali opodal i klaskali.

— Udało mi się, ludzie, udało mi się! — piszczał Barney, skacząc po pokoju jak zając.

— Niezupełnie — złośliwie uśmiechnęła się Laura. — Jeszcze musisz trafić do kosza!

· · ·

I tak oto w tym samym roku, w którym prezydent Truman zwolnił generała MacArthura z dowodzenia na Dalekim Wschodzie, a profesor Robert Woodward z Harvardu zsyntetyzował cholesterol i kortyzon, Laura została prezydentem drugiej klasy. Barney zaś stanął przed długo wyczekiwanym momentem — a raczej ściśle mówiąc — trzema minutami prawdy.

Trener koszykówki Doug Nordlinger potrzebował zaledwie stu osiemdziesięciu sekund, żeby odróżnić tygrysa od zdechlaka.

Na sali gimnastycznej unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach strachu. Kandydaci zostali podzieleni na pięcioosobowe zespoły (Koszulki przeciw Golasom), które miały wychodzić kolejno na boisko i — bacznie obserwowane — grać przeciwko sobie przez trzy minuty. Każdy z dziesięciu kandydatów miał tyle samo czasu na zademonstrowanie swoich umiejętności.

Przez pierwsze dwie minuty testu Barney prawie nie dotknął piłki. Wyglądało na to, że wszystkie jego marzenia o chwale spłyną z potem.

Nagle ktoś strzelił niecelnie do kosza jego drużyny. Wyskoczył po piłkę jednocześnie z wyższym od siebie przeciwnikiem. Wykiwał go jednak i przechwycił piłkę.

Kiedy ruszył na środek boiska, kilka Koszulek rozpaczliwie rzuciło się za nim. Barney zrobił zwód, dryblując to jedną, to drugą ręką. Ruszył na niego następny przeciwnik w koszulce ze śmiercią w oczach. Barney zamarkował w lewo, skoczył w prawo i zwinnie prześlizgnął się obok niego. Na dziesięć sekund przed gwizdkiem znalazł się pod koszem wroga. Chciał strzelać, lecz zdrowy rozsądek nakazywał, żeby oddać piłkę lepiej usytuowanemu zawodnikowi. Zmusił się, by rzucić piłkę innemu Golasowi stojącemu na czystej pozycji. Kiedy ten rzucił — i chybił — zadzwonił dzwonek.

Było po wszystkim.

Trener ustawił całą dziesiątkę w szeregu. Wszyscy kręcili się nerwowo, jakby mieli stanąć przed plutonem egzekucyjnym — co w pewnym sensie było zgodne z prawdą. Nordlinger powiódł wzrokiem z lewa na prawo i z powrotem.

— No dobra, niech wystąpią następujące osoby: ty — wskazał na wysokiego, kościstego i pryszczatego członka drużyny Koszulek. — Pozostałym dziękuję…

Barney zupełnie podupadł na duchu.

— …oprócz ciebie. Hej, Kędzierzawy, słyszysz mnie?

Barney, z przygnębieniem wbijający wzrok w podłogę, podniósł nagle głowę. Nordlinger wskazywał na niego.

— Tak, słucham? — zdołał wyrzęzić Barney.

— To było sprytne zagranie. Jak ci na imię?

— Barney, proszę pana. Barney Livingston.

— W porządku, Livingston. Ty i Sandy idźcie i usiądźcie na ławce.

Gdy Barney stał osłupiały ze zdziwienia, trener odwrócił się i krzyknął:

— Następne dwie drużyny na boisko!

— Chodźmy! — powiedział jego kościsty, przyszły kolega z drużyny.

Obaj poszli w kierunku drewnianej świątyni dla wybrańców.

— Trener wiedział już, jak ci na imię — zauważył zaciekawiony Barney.

— Aha! — uśmiechnął się z zadowoleniem tyczkowaty. — Jeśli się ma metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu, to niejeden trener wie, jak się nazywasz.

Jeszcze tego samego wieczoru Barneya, Sandy’ego Leavitta (gdyż tak brzmiało pełne nazwisko tyczkowatego) oraz trzeciego, krępego drugoklasistę Hugha Jascourta zmierzono, żeby przygotować dla nich sportowe stroje. Oficjalne treningi rozpoczynały się już od poniedziałku, jednakże ich satynowe kurtki z emblematem drużyny — ten niezawodny wabik na dziewczyny — miały być gotowe dopiero za trzy tygodnie. Barney miał nadzieje, że „Argus” opublikuje tę dobrą nowinę nieco wcześniej i jego życie towarzyskie natychmiast nabierze tempa.

Pobiegł powiedzieć o tym Laurze.

Doktorzy

Подняться наверх