Читать книгу Pocałunek śmierci – opowiadania - Ewa Siarkiewicz - Страница 4
NAJWYŻSZE PRAWO
ОглавлениеPoprzednim razem spotkałem tego człowieka wśród Agunów, czarnego, dzikiego ludu, mieszkającego na skraju Śpiewających Piasków. Jeszcze wcześniej, jakieś trzy lata temu, w kraju Bantu, gdzie zajmował się skupowaniem wszelkich pism i ksiąg. Nie wyglądał na kogoś, kto opływa w dostatki, a tym bardziej na takiego, który sens życia widzi w ślęczeniu nad słowem pisanym.
Jest wysoki, dobrze umięśniony, jego ruchy przywodzą na myśl polującego kota. Mógłbym się założyć, że w jego krwi, choć to wydaje się mało prawdopodobne, znajduje się domieszka krwi Gontów, koczowników z Północy. Właśnie stamtąd wróciłem i mam świeżo w pamięci ich wygląd: charakterystyczne ostre rysy, głęboko osadzone siwe oczy i ciemne włosy o popielatym połysku, miękkie i lekko wijące się na końcach. Ale to przecież dzikie plemię, wędrujące z miejsca na miejsce, śpiące w ziemiankach lub jaskiniach, ledwo umiejące się porozumiewać urywanym charkotem. Wojownicze, a jednocześnie bojące się własnego cienia, gnuśne i zamknięte na świat zewnętrzny.
Tak, on na pewno nie jest Gontem.
Lecz w takim razie kim jest? Skąd pochodzi? Ja wiem, że nie powinienem interesować się sprawami, które mnie nie dotyczą, ale jest w tym człowieku coś, co mnie intryguje, jakaś przemożna siła kierująca jego myślami, krokami. Coś jakby Zadanie. Przeznaczenie. A może Zemsta?
Jeszcze przed chwilą, zanim znów go ujrzałem, rozkrzyczany i buchający żarem i przeróżnymi zapachami bazar w Lardanie wydawał mi się najzwyklejszym, najnudniejszym miejscem pod słońcem. Tu przecież jest mój dom, to jest moje miasto, które znam na wskroś, od podszewki. Wszystkich kupców i ich nałożnice, karczmarzy i ich pachołków, wszystkich strażników i złodziei... każda z tych warstw jest częścią mojego życia – na samym jego początku byłem złodziejem, teraz jestem kupcem.
Stoję więc w żarze południa przy swoim straganie na środku największego bazaru w Lardanie i widzę człowieka, który jedynie swą obecnością sprawił, że poczułem muśnięcie tajemnicy: lodowaty powiew Nieznanego.
Stał naprzeciw mnie i silną, twardą dłonią przesuwał pieszczotliwie po pięknych niedźwiedzich i tygrysich skórach, które przywiozłem z Północy. Przyjrzałem mu się dokładniej. Nie był już młody, miał ze czterdzieści parę lat... długich i trudnych lat, które wyżłobiły na jego twarzy pamięć o sobie.
– Sam upolowałeś czy kupiłeś za jakieś nędzne grosze? – usłyszałem nagle jego głos, twardy, lekko chrapliwy, z silnym akcentem, którego nie mogłem rozpoznać.
– Te kupiłem – odparłem.
– Te – powtórzył. – A upolowałeś coś?
– Owszem, ale nie są na sprzedaż.
Zmrużył oczy, chcąc dojrzeć mnie w cieniu namiotu, który rozstawiłem, by ochronić się przed palącymi promieniami słońca.
– Wyjdź, abym mógł cię zobaczyć – rozkazał, a ja... posłuchałem – Byłeś tam, na Północy?
– Właśnie stamtąd wróciłem.
Skinął głową. Zacisnął na moment wąskie, mocne usta.
– Dotarłeś do Lodowej Krainy?
– Poszedłem na tydzień w głąb. Dlaczego pytasz?
Zignorował moje pytanie.
– Widziałeś tam ludzi?
Był Gontem, teraz byłem tego pewien. I z tego powodu intrygował mnie coraz bardziej. Znałem przecież tych półludzi. Powiedziałem ostrożnie:
– Widziałem tam plemię Gontów. To od nich kupiłem te skóry za noże, siekiery i krzemień.
Skinął głową z aprobatą.
– Dobra zapłata, przydatny towar.
Nie widziałem jego oczu, bawił się futrem tygrysa, przyglądając się gładkiej sierści. Kiedy spojrzał na mnie, jego oczy miały dziwnie łagodny wyraz.
– Nie mogę kupić tych skór – powiedział cicho. – Ale mógłbym... nie, bardzo chciałbym posłuchać o Północy... za wino w oberży „Pod Gryfem”. Nazywam się Darn, pochodzę stamtąd.
Zamknąłem stragan, dziś i tak handel nie szedł.
Noc już zapadła, kiedy rozstaliśmy się przed moim domem. Czy wiedziałem już o nim więcej? Wiem, że czegoś szuka – czego, nie chciał mi powiedzieć. Zjechał cały świat – z wyjątkiem Północy. Choć tam się urodził, jakaś dziwna niechęć powstrzymuje go przed powrotem, choćby na krótko.
I to wszystko. A on wyciągnął ze mnie całe moje życie. Przy trzecim czy czwartym dzbanie powiedział:
– Nie zabij mnie za to, o co cię teraz poproszę. Chciałabym zobaczyć twoje włosy.
Dotknąłem machinalnie rękojeści noża zatkniętego za pasem, ale powstrzymałem się. Odetchnąłem parę razy głęboko. Szkoła Mistrza daje wyniki. Gdyby nie to, Darn byłby trupem... a może nie. Wygląda na szybkiego.
– Nie mów tego nigdy więcej – powiedziałem cicho. – To nie są żarty.
Zupełnie wyraźnie zobaczyłem, jak rozluźnia spięte gotowością obronną ciało. Wiedział, co robi, a jednak zrobił to. Dlaczego?
W domu kazałem Sakowi podać wino, a potem zamknąłem się w sypialni. Stanąłem przed lustrem i zdjąłem turban.
No cóż, włosy jak włosy, ani gorsze. ani lepsze od innych. Turban nosiłem zawsze, od kiedy pamiętam. Jeszcze zanim poznałem prawa Zardów, czułem żywą niechęć do zdejmowania go przy ludziach. Mistrz Agar mówił, że kiedy znaleziono mnie pod murami miasta, już go miałem, choć liczyłem raptem pół roku. Widać moi nieznani rodzice byli Zardami, wierzącymi głęboko, że urok rzucony przez wiedźmę lub szamana, nie mówiąc o potężniejszych Panach Daru, wplata się we włosy i poprzez nie dociera do wnętrza człowieka.
Czy ja w to wierzę? Gdy jestem sam lub rozmawiam z Mistrzem, śmieję się z tego przesądu. Ale wystarczy, że ktoś chce zdjąć tę szmatę z mojej głowy lub jedynie wyrazi taką chęć, rzucam się, by zabić. Tak nie reagują nawet Zardowie, znani ze szczególnej drażliwości pod tym względem. Dzięki staraniom Agora i moim ciężkim ćwiczeniom teraz jestem w stanie opanować owe mordercze odruchy.