Читать книгу Kot Winston. Na tropie truciciela - Frauke Scheunemann - Страница 8

O miskach z jedzeniem i psim cholągu. I o włoskich przyjaciołach

Оглавление

– Zatrute jedzenie? – Spajk jest przerażony. Karmelek i Odetta też robią wielkie oczy.

– Tak. Specjalnie rozrzuca, żeby nas zwabić. To truciciel! – tłumaczę.

– Ludzie robią takie złe rzeczy? – dopytuje się jeszcze Karmelek.

Ogon Odetty kiwa się niespokojnie tam i z powrotem.

– Straszne! Mam świadomość, że nie wszyscy ludzie nas kochają, ale żeby aż tak nas nienawidzić?

– Trudno w to uwierzyć – zgadzam się z nią. – Ale tym ważniejsze jest, żebyśmy od zaraz nie jedli niczego, co znajdziemy na ulicy.

– Ja i tak tego nie robię. Zjadam tylko to, co sama upoluję. To jest znacznie smaczniejsze, prawda, chłopaki?

Karmelek i Spajk milkną z jakiegoś powodu.

– Ekhm… nnno jasne – wykrztusza wreszcie Spajk. – Fajnie jest czasem zapolować, ale… no cóż… to dosyć męczące. A myszy są piekielnie szybkie, moim zdaniem. No więc jeśli czasem trafi się jakiś pyszny kąsek… To znaczy… cieszę się, że Winston nas ostrzegł!

Gdybym umiał się uśmiechnąć, teraz bym to zrobił. Strasznie mnie śmieszy wizja tłustego Spajka, który posapując, ściga zwinną, szybką jak strzała myszkę. Przy czym co do meritum, ma rację: ja też nie jestem fanem polowań. Ale ponieważ wydaje mi się, że Odetcie wcale by się to nie spodobało, nie odzywam się ani słowem.

Karmelek wyczołguje się ze swojej kryjówki. Jemu jest to najwyraźniej zupełnie obojętne.

– Nie, Odetto, ja też nie jestem jakimś wielkim myśliwym. I wcale nie uważam, żeby upolowane jedzenie było smaczniejsze. Najczęściej w zupełności zadowalam się tym, co ludzie włożą mi do miseczki.

Ciekawe! A więc Karmelek jednak mieszka z ludźmi. Nawiasem mówiąc, zastanawiam się, kto pozwala takiemu skołtunionemu kotu latać po podwórku! Gdybym wyglądał tak okropnie jak Karmelek, Anna już dawno zorganizowałaby mi kąpiel z czesaniem.

– Prrrrych! – Odetta prycha lekceważąco. – Miska! Szkoda gadać! W takim razie jedzcie sobie, co chcecie, chłopaki. Uważajcie tylko, żeby koci morderca nie dobrał się wam do skóry! – Po tych słowach znika w bramie podwórza.

– A ją co ugryzło? – dziwi się Karmelek.

Ja też, zaskoczony, spoglądam w stronę, w którą pobiegła Odetta. Takie fochy wcale do niej nie pasują.

Spajk kręci głową.

– Mówcie sobie, co chcecie, ale z Odettą coś jest nie tak.

– Co masz na myśli? – dopytuję.

– No co, słyszeliście kiedyś, żeby Odetta opowiadała o domu? Cokolwiek? Na przykład o istocie dwunożnej, z którą mieszka? Nie trzeba się od razu tak bratać z ludźmi jak ty, Winstonie, ale kocie życie całkiem bez człowieka też nie jest zbyt przyjemne.

Bratać się z ludźmi? Chyba mu odbiło! Czy on sądzi, że jestem jakimś mięczakiem i tańczę, jak Stanisław mi zagra? Kompletna bzdura, bo w rzeczywistości to ja rządzę w domu. No dobra. Może tak naprawdę rządzi babuszka. Ale co do reszty, w sumie Karmelek ma rację: po pierwsze, życie w ogóle bez istot dwunożnych nie byłoby zbyt fajne, a po drugie, Odetta faktycznie nigdy nic nie mówi o domu.

– Hm, to prawda, właściwie nic nie wiemy o ludziach Odetty – przytakuję więc. – Ale dlaczego akurat teraz przyszło ci to na myśl?

Spajk przekrzywia głowę.

– No przecież to jasne jak słońce: Karmelek i ja opowiadamy, że nasi otwieracze puszek z jedzeniem całkiem dobrze o nas dbają, a Odetta się zmywa. Trochę dziwne, no nie? Jak gdyby był to temat, z którym nie bardzo sobie radzi.

– Och, Spajk – Karmelek wzdycha. – Od razu widać, że mieszkasz z psim cholągiem. Czy raczej, w przypadku Ramony, z psią cholążką.

Psią… co? Zdezorientowany patrzę to na Spajka, to na Karmelka. Spajk wydaje z siebie odgłos przypominający beczenie. To pewnie ma być chichot.

– To prawda, Karmelku. Moja Ramona raczej nie da sobie nic powiedzieć.

Aha. A więc Ramona jest psią cholążką. Ale co to, u diabła, w ogóle znaczy? Czy ma coś wspólnego z psem? Jeśli tak, byłbym to jeszcze w stanie zrozumieć, ale co to jest „choląg” albo „cholążka”, już zupełnie nie mam pojęcia. Poza tym, dlaczego akurat pies, skoro Ramona ma kota?

W ogóle ta Ramona jest chyba trochę dziwna. Jakaś taka mało serdeczna. Raczej oschła. Na przykład tych biednych ludzi, którzy chcieli porozmawiać z nią o Biblii, potraktowała bardzo ostro. No cóż, może ludzie mają nieco inne pojęcie o uprzejmości i serdeczności niż ja.

– Winstonie? – Wyrywa mnie z zamyślenia głos Spajka.

– Tak?… Że co proszę?

– Sprawiasz wrażenie nieobecnego duchem. Tak bardzo cię nudzimy?

– Ależ skąd! Tylko wydaje mi się, że Ramona chyba nie jest specjalnie przyjacielska. I nie sądzę, żeby lubiła psy. Przynajmniej tak wynika z tego, co o niej usłyszałem.

Oczy Spajka robią się coraz większe i większe.

– Co takiego? Psy? Ramona? A skąd ci to przyszło do głowy?

– No, przez tę psią cholążkę. To przecież musi być ktoś, kto szczególnie dobrze zna się na psach, prawda?

Spajk parska, przewraca się na ziemię i tarza zapamiętale. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że się ze mnie naśmiewa.

– Wiesz co, stary, naprawdę się zastanawiam, jakim cudem robisz tu za eksperta od spraw ludzi – prycha. – Przecież ty nie masz o nich zielonego pojęcia!

Karmelek też najwyraźniej świetnie się bawi.

– Ależ Winstonie, psi choląg to ktoś, kto bardzo dobrze zna się na innych ludziach. Obserwuje, co mówią i jak się zachowują, i potrafi dość dokładnie określić, co naprawdę myślą. Albo jak się w danej chwili czują.

Wszechmocna sardynko w oleju! To naprawdę fascynujące.

– Ale dlaczego właśnie tak się nazywa? – dopytuję.

Karmelek przekrzywia głowę.

– Skąd ja to mogę wiedzieć? Ale faktycznie jest tak, że psi choląg potrafi czytać w cudzych myślach.

– O rany! – wołam zachwycony. – I ta Ramona też to potrafi?

Karmelek i Spajk nabożnie kiwają głowami.

– Właśnie tak. Skończyła specjalne studia. Psią cholągię – wyjaśnia Spajk z ważną miną. – Na uniwersytecie. I dlatego u niej w pokoju wisi taka wielka kartka. Jest na niej napisane, że potrafi zajrzeć innym ludziom do głowy. To jest jej dyplom.

No dobra. Na kimś takim jak ja, Winston Churchill, nie robi to oczywiście wrażenia. Przecież profesorski kot dobrze wie, że tytuł profesora jest znacznie ważniejszy od jakiegoś tam dyplomu. U Stanisława też prawdopodobnie wala się gdzieś jakiś dyplom, znacznie większy niż ta kartka Ramony. Muszę jednak przyznać, że zaglądanie do głowy to jest jednak coś.

Też bym tak chciał. Jakie to były piękne czasy, kiedy z Darią czytaliśmy sobie w myślach! Ale że ludzie mogą coś takiego studiować? Super!

Rzeczywiście jestem odrobinę zazdrosny o to, że umiejętności Ramony najwyraźniej trochę przeszły na grubego Spajka. W każdym razie natychmiast się zorientował, że Odetta ma jakiś problem, kiedy rozmawiamy o miskach i o tym, co ludzie do nich wkładają. Jak się nad tym dobrze zastanowić, właściwie o wiele za mało o niej wiem. To niedobrze, bo z całą pewnością jest dla mnie najwspanialszą kotką na świecie. Postanawiam baczniej przyjrzeć się Odetcie w przyszłości. To znaczy, jeszcze baczniej. O ile w ogóle można się jeszcze bardziej przyglądać. Może się dowiem, dlaczego Odetta ma jakiś problem z miską. Albo z istotami dwunożnymi.

Przed powrotem do domu postanawiam poszukać Odetty. Śnieg na chodniku skrzypi, gdy przysiadając na chwilę, wygniatam w nim zadkiem niewielkie wgłębienie. O rany, jak mi zimno. Zdecydowanie wolę lato. W ogóle uważam, że śnieg to właściwie granda. I nie mogę pojąć tej przesadnej radości, jaką okazuje Daria i jej przyjaciele, Tomek i Paula, gdy tylko polecą z nieba pierwsze białe płatki. Najwyraźniej ludzie nie mają pojęcia, jak bardzo marzną moje delikatne kocie łapki w zetknięciu ze śniegiem!

Szkoda, Odetty nie widać na ulicy ani po lewej, ani po prawej stronie. Chcąc nie chcąc, muszę się chyba przedrzeć przez ten śnieg. Ale czego nie zrobi kocur, gdy dama jego serca ma jakiś kłopot? Nieustraszony, stawiam jedną łapkę przed drugą. Miauuu, to naprawdę okropne! No trudno, jakoś muszę dać radę.

Po kilku krokach moje łapki są zmarznięte na kość i w ogóle ich już nie czuję. Dość sztywno kicam więc dalej przez zwały śniegu i pokonuję skrzyżowanie z wąską poprzeczną uliczką za kolejną grupą budynków. Wiem, że Odetta lubi się tu włóczyć po ogródkach. Przesiadywanie cały czas na naszym podwórzu ją nudzi. Może będę miał szczęście!

Nic z tego. Ani śladu Odetty. Odkrywam za to kogoś, kogo dobrze znam. Stanisław! Stoi przy ścianie domu i rozmawia z mężczyzną, którego już kiedyś widziałem. Zastanawiam się przez chwilę. No właśnie! To jest ten człowiek, który dostarczył jedzenie na naszą ostatnią uroczystość rodzinną. A więc to musi być Sandro. Ciekawe! Już kilka razy o nim słyszałem, bo Stanisław prawie zawsze, gdy Anna i babuszka akurat dla nas nie gotują, przynosi z jego restauracji coś do jedzenia albo idzie tam zjeść.

Podczas gdy Stanisław, gwałtownie gestykulując, przemawia do Sandra, ten tylko stoi w milczeniu i od czasu do czasu zaciąga się papierosem. Przebiegam przez ulicę i zbliżam się do nich. Na miejscu stwierdzam, że faktycznie stoją przed wejściem do restauracji. W każdym razie, gdy otwierają się drzwi i wychodzi jakaś klientka, dobiega do mnie smakowity zapach. Miau, pychota! Chętnie bym tam wszedł!

– Ojej, Winstonie, stary przyjacielu! – Stanisław właśnie mnie zauważa. Na moment przestaje machać rękami i lekko przykuca. – A ty co tutaj robisz?

Głośno miauczę i kładę mu łapkę na kolanie. W związku z przyklejoną do niej bryłą lodu nie byłoby źle, gdyby Stanisław wziął mnie na ręce. Możecie nazwać mnie mięczakiem, ale nie znoszę zimy.

Muszę mieć strasznie błagalny wzrok, bo Stanisław rzeczywiście wsuwa ręce pod mój tułów i podnosi mnie do góry.

– Poznajcie się: Winston, Sandro. Sandro, Winston!

Czarnowłosy i sporo niższy od Stanisława mężczyzna uśmiecha się do mnie.

– Ciao, gatto nero! Winston, bardzo się cieszę, że mogę cię poznać.

Miau! Gatto nero? Czyżby to miało znaczyć: czarny kot? Czy to po włosku? Pewnie tak. Bo ten Sandro ma dokładnie taki sam akcent jak tamten stuknięty Francesco, kocur, który kiedyś startował do Odetty i udawał, że jest Włochem, tylko po to, by sprawić wrażenie bardziej interesującego. W rzeczywistości domniemany Francesco miał na imię Franio i pochodził z małej miejscowości niedaleko stąd. Ciekawe, czy ten Sandro też jest oszustem? Chociaż, jak okiem sięgnąć, nie widać żadnej kobiety, na której mógłby tym numerem zrobić jakieś wrażenie.

W tym momencie Sandro bardzo oficjalnie chwyta mnie za łapkę i ściska ją lekko.

– O, il gatto nero ma bardzo zimne łapki! To niedobrze, Stanislao. Myślę, że musisz jak najszybciej zanieść kocurro a casa.

A casa? Jeśli ma na myśli dom, to znaczy, że z całą pewnością zna się na kotach i prawdopodobnie nie jest żadnym oszustem.

– Tak, zaraz to zrobię. Muszę ci tylko opowiedzieć tę historię do końca. Bo po tym strasznym popisie wokalnym było jeszcze gorzej. I pośrednio dotyczy to także ciebie.

Hm, ciekawe. Czy Stanisław opowiada akurat o Beacie?

– No więc, wyobraź sobie, że następnego ranka do mnie zadzwoniła i oświadczyła, że Anna chciała ją otruć.

Bingo. A więc faktycznie mowa o Beacie.

Sandro unosi do góry brwi.

– Aha. A co to ma wspólnego ze mną? No capisco!

– Przecież mówię: pośrednio. Rolanda, ją i dzieci w nocy strasznie rozbolały brzuchy. Dlatego uznała, że Anna celowo ugotowała coś, co miało im zaszkodzić. Oczywiście to kompletna bzdura. A poza tym to nie Anna gotowała. Jedzenie było od ciebie.

Na to Sandro nic nie odpowiada, ale ponieważ jestem niemal na wysokości jego oczu, widzę, że jego twarz przybiera posępny wyraz. Stanisław w ogóle tego nie zauważa.

– Tak czy owak – ciągnie – pewnie dzieci złapały coś w przedszkolu i wszystkich naokoło pozarażały. Możemy się tylko cieszyć, że nam nic nie jest.

To prawda. Muszę się z tym zgodzić. Nikomu nie życzę takiego bólu brzucha! W przyszłości będę omijał dzieci Beaty jeszcze większym łukiem niż do tej pory. Sandro dalej milczy, a okolice jego ust ściąga dziwny grymas. W pewnym momencie odnoszę wrażenie, że od tej historii z Beatą też dostał boleści. To naprawdę intrygujące. Ileż bym dał za to, żeby w tym momencie być psim cholągiem i umieć zajrzeć do głowy tego Włocha!

Sandro pospiesznie rzuca na ziemię niedopałek papierosa i go przydeptuje.

– Ciao, Stanislao! Muszę wracać do restauracji. Pozdrów ode mnie Annę. I szybko wracaj ze swoim gatto do domu!

Hop! I tyle go widzieli! Znika za drzwiami lokalu tak nagle, że Stanisław nawet nie może mu powiedzieć „do widzenia”. Spogląda za nim zdumiony, przyciska mnie odrobinę mocniej do swojego płaszcza i maszeruje wraz ze mną do domu.

Kot Winston. Na tropie truciciela

Подняться наверх