Читать книгу Szmat życia - Gabriela Zapolska - Страница 11

Оглавление

Ona, pod obelgą oczu nie spuszczała i źrenice jej, dzikie, płonące, gorzały, jak świece, w czarnem rzęs obramowaniu. Z ust mocno przygryzionych, drobna kropla krwi się sączyła.

Pochyleni nad sobą mierzyli się teraz oboje oczami, wściekli, pobudzeni.

Nagle dziewczyna, odczuwszy słabsze rąk ściśnienie, zwinęła się, jak gadzina i, tuż pod nogami ojca się przesunąwszy, ku drzwiom skoczyła. W sekundę była za chałupą i z dzikim krzykiem w czarną gąszcz leśną wpadła, jakby w tej ciemni szukała ochrony. Woda w kałużach plusnęła, gałęzie krzaków z trzaskiem załopotaly i Trejne zniknęła, jak czarne zjawisko, nie goniona przez Jankla, który na ławkę koło Srula upadł i, głowę w dłoniach ukrywszy, cicho postękiwał.

W godzinę później wszyscy złodzieje koni szli wolno drogą, prowadzącą przez łąki do Zabijanika.

Berek z Rohatycz powiódł już swego konia, któremu przemalował grzywę i ogon naprędce, a przez krzyż pędzlem ciemną pręgę, ku bokom jaśniejszą, przeprowadził. Orchim nagle zmienił postanowienie i dopiero nazajutrz w samo południe wyruszyć postanowił; teraz za żydami, idącymi przez zabijanickie grunta do miasteczka, się wlókł, żując tytoń, z tabaką pomieszany, i od czasu do czasu spluwając.

Żydzi szli jeden za drugim, milcząc, nie mając więcej nic sobie do powiedzenia, skoro interesa załatwili, pogrążeni w zadumie, każdy o swoich kłopotach. Jankiel miał teraz przed oczyma wyzywającą postać Trejny, splamionej tajemnemi konszachtami z posesorem z Horki. Nie szczęściło mu się w dzieciach, bo oto zeszłej jesieni zmarł syn, zdolny złodziej koni, który, postrachem będąc całej okolicy, ojca, ba, nawet dziada, samego Szmula z Siemiatycz, prześcignął! Teraz znów Trejne, ta Trejne, która miała poślubić Sichima, syna Aarona z Kowla, z nienawistnym chrześcianinem w znajomość się wdała, kalając swą krew i na zagładę się prosząc.

Jankiel na myśl tę samą wzdrygnął się, jakby na widok gadziny.

Chłodny wicher jesienny, po łąkach hulający, twarz mu rozgrzaną chłodził i żar z ust wyciągał;

on szedł coraz prędzej, jakby przed jaką myślą straszną uciekając.

Usta mu kurczowo drgały, oczy, otwarte szeroko, śledziły machinalnie kontury sylwetki Srula, który czerniał przed nim o kilka kroków, ciągle wyprostowany, smukły, bladą twarzą powietrze przecinając. Za nim wlókł się Orchim, a nogi jego ciężko tonęły w rozmokłym gruncie i z charakterystycznym odgłosem od błota się odrywały. Chłop, jak niewolnik, za żydami po błocie brnął, mimowoli przybierając linję, przez nich zakreślaną.

Zdala panowała atramentowa ciemność; zaledwie blizkie krzaki, rosnące nad rowem, okalającym drogę, rozróżnić można było.

Wreszcie Orchim, znudzony, Jankla za chałat złapał.

– Jankiel! słysz! – odezwał się przyciszonym głosem–pod oknem ja na wywiadki był.

Jankiel głowę pytająco zwrócił.

– Czego ty tam chodzisz? czego?

– Żeby już pewność mieć, jak i co! Żyd niecierpliwie ramionami ruszył.

– Ty durny chłop jesteś!–wyrzekł–jeszcze obaczą ciebie, to co potem będzie? Strzedz się będą i tyle. Aj! aj!… Orchim! co ty za łeb masz!…

Orchim hyrą potrząsnął.

– Ty się, odmieńcze pohany, nie bój; ja ta dobrze ważę, nim co działać wezmę!

Jankiel stanął i ręce za pas założył.

– Ty nic, Orchim, do działania nie masz. Jak ja ci powiem: już czas, ty wtedy za mną idź; ty nic na swoją rękę nie rób, bo sam przepadniesz i mnie zgubisz! Pojął ty?

Lecz Orchim się stawiał, nogi na błocie rozkraczał i pięście zaciskał.

– Ta czemu? ta czemu ja mam zawsze za tobą chodzić? Czy ja to cielak, czy cień twój, żydzie?

Jankiel spokojnie brodę gładził.

– Ty nie krzycz tak, głupi, bo cię jeszcze posłyszą, ta turmę obaczysz przed czasem!…

Lecz chłop, wódką spojony, w garść pluł.

– A no, to i zgniję w turmie, jak należy, ale z tobą, wężu pohany! czorcie zatracony!…

Na drodze, zdala, dzwonki słabo dzwoniły. Teraz Srul, ciągle przodem idący, nagle się zwrócił i do Orchima podszedł.

– Pan sprawnik jedzie. Orchim oczy szeroko roztworzył.

– Niech jedzie – wyrzekł z uporem – dobrze jest, że jedzie. Otóż nas teraz w kupie pochwycą i do turmy zagnają!…

Łzy mu nagle do oczu napłynęły.

– Aj, Janklu, duszko, po co ty na ten świat przyszedł, kiedy już tobie taka zatracona dola przyszła.

Rozrzewniał się, ręce rozstawiając.

Dzwonki brzęczały coraz wyraźniej. Żydzi obejrzeli się dokoła i, po krótkiej naradzie, do lasu, w który droga wpadała, dążyć zaczęli. Za nimi Orchim zapłakany dążył, ucierając nos w garść i powtarzając ciągnącym, rzewnym głosem: – Janklu, źydziaczku!… Taka ci to dola twoja…

Żydzi już do krzaków dotarli i W gąszcz się zapuścili, gdy dzwonki zajęczały hałaśliwie i plusk kopyt końskich dał się słyszeć dokładnie.

Koła podskakiwały na porzucanych przez drogę chojakach, które tonęły W błocie i wilgoci, czarnemi cielskami jak stężałe gadziny drogę przecinając.

Żydzi gąszczem mknęli cicho, instynktownie do ziemi się chyląc, nie chcąc być widzianymi przez jadących, których w cieniu rozpoznawać nie było podobna.

Orchim, wiedziony instynktem samozachowawczym, umilkł, krzaków się chwytając, tylko łzy mu jak grad po twarzy brudnej ciekły i na płótno koszuli spadały.

Nagle bryczka podskoczyła na jakimś pniaku i równocześnie dał się słyszeć nosowy, przeciągły głos męzki.

– Aj, Kuliczku, serce!… a uważaj ty, kochanie, bo duszę ze mnie wytrzęsiesz!

Na ten głos Srul nagle się zatrzymał.

– Krowołapnik!

– Sam w nocy, w lesie, w ręce po prostu lezie i o swoje się prosi.

Srul w piersiach dech zaparł i na nadejście Jankla czekał.

Za chwilę ojciec Trejny o krawca się potknął, ten mu usta do ucha przyłożył i chwilę coś szep tal. Jakiś śmiech kurczowy nagle z piersi Jankla wybiegł…

– Git, git! – odparł, rękawy chałata zaginając.

I puścili się teraz obaj szybkim krokiem wzdłuż drogi, koło zataczając, aby bryczce Brunona drogę zajść.

Brunon jechał zły i zaspany. Wracał z Siemiatycz, gdzie dano mu resztki z obiadu: trochę kartofli i kości schabu do ogryzienia. Pani Elżbieta, ironiczna i zgryźliwa, zmęczona newralgią, która jej głowę dręczyła, siedziała cały czas, mając rondel na głowie dla uśmierzenia rozigranych nerwów. Z pod tego rondla, jak z pod hełmu wojownika, rzucała bezustanne strzały w pierś Brunona, którego mieniła być rozrzutnym marnotrawcą, jeżdżącym w trzy huzarskie konie i ubierającym swego woźnicę w mantynę i grodenaple. Leontyna nie pokazała się wcale.

Podobno obłożnie od dwóch dni była chora.

Marya milczała smutna i przybita.

Nieobecność Leontyny była tylko jedną słabą pociechą dla serca starego egoisty. To wybladłe i wyschłe widmo panny, która miała niejakie prawo do jego względów, drażniło go zawsze niewypowiedzianie… Ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, nie lubią patrzeć na to, co ich nikczemność przypomina.

Stanowczo Brunon – nie mógł znosić widoku Leontyny. A przecież był czas, gdy Brunon do Siemiatycz w sekrecie przed mamą senatorową jeździł i, z siwka swego złażąc, młody pseudo hrabia szyję na wszystkie strony wyciągał, aby tylko szlafroczek z bareżu dostrzedz i białą pończoszkę, z pod fałdów sukienki się wysuwającą!

Brunon na siedzeniu się poprawił, r.ieprzy-jemnem wspomnieniem dręczony!

Tak, tak… stoliki wirujące, słodkie dźwięki harfy, szlafroczki z muślinu na rurkowanych spódniczkach, oddziaływały na niego w dziwny sposób. Ogłupiał i kto wie, do czego byłby doszedł, gdyby nie ocaliła go mama senatorowa i poczciwa pani Elżbieta.

O! ta odrazu zaprowadziła porządek i ład w tej całej sprawie…

Później wlokło się to, niby ukradkiem, aż Wreszcie na jednym punkcie stanęło i już tak zostało, powoli W status quo przechodząc.

Siedzenie na bryczce było niewygodne, Brunon zsuwał się ciągle za każdem podrzuceniem kół. Dywanik był ślizki, przemogły i zupełnie wytarty.

Brunon wykrzywiał się dziwacznie i przeziębłemi rękami za drążki chwytał. Czasem o Kulika nagle nosem uderzył i wtedy mruczał:

– Kuliczku serdeńko! nie szturchaj ty pana hrabiego!

Nagle z gąszczu jakieś ciemne postacie się wysunęły i drogę koniom przecięły. Szkapy wspięły się nagle, spłoszyły, przedniemi nogami powietrze bijąc.

Jankiel już do lejcowego dopadł i silną ręką do ziemi go giął. Srul do kozła zmierzał, chcąc Kulika obezwładnić, lecz woźnica pod kozłem zniknął raptem, głowę w siano schował, przerażony, nieprzytomny z trwogi.

Brunon z siedzenia się porwał.

– Kto tu? kto tu?…

Lecz już Szmul na drążek się wspiął i silnemi, nerwowemi rękami za gardło hrabiego schwycił.

Szamotali się krótką chwilę w ciemności, dysząc ciężko. Konie szarpnęły się jeszcze, Jankiel u pysków im się wieszał, przytrzymując.

Teraz już Brunon z sił opadł i na kadłub bryczki się osunął, z ubraniem poszarpanem, z twarzą pobladłą. Srul pelerynkę z niego zdzierał i, szarpiąc ją na sztuki, ręce mu z tyłu wiązał.

– Krowołapnik! – mruczał przez zaciśnięte zęby.

Nienawiść plemienna i pamięć krzywdy brzmiały w tym cichym szepcie. Blady żyd ocknął się teraz i cały Wściekłością dyszał, mszcząc się za grosze, na stoliku pod galerya kładzione.

Z krzaków wreszcie wynurzył się Orchim.

Jankiel syknął na chłopa, do koni go.wołając. Orchim melancholijnie do bryczki się zbliżył i, Wspiąwszy się na koła, ciekawie na Srula patrzał.

Teraz Brunon, silnie związany, leżał w bryczce dławiąc się własnym gniewem. Milczał, nie chcąc oporem swoim wywołać ciężkiej dla siebie katastrofy, okradzenia z pieniędzy, które na piersiach nosił. Czuł po sobie wiązania i obchodzenia się z sobą, że pada ofiarą jakiejś osobistej zemsty. Milczał więc i, tylko ukradkiem oczy otwierając, starał się twarze napastników swych w cieniu rozpoznać.

Lecz cała masa siana zwaliła mu się teraz na twarz, but podkuty Kulika, skurczonego pod kozłem, w czoło mu się boleśnie wrył i perukę zdzierał.

Tymczasem Jankiel lejcową szkapę szybko odprzęgał i dzwonek od dyszla odczepiał. Poczem, na kawałku rzemienia, z lejc urżniętego, dzwonek na szyi koniowi zawiesił.

– Fertig? –zabrzmiało od bryczki.

– Tak.

Srul Brunona jak kłodę dźwignął. Teraz Orchim zaczynał rozumieć i czemprędzej grafa za nogi pochwycił.

– A chodź grafeńku, niebożę!–zaczął przeciągłym głosem.

– Pst!… syknął Srul.

Lecz chłop nie miał zamiaru ukrywać się w tej chwili.

– A chodzi krowi grafie! synu najmilszy! ty krasneńki!… Po lubczyk ty po lesie jeździsz… ta lubczyku my ci damy..,

Jankiel konia podprowadzał. Dzwonek przeraźliwie jęczał, szyją konia miotany.

Srul wraz z Orchimem Brunona na szkapę podrzucić chcieli, lecz koń w bok uskoczył; spróbowali raz jeszcze; udało im się. Teraz jednak Brunon, przerażeniem nagłem zdjęty, krzyczeć okropnie zaczął:

– Jezus Marya!… ludzie!… ratujcie!… zabijają!… za…bi…ja…ją!…

Orchim, jak małpa, na zad szkapy się Wdrapał.

– Synku, niebożę, nikt ci tu żywota nie wydrze!… Stul mordę.

Brunon z konia zleźć usiłował.

– Ostań na szkapie, grafeńku! – chychotał Orchim, podczas gdy Srul ręce Brunona rozwiązywał.

Brunon, korzystając ze swobody, rękę wyciągnął, lecz już mu Orchim przez ręce drąg silny przekładał i dłonie do niego szmatami krępował.

Brunon szarpać się nie przestawał. Koń Wierzgał, po błocie się ślizgając i przez chwilę kilku łudzi, u tej białej masy uczepionych, chybotało się na ciasnej drodze.

Wreszcie nogi grafa pod brzuchem konia związano i ręce silnie do drąga przykrępowano.

– Ra…tun…ku!… – jęczał Brunon. Orchim z konia się zsunął i do krzaków dopadł, mocnych prętów szukając. Wyłamywał z trzaskiem grubą gałąź i o błoto nią uderzał.

– Kułik… Kulik!… gdzie ty?–jęczał Brunon, głowę nagą, błotem obryzganą, W ciemność wykręcając–Ku…lik!

Glos mu w łkanie przechodził. Czuł się w tej chwili starcem, bezsilnym, przez niknące w cieniu o żelaznych dłoniach istoty dręczonym.

Lecz już Srul od konia odstąpił, a Jankiel za uzdę na drogę szkapę wyprowadzał. Orchim zbliżył się i, silnie konia za ogon schwyciwszy, na nogach się osadził.

– A toż tobie, pane grafe, marna dola przyszła–zaczął znów swym lamentującym głosem Orchim.–A w jakąż ty, serce, czarną godzinę na świat przyszedł… Aj, doloż! dolo!…

Lecz Srul do chłopa poskoczył.

– Dawaj!–krzyknął.

Gałąź chciał mu z rąk wyrwać, lecz Orchim go kopnął z gniewem.

– Poszedł, żydzie!… poganinie, to moja rzecz!… chłopska!… Ganiaj… wio!… ha!…

Z Wściekłością konia po zadzie uderzył raz i drugi, lecz ogona nie puszczał. Koń na tylnych nogach się wspiął, do ziemi przysiadł, gałąź spadła raz jeszcze i teraz dopiero chłop z tryumfalnym krzykiem zwierzę puścił, które pomknęło naprzód jak szalone, dzwoniąc przeraźliwie i kopytami waląc po błocie.

Na ścieżce pozostali żydzi i chłop błotem oblepieni, nienawiścią dyszący, rozgorączkowani…

Z wytężonem okiem śledzili kierunek, w którym koń popędzić musiał i chłonęli w siebie szalony, rozpaczliwy jęk dzwonka, który oznajmiał o tym upiorze, W cieniach nocy, jak widmo, sunącym po drodze, z rękami rozpiętemi, z twarzą bladą, straszną, krwią i błotem zbroczoną.

Wówczas z bryczki podniosła się nagle jakaś zgarbiona postać w świtce ze starych kawałków mory i mantyny zlatanej i cichy, przenikliwy chychot rozległ się dokoła.

To Kuliczek, woźnica pana grafa, nagle odczuł radość z nieszczęścia swego chlebodawcy.

Dzwonek jęczał jeszcze ciągle wyraźnie nierówny, konwulsyjny, a na ścieżce przysiadł Orchim, za boki się trzymając.

– Ot tobie czorcie swat! – wołał, wijąc się pod chałatami żydów.

A tymczasem; wśród czarnej, lasem obramowanej drogi, pędził ciągle biały koń z uczepionym na grzbiecie Brunonem.

Przerażone zwierzę sadziło teraz po kałużach, wodę dokoła rozpryskując, przeskakiwało wyboje, często się ślizgając. Kopytami bił o ziemię koń i coraz grzbietem potrząsał, jakby chciał się pozbyć tej bezkształtnej masy, ciążącej mu na grzbiecie. Wiatr twarz Brunona siekł, jakby starcowi urągał, drzewa bezlistne szemrały ze zgrozą, swe czarne konary ku niebu podnosząc, a dzwonek jęczał… jęczał przeraźliwie, a koń w czarną przestrzeń biegł coraz dalej… dalej…

VIII

Teraz Marya nie poznawała już samej siebie.

Od rana do nocy zajmowała się wprawdzie tem, czem dawniej, lecz praca jej z rąk się wysuwała, a jakaś miękkość obejmowała ją całą. Zatrzymywała się często na miejscu, smutna, zamyślona, i stała tak długo, wpatrzona przed siebie, z twarzą pobladłą i rękami wzdłuż ciała obwisłemi…

Ciągle i zawsze miała teraz przed sobą wspomnienia bytności Stania, i jakby nagle zagasło dla niej słońce po jego odjeździe, tak stało się jej szaro i smutnie. Człowiek ten przeszedł przez jej życie, jak cień, i jak cień też ciemną oponą powlókł jej istnienie.

Dziewczyna, bezwiednie, nagle, poznała wszelką udrękę tego dziwacznego stanu, który ludzie mianem „miłości” ochrzcili.

Sądziła, że jest chorą; piła „malinki” gorące, pocąc się pod swą ubogą kołderką, strugi potu oblewały ją całą, gorączka wszakże nie ustę powala, serce biło coraz prędzej na samą myśl, na samo wspomnienie minionych chwil.

1 wszędzie, wszędzie, on szedł za nią, piękny, wyniosły, ironicznie uśmiechnięty. Czy to na ganku, gdy stała, słuchając pluszczącego deszczu, czy w sieni, wśród ciemności, czy w salce–wszędzie, wszędzie go widziała… Nawet wśród ścian swej ubogiej izdebki, nawet na tej kanapce pod oknem ciągle ta wizya majaczyła przed nią, nieuchwytna, a przecież konturami swemi w serce się jej wrzynająca.

Bo teraz, zamiast serca, miała Marya jakąś dotkliwą bliznę, pod którą krwawiło się coś boleśnie. Czuła po prostu ból fizyczny, ciągły i bezustanny. Rozpuszczała zaszywki stanika… nic nie pomagało. Zanim zasnęła, męczyła się długo, cierpiąc w milczeniu. Łkania ją dławiły, łez miała oczy pełne, i co chwila zdawało się jej, że wybuchnie głośnem szlochaniem. Przezwyciężyła się przecież i, po długiej walce, leżała pogrążona w półśnie gorączkowym, który ją wyniszczał. Powoli stawała się dziecinną, i cały hart jej duszy topniał w tej rzewności, w której się teraz kąpała. Pochowała rozmaite pamiątki z bytności Stania: flaszeczkę z wodą kolońską, kawałek gazety, którą znalazła porzuconą w swoim pokoiku. Mówiła ciszej i łagodniej, a spojrzenie jej nabrało nieokreślonej rzewności. Dojrzewała moralnie, stawała się bardziej kobietą. Nawet ruchy jej, często szorstkie i nieestetyczne, miały teraz jakąś miękkość i zaokrąglenie. Na wiadomość, że Motrunka, Hieronimowa dońka, zaślubia po adwencie Stepanowego Iwana, zakryła twarz, jakby rozpaczą nagłą zdjęta. Sama myśl o szczęściu tej dziewki mieszała ją teraz w niepojęty sposób. Dawniej odbierała werez od nizko kłaniającej się panny młodej z chłodnym uśmiechem; dziś, wobec tych dwojga młodych ludzi, nie mogła zachować się obojętnie. Czuła przejście rozpalonego żelaza wzdłuż piersi, w oddali zaś majaczyły przed nią wielkie szafirowe oczy, ocienione długą rzęsą…

Nieraz kwarta, którą Marya mierzyła otręby wpadała na fartuch zdziwionej Władysławowej, a wówczas gospodyni, skrobiąc się w głowę, pytała:

– Co z paniuńcią? urok na Was padł? ha?

Ciotka Elżbieta długi czas zdawała się nie dostrzegać nic, łając tylko czasem siostrzenicę za ślamazarność, z jaką po domu się krząta.

O Staniu nie wspominano nigdy, lękając się sprawić przykrość ciotce, która o sukcesorze swym prawie już zapomniała.

Pewnej soboty, w miesiąc może po bytności Stania, przystąpiono do zamiatania salki.

Elżbieta rzadko czynność tę spełniać pozwalała, mówiąc, że śmiecie i tak się nogami wyniesie.

Było to w południe chmurne i ponure. Zima nie mogła zdecydować się na pierwszy śnieg i szara slota wciąż jeszcze dokoła dworu, jak całun mokry, się słała.

W salce Marya, z sukienką podniesioną i z tyłu zapiętą, oraz Bukowski, dopomagali Władysławowej, która odsuwała meble i ścierką kurz zgarniała. Pod oknem, o szybę wsparta Leontyna, owinięta szalem, z rumieńcami ceglastemi na zapadłych policzkach, kaszlała ciężko, śledząc smutno ku ziemi obwisłe konary drzew, przez które szarostalowe prześwitało światło. Koło szpineciku siedziała na fotelu Elżbieta osowiała dziś i zgryźliwa, dręczona reumatyzmem i newralgią silniej, niż zazwyczaj.

Marya prawie u nóg jej przyklękła, zbierając mokrym płatem całe pasma błąkającego się i pokłębionego kurzu. Elżbieta śledziła ruch jej rąk i przygryzała usta.

– A cóż u dyabła? – zawołała wreszcie – ślepa jesteś, czy co? nie widzisz, co się dzieje pod ścianą?

Marya posunęła się dalej.

– Darmozjadów kurz się czepia!–mruczała dalej Elżbieta–darmozjadów i leniuchów. Dlatego tyle brudu się tu namnożyło… O… Ja tu podeszwami mojemi kurzu nie przyniosę, ani ja… ani Szmul.

Była teraz znów po stronie Szmula, cała podbita,;szlachetnością", z jaką przyjął podwyższenie arendy i propozycyę zakupienia hurtowego wszystkich zbiorów siemiatyckich.

Bukowski, zgięty we dwoje, podnosił papierki, wióry i kawałki rozmaitych śmieci, niewiadomo nawet, w jaki sposób się dostające.

Nagle wyciągnął rękę po jakiś biały przedmiocik, na podłodze leżący i ręka spotkała wyciągnięte palce Maryi.

Cofnęli się oboje; ze swego krzesła na nich spoglądała Elżbieta.

– A to papieros jeszcze po tym wizytancie, kawalerze wiercipięckim! – odezwała się wreszcie – a sprzątnijcież go u dyabła, niech go na oczy nie oglądam!

Znów ręka dziewczyny i starca wyciągnęła się w stronę niedopałka, porzuconego niedbale podczas wykonywania przez Stania menueta.

Bukowski łakomie na tę resztkę spoglądał. Chciał dopalić ten zwietrzały papieros, po kolacyi, ukradkiem przed żoną, przypominając sobie dawne czasy.

Marya zaś, jak po pamiątkę, ot, po kobiecemu, rękę wyciągała.

Wreszcie dziewczyna niedopałek podniosła i cała zmieszana za stanik go zatknęła.

Elżbieta na fotelu podskoczyła.

– A cóż to znowu za farmazonia? – zawołała–pewnie teraz papierosy będziesz palić? ha? otóż to świat dzisiejszy! Jeszcze się gwizdać nauczcie do kompletu.

Marya, zmieszana, prędko papieros z poza stanika wyrwała i na ziemię go rzuciła.

– Ot, masz!–zawołała–znów śmiecie rozrzucaj! – dalej… dalej!… A może panna chciała sobie pamiątkę po kawalerze schować? Ha?

Szyję Maryi oblała purpura. Opuszczonej ku ziemi twarzy dojrzeć Elżbieta nie mogła.

Stara kobieta aż nogami o ziemię uderzyła.

– A to pociecha!… Jezus Marya!… ot, panienka się zaczłapała w tym glansowanym pajacu.

Marya, czując purpurę na twarzy, chyliła się tylko ku ziemi, nie śmiejąc w oczy spojrzeć obecnym.

Elżbieta, W siódmem niebie z radości, iż odkryła jakąś w tej silnej dziewczynie słabą stronę, dalej się pastwiła.

– Otże to radość niezrównana! Panna Marya, osoba przykładna, zadurzona powyżej uszu w takim brzdąkaczu, w takim elegancie!… Serce, Maryniu, duszeńko, on taki na ciebie inaczej, jak na Władysławowę, nie patrzy, on ma po uszy wypiżmowanych, wyfanfiruloszonych dam, ot, na wybiórki. Nie wierzysz mi?… Szmula zapytaj!… Ot co!…

Marya zęby zacięła, nie umiejąc znaleźć w swej piersi ani jednego słowa, ani jednego krzyku, któryby nie pozwolił dalej ciotce ranę jej wydobywać na wierzch i z taką brutalną zuchwałością odsłaniać.

Dawniej skoczyłaby, jak lwica; dziś pokonana, zmęczona, znużona, nie umiała, nie mogła się bronić, i prócz łez, nic w sobie nie miała.

Elżbieta ciągnęła dalej, nieubłagana.

– Co im to z tą miłością po łbach strzela? Ha? Jeść co niema, dachu swego, koszuli na grzbiecie, i ot, kocha się!… Aj! aj!… serdeńko… kocha się.' Ta co? tfu!… u czorta, nie wstyd ci to ślepie wypatrywać za jakimś durniem, co ma wąsy, jak przypięte, a śmierdzi lewandą, jak tchórz pod kurnikiem…

Ręką machnęła.

– Wszystkie wy jednakie, stare, czy młode, durne i za błahostkami patrzące. Statku w was za pięć groszy i ot, byle czego, panna leci na oślep i potem całe życie wzdycha, wzdycha, jakby jej za to płacili.

Marya powstała i, ścierkę porzuciwszy, szła, milcząc, w stronę drzwi, gdzie leżała miotełka z wydartą do połowy szczeciną.

Gorące wypieki zastygły jej teraz na twarzy, na rzęsach drgały dwie łzy.

Od okna śledziła ją Leontyna, z jakiemś wielkiem, serdecznem współczuciem.

– I żeby ty się choć widziała, serce, jaką ty mizerną masz postać!–podjęła znów Elżbieta – ta by ty sama gębę otworzyła nad swoją głupotą! Ani ty z pierza, ani ty z mięsa, bo to ani posagu, ani urody… I co ci to do łba strzeliło? ot prost waryatka!

Teraz w Maryi powoli zaczęła budzić się reakcya; pod chłoszczącemi ją wyrazami ciotki drżała cała z gniewu i wstydu.

– Ty cała się w matkę swoją wdała!,–ciągnęła dalej Szeniewiecka, – jak jej się ubrdało, duszeńce, poślubienie tego hajdamaki, Salkow skiego, tak… bij! zabij! lamenty, fochy, spazmy, aż dali jej tego golasa, co prócz długów mial jeszcze brodę na łokieć długą z konopi!… 1 co jej z tego przyszło? Ha! Poszli oboje na marne, na marne… i nic z nich nie ma, ani pożytku… ani… Dokończyć nie mogła.

Ode drzwi porwała się teraz Marya i rękę rozkazującym ruchem przed siebie wyciągnęła.

– Ani słowa więcej!… słyszysz mnie!… ani słowa!–krzyknęła drzącem, zmienionym głosem.

– Póki szarpałaś mnie samą, póki mię włóczyłaś, jak skazańca za włosy, tu, pod swojemi stopami, milczałam, choć Wiem, że milczeć nie powinnam! Lecz teraz!… gdy mi plwasz na mogiły, milcz!… i cieni z grobu nie wywlekaj! O!… OL. ty!… ty!…

Umilkła słów jej brakło i tylko ręce jej brudne szybko stanik u szyi rozrywały.

Nabiałem tle drzwi odcinała się dokładnie jej ciemna głowa, prosta, wyprężona, ku Elżbiecie zwrócona.

Elżbieta na fotelu wciąż siedziała, zdumiona, przerażona tym nagłym wybuchem przed chwilą milczącej dziewczyny.

Lecz teraz już Elżbieta z krzesła swego powstała, cała z gniewu drżąca.

– Zuchwała! – krzyknęła chrapliwym głosem–zuchwała gadzino! chleb mój jesz–na mnie plwasz!

– Pracuję i płacona jestem nędznie!

– Nędznie!

– Wyzyskiwana!

– Jdź, idź! pracuj gdzie indziej! Po twarzy cień przemknął.

– Pójdę… skoro miejsce znajdę!

Elżbieta zapieniła się cała. Na myśl przyszło jej wspomnienie całej pracy, jaką Marya dźwigała na swych ramionach. Zastąpić jej nie było kim.

– Nie skoro miejsce znajdziesz, ale skoro cię puszczę!–syknęła Wreszcie, cała granatowa od krwi nabiegu.

– Niewolnicą twą, ciotko, nie jestem! Ciała mego ci razem z czasem nie zaprzedałam.

– Niewdzięcznico!

– Nie szafuj słowami, których nie rozumiesz! Jestem wdzięczna tylko za dobro mi wyświadczone… Ty – chwilami czynisz mi życie ciężkiem…

Broda zadrgała jej nerwowo, twarz cala wykrzywiła się W kurczu bolesnym, chwilę krótką dziewczyna walczyła ze łzami, wreszcie, czując, że dłużej powstrzymać łkań nie zdoła, drzwi szarpnęła, do sieni wypadła i, szybko jak strzała, ze stopni ganku zbiegłszy, przez dziedziniec ku lasowi pomknęła.

Gdy została samą, ryk po prostu wstrząsnął jej piersią. Ten cały miesiąc słaniania się cicho po kątach, ze swą wielką boleścią, wybuchnął teraz w namiętnym krzyku, który jej piersi rozdzierał.

Deszcz nie padał od dni kilku, lecz ziemia cała już rozmoczona i wilgotna, wyziewała z siebie opar jakiś, pełny zapachu rozkładającej się kory i gnijącego drzewa.

Marya osunęła się na mokry i pokryty gałązkami gnijącemi pień zwalonej osiny… i, nie ocierając łez, zanosiła się, zawodząc coraz żałośniej, coraz jękliwiej. Zdawało się jej, że cala dusza rozpłynie się teraz w tych Izach, które nieprzebraną strugą z jej oczu płynęły. Tchu jej brakło, dławiła się jękiem, rozdzierającym jej zbolałe piersi…

Las milczał dokoła, bez śladu wichru, któryby nagiemi gałęziami wstrząsał. Światło, w którem drzewa tonęły, było szare, ołowiane, jakby mgłą pociągnięte, która się wśród cieniu włóczyła, i do dołu ciągnęła.

Od góry niebo białawe, jakby powleczone srebrną siatką, dżdżystą i wilgotną.

Powoli–jęk dziewczyny milki i przechodził W „hołoszenie” płaczek nad mogiłkami zmarłych.

Marya, skuliwszy się na pniu, rękoma kolana objęła i bezwiednie przyjęła pozycyę chłopek, zawodzących żałośnie nad dolą swoją marną.

Całe życie poniewierki i upokorzeń zarysowało się przed nią teraz z dokładnością przerażającą.

Tak!… ciotka miała słuszność.

Nędzną była, biedną, brzydką – nie mającą poprostu koszuli na grzbiecie.

Wiedziała o tem oddawna, poznała swą biedną niedolę… lecz – dlaczego teraz dopiero czuje to w zdwojony sposób? Dlaczego wobec Antoniego nie wstydziła się swej ubogiej sukienki? Silną była na uroczysku w Wołochowie, silną, szczęśliwą, Wesołą…

A przecież – tam, sama wyrzekła z duma: „Słabymi się brzydzę!” Słabymi!…

Cóżby mógł jej powiedzieć teraz Antoni, gdyby ją zobaczył znękaną, przybitą, spłakaną, w rozterce z życiem, z duszą własną, z ciotką, z… własną wolą!

„Słabymi się brzydzę!…”

ł z krzykiem znowu się za głowę porwała.

Słabą była, nędzną, wiedziała o tem–i czuła się zwyciężoną przez samą siebie… I nikogo, nikogo, ktoby mógł przytulić jej głowę zbolałą, ukoić, pokrzepić, ukazać jakiś punkt jasny w tym ciemnym odmęcie!…

Nikogo!… Nawet matki, tej naturalnej powiernicy każdego serdecznego bólu… tego spokojnego objęcia rąk ukochanych, po za któremi serce, niepewnością dręczone, milknie i boleć przestaje… Nagle, na ścieżce zaszumiały liście. Ktoś szedł powoli, depcąc gałęzie.

Marya z głową ukrytą w dłoniach, siedziała, nie widząc nadchodzącego żyda.

Gdy Szmul stanął przed nią, dziewczyna ciągle jeszcze tonęła we łzach, które jej przez palce przeciekały.

– Dzień dobry, panience!

Marya drgnęła, lecz rąk od twarzy nie odrywała.

– Panienka płacze?!

Głos starego koniokrada jakichś łagodniejszych nabierał odcieni.

– Co to panience?

Ona próbowała się podnieść, łzy otrzeć i uśmiechnąć się z przymusem.

– Nic mi, nic mi nie jest… Lecz żyd głową kiwał.

– Nie wierzę, panna cała zaszlochana! aj, waj!… kto widział sobie młode oczy psuć?!…

Marya ręką machnęła.

– Co mi z nich!

Żyd się uśmiechnął.

– Tak mówić, źle – odparł – co bez oczu człowiek znaczy? nic!… Ot, u mnie ślepa jest jedna córka, Gołda, biedne dziecko!… aj, waj!… co ona cierpi bez jasnego dnia, no!…

Milczeli oboje, tylko jeszcze spazmatyczne łkanie piersią Maryi wstrząsało.

– Pannie musiała ciocia dogryźć – zaczął znów Szmul – źle ona robi, bo panienka haruje koło jej dobra uczciwie i rzetelnie!… No, niech panienka nie płacze. Starego Szmula zaraz coś we wnętrzu boli, kiedy ludzkie łzy widzi… Ja tylko żyd, ale ja czule serce mam. U mnie w familii wszyscy tak… tylko jeden Jankiel twardy i łez nie zna. Ny, on też osobno idzie swoją ścieżką… niech idzie.

Rękę za pas położył i spochmurniał na wspomnienie najstarszego syna, który już kilka krwawych, a bezkarnych kresek na sobie dźwigał.

Łkanie Maryi przywołało go do rzeczywistości.

– Aj, aj!… jeszcze panienka szlocha!–wyrzekł, pochylając się ku skulonej dziewczynie.– Schowaj panienka łzy na dalsze życie. Nie zabraknie ci na to ani czasu, ani chęci. Cóż ciotka? ma w sobie wiele paskudnej złości, ale to zawsze familia, a to wielkie słowo, takie słowo!

Brodę siwą pogładził spokojnym ruchem patryarchy.

– Familia u nas, żydów, znaczy wszystko. Kto ją ma, to szczęście ma! Panienka, choć rodziców straciła, ale familię ma, o!…

Łzy Maryi coraz gęściej znów spadać zaczęły.

– Mamę panienki, to ja znał! o, jeszcze maleńką dziewczynką. Bywało–nieraz na ganek Horodyszcza wybieży i o mace pyta. Aj! na Hamana ja jej makagigi przywoził i cukierki dawał. Jak podrosła, to znów często plakiwała i smutna była, bo pokochała się w ojcu panienki, a dać ją za niego nie chcieli. Ja miał w Horodyszczu wielkie zachowanie, to nieraz babcia panienki mówiła: „aj, Szmul! Szmul! utrapienie mi to z tą dziewczyną, co czynić!” Ja brodę gładził i mówił: „zdać to na czas! to się odmieni!… młode to i zapomni!”

Marya głowę podniosła.

„Młode, to i zapomni!”

Stary żyd znał chyba życie może i ona zapomni z czasem i do równowagi wróci.

Łzy oschły na twarzy dziewczyny. Nie czuła się jednak na siłach powracać do domu. Spokój, który powoli wstępował w nią całą, zamało był ugruntowany, aby go nie spłoszyli ludzie tchnieniem swem. Pragnęła chwili ciszy; powstała tedy i zaczęła iść wązką, wydeptaną ścieżyną, pod drzewami się wijącą.

Z pod mieszaniny brzóz, osin i grabów wydostała się teraz powoli pod wilgotne sklepienie sosen, zielone, ciemne, ciężkie od dżdżu i nisko się opuszczające. Cała ziemia zasypana tu była masą igieł, po których lały się cieniuchne strugi wody, ku dołowi spływające.

Marya szła teraz ciągle naprzód, jakby gnana potrzebą ruchu bezmiernego. Smutek jej serca, wobec świeżo przez Szmula poruszonych smutków, wydawał się szczątkiem krepy, wobec olbrzymiego całunu, zakrywającego tysiące serc. Wstydzić się zaczęła bezsennych nocy swoich, strawionych na chorobliwem majaczeniu o ujrzanym niespodziewanie mężczyźnie. I przez chwilę zdawało się jej, że Stanio był dla niej mytem, że nie istniał, nie zabierał przemocą spokoju jej duszy, nie ranił zbyt silnie zbudzonego serca.

Las stawał się coraz rzadszym–tu i owdzie spotkać można było pień wyrąbanej sosny, świeży, zdrowy, żółtawe swe wnętrze w dziennem świetle prezentujący.

Sosny malały nagle, karlały, tu i owdzie pochylone, zgarbione. Niektóre, nadcięte siekierą schły, opuszczając brązowe gałęzie, z których spadały igły. Niektóre nosiły na sobie znak ciemny, dwóch liter z sobą splątanych, jak bydło na rzeź do szlachtuza wleczone.

Marya wydostała się na polankę, na której rozciągała się teraz kolonia niemiecka „Elźbietówką” zwana.

Cały błam lasu po za kolonią, wyrąbany i z ziemią zrównany, w niektórych tylko miejscach czernił się wywróconymi pniami, lub jeszcze nawpół w ziemię wrosłymi korzeniami ściętych drzew. Tu i owdzie na tej jasnej przestrzeni wznosiły się wązkie pasy dymu od ogni, któremi Niemcy pnie niszczyli, ułatwiając sobie w ten sposób pracę. Pomiędzy kadłubami zczerniałych i zwęglonych brył snuli się cicho mężczyźni, pochyleni, wpół zgięci, z rękoma zwalanemi zczerniałem błotem, mokrem, ślizgiem, tłustem.

Kilkadziesiąt chat, a raczej domów, wznosiło się gontami krytych, w prostej ustawionych linii. Niektóre z tych domów nieskończone świeciły szkieletami żółtych belek i pali, doczepionych do głównego cielska domostwa. Na tych belkach okrakiem siedzieli pochyleni Niemcy, pracując pilnie zziębniętemi i prawie granatowemi z zimna rękoma. Chłopcy mali, ze zręcznością małp łazili po palach, pomagając ojcom, podając kawałki drzewa, kliniki, goździe, dachówki, cali zmoczeni wilgocią w ubogich ubrankach, słabo chroniących ciało od mrozu, jakaś dziewczyna w krótkiej spódnicy, na kościstych biodrach przewieszonej, w staniku kamlotowym, szła brzegiem rowu, prowadząc na postronku chudą krowę. Ciepła dera okrywała zwierzę, kobieta szła ledwie perkalikiem odziana. Ciało jej nabierało fioletowych tonów, Wązka wstążka ust niknęła w zziębniętej twarzy.

Dziewczyna przeszła koło Maryi, nie uchyliwszy głowy, harda, smutna, sztywna.

Marya mimowoli za nią oczyma powiodła. Była jeszcze od niej nędzniejsza, gorzej odziana i pewnie nieszczęśliwsza!

Nagle, prawie z pod stóp Maryi, z wnętrza ziemi, wyłoniła się żółta głowa dziecka. Głowa ta pozostała na powierzchni, a za chwilę cały korpusik chudy wysunął się z rozpadliny.

Dziecko wydostało się na ścieżkę i biedz zaczęło w stronę karczujących ludzi, przeskakując zręcznie kałuże wody bosemi nożynami.

Po chwili znów drugie dziecko, cokolwiek starsze, wylazło z ziemi i znów w stronę pola pędziło. To ostatnie trzymało W brudnym galga – nie trochę upieczonych kartofli i kawałek owsianego placka.

Marya teraz wzrok swój w rozpadlinę ziemi zwróciła.

Była to wielka jama z podłóżnym, w ziemię się zagłębiającym korytarzem. Jamę przykrywała słoma, chrust i mech, które to przykrycie tworzyło rodzaj dachu. Zardzewiały, blaszany kominek z pomiędzy chrustu wystawał. Cieniuchna smuga dymu wydobywała się z niego z trudnością i po dachu się snuła.

Teraz, w otworze korytarza, ukazała się do połowy ciała kobieta i pilno w stronę pola patrzyła. Dzieci majaczyły już tylko w oddali, złączyły się razem i przystanęły na środku pola, zapewne placek ogryzając.

– Karl!… Franzi!… unwerschamte Kinder!– zawołała kobieta.

W zmęczonych jej rysach Marya poznała Niemkę, której kilka tygodni temu dopomagała

W znalezieniu dziecka.

Teraz już wykopali sobie jamę i jak zwierzęta nędzne w ziemię się wkręcali, zimując w ten sposób i czekając cierpliwie, aż siekiera ojca dom mieszkalny wzniesie, dom czysty, widny, biały, malwami otoczony. Był to jakiś upór niczem nie zwalczony, zaciętość straszna w znoszeniu nędzy, mrozu, wilgoci, jedynie w chęci posiadania obcego gruntu, przywłaszczenie sobie ciężką, brutalną dłonią coraz większych posiadłości.

Marya smutnym wzrokiem po całej kolonii powlekła.

Na miejscu sosen niebotycznych zaległa pusta przestrzeń lichego pola, wydmę piasczystą we wnętrzu swem kryjącego. Na tej wydmie, jak kruki na pobojowisku, kilkadziesiąt postaci skurczonych, skulonych, ziemię wilgotną i jakby łzami zmoczoną szarpało… Z Wnętrza ziemi, z rozpadlin, jak widma gnomów powstające, roiły się w szarem świetle jesiennego popołudnia drobne, nędzne istoty. Dzieci te rosły powoli, rozwijały się ciężko, lecz rosły zawsze, silne ilością i prawem zasiedzenia, jak żydzi, jakąś karczmę na wieczność dla siebie biorący.

Widmo Stania znikło już teraz zupełnie z przed oczu dziewczyny. Cala zapatrzona w ponury obraz zniszczenia, jakie miała przed sobą, za wielkie smutne horyzonty ogarniała myślą, aby wsłuchiwać się w echa menueta, lub marzyć o oczach przysłoniętych długą rzęsą. Z głową na piersi spuszczoną przeszła wzdłuż rowu, w którym ciekła szaro czarna, leniwa struga… jakiś pies, żółty, z najeżoną szczeciną, o fałszywych i złych oczach, chłeptał tę wodę szpiczastym ozorem. Dwie dziewczyny, od strony obozu wracające, błyskały złotemi w uszach kolczykami. Szły, trzymając się za ręce wyczerpane, znużone.

Marya z drogi im zeszła i znów w las się zwróciła.

Teraz już czuła się niemal uspokojoną. Wie, co zrobi: dom ciotki opuści i pójdzie pracować w inne strony. Ziemia jest tak rozległa, sosny i macierzanka rosną na całym Wołyniu, siano pachnie jednako… jeśli jest w niej jaka miłość, toć pewnie do tej ziemi, która w szarej mgle jesiennej skarżyć się zdaje. Tak! – serce Maryi, jeśli w tej chwili jest raną, to rana ta jest poprostu odbiciem jamy wykopanej w ziemi, w której się kłębią masy żarłocznego robactwa.

Jakże, ona? ona, tak spokojna, czysta i nieskalana mogła się dać opętać po prostu uczuciu, niegodnemu wejść w jej życie! Pojąć teraz tego nie może, zdala od miejsc, które jej obecność Stania przypominają. Czego spodziewać się mogła, ulegając ogarniającej ją miłości? Szyderstwa i pośmiewiska ciotki! Ona, ona zawsze tak dumna i silna, ona, która prócz upajającego spokoju o zachodzie słońca, innych rozkoszy nie znała!… ona, której pierś dziewicza jedynie zapach pól i sosen w siebie chłonęła, ona, z woniejącą ziemią zda się zrosła, w promieniach słońca skąpana, w potokach zieleni i srebrze Styru żyjąca!

Cała miłość dla Stania wydała jej się teraz płaską, banalną przygodą. W tej szerokiej przestrzeni lasu, okrytego płatami zimnej wilgoci, ona poznawała siebie, odnajdywała utracone uczucia, porywy, zadowolenia. Wyciągała ręce, tuląc do siebie smukłe białe brzózki, zabiegające jej drogę, mówiąc namiętnym, gorączkowym głosem:

– Moje! moje!…

Nagle na skręcie lasu zaszarzało coś wśród drzew.

Dwoje ludzi szło ścieżynką, w pól się trzymając. Oboje mieli na sobie świty szare, czerwonemi sznurami szyte, niezgrabne, obszerne, kolan sięgające. Kobieta tylko odznaczała się purpurą chustki, która głowę jej okręcała. Mężczyzna buty z nóg zdjął i na kiju je przewiesiwszy, w błocie brnął boso. Dziewczyna u ramienia mu się uczepiła i szli tak przysunięci do siebie, że pomiędzy ich świtami ani szczeliny nawet nie było.

Marya poznała płowe włosy Iwana Stepanowego syna, i szerokie ramiona Motruny, Hieronimowej dońki… Objęła ich wzrokiem, tych dwoje „przysądzonych”, którzy z miasta pewnie wracali, bo kilka hładyszek i sito obok dziewki się obijało. Hładyszki, sito – na nowe gospodarstwo!

Kupili te skorupy i teraz szli, uśmiechnięci, zgubieni w tym lesie, który, jak wielka alkowa, swe bezlistne gałęzie nad niemi plątał.

Marya patrzyła wciąż na te dwie postacie, oddalające się coraz więcej i cały gmach spokoju, jaki budowała w duszy, runął w jednej chwili. Bose kroki nóg Iwana i pochylona na ramieniu chłopa głowa Motruny – rozbiły w puch szklaną przegrodę, jaką Marya pomiędzy sobą i widmem Stania wznosiła.

Ręce jej, oplatające brzozę, opadły. Brzoza wydala się jej bezduszną istotą.

Lecz bunt ten duszy dziewczyny przybrał inny jeszcze charakter. Żal, żal bezmierny ogarnął ją całą. Na widok szczęścia tych dwojga, pod drzewami niknących, zdało się jej, że pod stopami otworzyła się nagle mogiła, w którą ona szczęście swoje złożyć powinna.

Teraz – już Iwan i Motruna znikli po za pniami drzew. Zostaią po nich szara, niepewna smuga światła, po ścieżce się wlokąca. Marya w smugę tę patrzyła i znów łzy oczy jej zasłaniać zaczęły.

Gdy do dworku powoli, nad wieczorem już, wróciła, spotkała ją na dziedzińcu, czatująca na jej przyjście, Władysławowa.

– Panienko! do oficynki proszę duchem? Panna Leontyna bez pamięci leży, ta pewnie zamrze biedaczka! Ledwie dyszy!…

Marya szybko zwróciła się w stronę oficynki,

Serce jej targnęło się boleśnie. Oddawna lękała się katastrofy, którą słota jesienna przyśpieszyć tylko mogła.

– Posłano po doktora? Władysławowa oczy wytrzeszczyła.

– Ta kogo, panienko serdeczna?

– Czy ja wiem? głowę tracę!

Przed gankiem dworu bieliły się konie Brunona, który właśnie z bryczki się gramolił.

Odchorowawszy forsowną jazdę leśną, całą tę sprawę na drogę sądową skierował, i znów objazdy po sąsiedztwach rozpoczął.

Marya szybko ku niemu przyskoczyła.

– Panie Brunonie – zaczęła gorączkowo–

ciotka Leontyna zachorowała ciężko! Proszę! jedź pan do miasta i przywieź doktora! Brunon cofnął się przerażony.

– Ja? za nic w świecie, panno Maryo! koniczkom źleby to posłużyło… a ja ledwie żyję przez tych infamisów, którzy mi w lesie tak dogodzili. Oh!

Marya brwi zmarszczyła.

– Zamało to wszystko, skoro pan jeszcze po świecie chodzisz!–rzuciła mu, prosto w twarz skąpca patrząc.

– Oh! – powtórzył Brunon, do bryczki włażąc, tak mu twarz dziewczyny imponowała w tej chwili wielką siłą i stanowczością.

– Jedź pan po doktora do miasta!–mówiła Marya, na drążku bryczki rękę oparłszy – nie wiem, co między tobą i ciotką Leontyną było! Słyszałam coś o tem. Mniejsza z tem. Dziś tylko to wiem, że ona umiera, a ty przyłożyłeś się do jej cierpień niemało…

– Ja…

– Tak… W chwili konania choć niech ulgę ma z twojej ręki.

Brunon był blady i zmieniony. Skurczył się na siedzeniu bryczki i okrywał fałdami swego płaszczyka.

– Pojadę… – wykrztusił wreszcie, rzucając ukośne spojrzenie na oficynkę, w której światełko błyskało.

Marya od bryczki odstąpiła. Kulik konie zaciął, bryczka podskoczyła i z łoskotem koło oficyny przeleciała.

Marya szybko ku drzwiom biedz zaczęła.

Tymczasem za bramą Brunon na siedzeniu się uniósł i, szarpnąwszy Kulika, w ucho mu krzyknął:

– Kuliczku, serce! do Zabijanika, do domu pana grafa wieź!…

Kuliczek głową skinął i na lewo szkapy huzarskie zawrócił.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.

Szmat życia

Подняться наверх