Читать книгу Szmat życia - Gabriela Zapolska - Страница 9

CZĘŚĆ DRUGA.

Оглавление

V.

Gdy z zadumy swej się ocknął, łódka już między wzgórza wpłynęła, wzgórza Wołochowem zwane, głośne swą mogiłą wisielczą. U rozstaju ścieżyn, pomiędzy pagórkami się wijących, sterczała duża mogiła kamieniami narzucona. Według podań, na wieczornicach wysnutych, chłop, który, ojczymem będąc, pasierba z sadyby wygnał, niesamowitym został i na rozstaju, wśród strasznej wichury, się obwiesił. Wrzucony do tej mogiły na uroczysku Wołochowskiem, ludzi nocą straszył, aż, kamieniami przywalony, spokojnie w ziemię legł.

Antoni, dostawszy się pomiędzy wzgórza, z uśmiechem je powitał. Snać miłe wspomnienia budziły w nim te drzewa, czerniące na prawie prostopadłych bokach jarów. Aksamitne czarne były wgłębienia tych wzgórzy, bezustannie łączących się z sobą. Wierzchołki jaśniały zieloną, wesołą barwą drzewek drobnych, niemal karłowatych sosenek, jedna w drugą wtulonych. Cały łańcuch tych drobnych gór ciągnął się dokoła, wyrastając, zda się, jedna z drugiej, kładąc się u podstawy szerokiemi, rozłożystemi masami.

Na jednem z tych wzgórzy, na czarnem tle zieleni, tuż kolo mogiły wisielczej, staią Marya, ostro się jasną linią swej świątecznej sukni odcinając. Antoni W łódce powstał i, wiosło w muł Wpychając, do brzegu się kierował. Cytra ze snu zbudzona, przysiadła, wesoło w stronę czekającej dziewczyny naszczekując. Twarz Antoniego promieniała teraz wielką radością. Czarne jego oczy obejmowały życzliwie smukłą postać dziewczyny, która, przed promieniami słońca się kryjąc, liść paproci nad głową niosła.

Łódka przy brzegu zchybotała, w muł się Wbijając. Antoni umiejętnie ją pomiędzy większe głazy skierował, aby spokojnie stać mogła i, szybko po kamieniach skacząc, ku Maryi biedz zaczął. Za nim, szczekając, sunęła Cytra, cała biało różowa pod promieniami słońca.

Marya, nie poruszając się z miejsca, z uśmiechem na przyjaciela swego oczekując, rękę ku niemu wyciągała. On do ręki tej wreszcie przypadł i gorąco ją ściskać począł, patrząc w twarz dziewczyny, oblaną zielonawym blaskiem, filtrującym się przez cienkie liście paproci.

– A nie widzieliśmy się już dwa tygodnie – zaczął–burza przeszkodziła, ale przecież od południa ustala. Dlaczego pani nie przyszła? Ja tu czekałem do zachodu słonka. To niepoczciwie! Ona śmiała się wesoło.

– Miałam robotę niezłą – odparła, na głaz mchem porosły osuwając się. – Ciocia dobytek teściowej Jankla zniszczyła, a więc ja….

– A pani do późnej nocy pierzyny zszywałaś i szyby łatałaś… prawda?

Marya szeroko otworzyła oczy.

– Zkąd pan wiesz o tem? Antoni usta przygryzł.

– Słyszałem… mówili mi… – Kto?

Na twarz Antoniego wybiegł silny rumieniec, dosięgnął czoła, szeroki kark oblał i zniknął za kołnierzem niebieskiej koszuli.

Oboje teraz milczeli, nagłem zdjęci zakłopotaniem; pomiędzy niemi, wśród tych blasków słońca i powodzi zielonej, mignął nagle czarny płaszcz włosów żydówki i przesunęła się jej postać o złotawo gorących połyskach nagiego ciała.

Wreszcie Marya pierwsza milczenie przerwała.

– lez nami – wyrzekła powoli, z niedostrzegalnem drżeniem w głosie–jakieś tajemnice się plączą, ot coś, co nam słowa W gardle Więzi. Że nie moja w tem wina, to pewna. Od lat dwóch spędzamy ze sobą popołudnie niedzielne i zdawało mi się, że znamy najdoskonalej uczucia nasze i myśli zakątki. Lgnęłam do pana, do tej przyjaźni, duszą i sercem calem, bo… choć się nigdy nie skarżę i staram się mieć dla innych twarz pogodną i wesołą, toć każdemu przyjdzie chwila ciężka, gdzie się mimowoli szuka przyjaznej twarzy i pragnie ten ciężar z duszy wspólnemi sitami zrzucić.

Umilkła na chwilę, jakby czekaiąc na jakieś słowo z ust mężczyzny, który wszakże milczał, głowę na piersi zwiesiwszy.

– I dobrze nam tu było–zaczęła znowu – dobrze nam tu było pomiędzy tą zielenią i z tą srebrną rzeką u dołu się wijącą. Oboje otwieraliśmy przed sobą przeszłość, biedną naszą, przeszłość dwojga biedaków, którzy się w słońcu chowali, lecz mało słońca w duszy mieli. Wymienialiśmy pomiędzy sobą zdania, staczali walki, bujali w dziedzinie marzeń, bawili się w chłopomanię, aby potem spaść na ziemię razem i już bez ułudy naokoło spoglądać. I dobrze nam tu było z tem zapomnieniem o różnicy płci naszej, o tem, żeś ty–mężczyzną, ja – dziewczyną, ot!… dwóch chłopców, błąkających się w czas wakacyjny po polu, a czasem znów dwoje dziewcząt, w błękit nieba wpatrzonych… Lecz teraz… coś się zmieniło, i ty oczy przedemną spuszczasz, wzrokiem po krzakach błądzisz, a ja…

Urwała nagle, nie umiejąc określić stanu swej duszy, cała podniecona jakąś smutną gorączką, która ją od tygodnia trawiła.

Lecz on teraz słowa jej podchwycił i, u stóp jej usiadłszy, powtórzył:

– A pani?

Ona brwi zmarszczyła, jakby niemile tem pytaniem dotknięta.

– Nie o mnie tu chodzi–odezwała się dość szorstko – nie ze mnie płynie to, co przyjaźń

nam psuje; jeśli jest coś we mnie to jest prostym wynikiem naszego obecnego położenia. No!… bądź pan szczerym, wyznaj mi, o co tu chodzi?

Antoni pot kroplisty z czoła otarł.

– Nie o co, możesz pani powiedzieć, lecz o… „kogo” – wyrzekł wreszcie z wysiłkiem.

– Tak! – podjęła porywczo Marya „o kogo”… o nią – o tę dziewczynę–o… Trejne!

Antoni szybko głowę podniósł i w oczy Maryi pytająco spojrzał. Ona się uśmiechnęła ironicznie.

– Dziwisz się, zkąd wiem o tej wielkiej tajemnicy, którą starałeś się strzedz z taką siłą! Mówiłeś mi przecież, niedawno, po chwili rozmarzenia, że znalazłeś wreszcie istotę, której pragniesz oddać swe serce, duszę, czy ja wiem wreszcie – wszystko!… Zdawało ci się, że zdołasz przedemną do czasu ukryć imię tej kobiety, lecz – instynkt mój.. instynkt nie zawiódł mnie bynajmniej! Tą wybraną twą – Trejne! Trejne!… O!… Antoni!

W głowie jej brzmiała wymówka gorzka, ręką nerwowo liść paproci szarpała, rzucając strzępy dokoła.

– Dlatego właśnie imię jej taiłem, bo wiedziałem, że nienawiść wrodzoną dla rasy jej żywisz!

– Dla rasy jej?–przemówiła Marya gwałtownie–nie dla rasy; mylisz się! Nie wahałam się wszakże z błota wydobywać ich pościeli, czyścić i gniazdo im lepić; lecz ta dziewczyna ma jakieś dziwne spojrzenie, i cala wydaje mi się być złym duchem, po lesie biegającym.

Antoni uśmiechnął się nieznacznie. – Przyjaźń dla mnie cię zaślepia, droga moja przyjaciółko! Trejne ma dziwnie nerwowy i ognisty temperament, lecz to już właściwość krwi, która w jej żyłach płynie… Lecz są chwile, w których uległą i łagodną jest, ot, wprost jak gołąbka. A przytem jest taka piękna! Usta Maryi zadrgały nerwowo.

– Piękna!… oto słowo zagadki! Piękna!… i dlatego, nie zważając na jej wpółdzikość, głupotę, nizki stan jej serca i umysłu, zaprzepaszczasz się W niej bez pamięci. O, Antoni, Antoni!…

– Synem ekonoma jestem.

– Och! nie o to tu chodzi, lecz o to, co za przyszłość dla siebie i dla niej gotujesz, powiedz.

Antoni przygryzł wargi.

– To… nasza tajemnica! – odparł wreszcie przyciszonym głosem.

Marya brwi zmarszczyła.

– Wasza… tajemnica!–powtórzyła powoli – więc znów tajemnica, i to wasza… przede mną. Och! wdzierać się w nią nie będę! I tak zawiele o sprawie tej mówię. Czuję, że źle robię, ale to już silniejsze odemnie. Pamiętaj pan jednak, ażebyś kiedyś nie pożałował skarbów swej serdecznej, poczciwej duszy, tak marnie pod stopy tej dzikiej żydówki rzuconych!…

Milczeli oboje długą chwilę, patrząc w przestrzeń. Przed nimi, po drugiej stronie rzeki, piętrzyło się wzgórze, tworzące w odstępach, zapełnione zielenią, głębokie szczeliny. Olbrzymie bukiety paproci, przeplatane masą liliowych dzwonków, kładły jasne, przejrzyste wachlarze na czarne tło gąszczu. Po obu stronach Wąwozu jaśniała wązka, olśniewająca smuga światła, którego podstawą były fale rzeczne, mieniące się bezustannie mora srebra i błękitu. Ostra woń roślin wilgotnych, tłustych, w cień zapadłych, przepełniała powietrze. Cisza panowała dokoła prawie jak W świątyni. Chmary małych, żółtawych motyli kręciły się dokoła, na dzwonkach przysiadając. Woda tylko z szumem po kamieniach rwała, których tu dosyć z brzegów się staczało, szarych, poprzecinanych brunatnemi żyłkami…

Wreszcie Marya pierwsza z kamienia się podniosła.

– Iść mi już trzeba–wyrzekła, fałdy sukienki poprawiając.

Antoni na klęczkach u jej stóp pozostał.

– Gniewasz się pani na mnie?–zapytał nieśmiało.

– Ja?–odparła dziewczyna–za co? Jesteś przecież wolnym i przyjaźń moja nie może wiązać ci serca. Czyń, co uznajesz za stosowne i do szczęścia twego potrzebne; a jednak, powtarzam ci, że ja w tem szczęścia twego nie widzę.

Usta teraz zębami przycięła, wyniosła i zimna. Nie znając podniecenia zmysłów, zrozumieć nie mogła miłości Antoniego dla tej dziewczyny, której ramię podczas wędrówki opasywało ją na chwilę, jakby ogniową obręczą.

Trwogę, wstręt i żal czuła do Trejny, żal za zakłócenie tej spokojnej przyjaźni, która tu, w głębi uroczyska ukryta, była jedyną jeszcze gwiazdą na smutnem tle jej życia.

Ze smutkiem więc ukrytym, wzrokiem cały jar ogarnęła. Zdawało się jej, że po raz ostatni widzi wachlarze paproci, aksamit drzew i srebrną łuskę Styru.

Antoni z miną skruszonego winowajcy klęczał wciąż u jej stóp.

– Wstań pan! – wyrzekła porywczo. – Co robisz u nóg moich? Nie zbłądziłeś przecież wobec mnie samej. Rozerwałeś tylko nić, którą oboje snuliśmy od tak dawna! Sądziłam, że jesteś silniejszy, oto wszystko!…

Z piersi Antoniego wyrwało się westchnienie.

– Silnym jestem, panno Maryo – odparł, z ziemi się podnosząc. – Pani wiesz najlepiej… niczego się nie ulęknę, a jednak… Z tem walczyć niepodobna! Tak człowieka weźmie za łeb i duszę mu ściśnie, jak w kleszcze!…

Zaciśniętą pięścią po wypukłej piersi się uderzył.

– Ot… jak opętanie, pozbyć się ani weź! Męka to… och, jaka!…

Marya spojrzała nań zdziwiona. Miał rzeczywiście wygląd człowieka udręczonego bardzo, bo oczy podsiniale, policzki zapadnięte, usta niespokojnie drżące… Więc to była… miłość? Ach, nie! Sto razy nie! Ona nie podda się nigdy takiej torturze, zwłaszcza dla ułudnej mary!

I silą swą zbrojna, ciągle zraniona W swej dumie dziewiczej, zaniepokojona w półśnie letargicznym, z którego ocknąć się jeszcze nie chciała, cała przerażona brutalnością niezrozumiałego dla niej uczucia, które jej czystą szatę nieświadomości plamiło, rzucała chłodne i wyniosłe spojrzenie na zgnębionego mężczyznę.

– Nie wierzę, aby przy silnej woli pozbyć się takiego dobrowolnego wroga z serca niemożna było – wyrzekła powoli, ku dołowi pomiędzy gęstwinę roślin schodząc. – Gdybyś pan zechciał, powróciłaby ci dawna swoboda myśli i uśmiechu. Dziś jesteś pan już cieniem dawnego Antoniego, którego śmiech rozlegał się tak wesoło, lub który mi tu śpiewał „Hrycia”, akompaniując na swej harmonii. Straciłeś pan swobodę, a ja… straciłam przyjaciela!

On porwał ją za fałdy sukni, przytrzymując już prawie nad brzegiem rzeki.

– Nie mów pani do mnie w ten sposób – zawołał prawie rozpaczliwie. – Jak Boga kocham, nie z mojej winy ta rzecz się stała. Wszystko to na mnie spadło, jak burza i dosyć się nadręczę sam po nocach, ot, jak pies nieraz wyjąc do miesiąca. Jeszcze teraz pani odbierasz mi swą przyjaźń. Cóź teraz począć mi na bożym świecie!…

Marya odwróciła się ku niemu, prosto mu w twarz patrząc.

– Nie lubię ludzi słabych–wyrzekła, drżąc prawie z jakiegoś wewnętrznego wzruszenia, z którego sobie nie mogła zdać sprawy. – W tej chwili przedstawiasz mi się, panie Antoni, zanadto słabym i bezwłasnowolnym. Ja, kobieta, nie dałabym się ngdy opętać takiemu uczuciu! Odchodzę. Gdy nic znów przyjaźni naszej rwać na strzępy nie będzie, zejdziemy się tu znów, by patrzeć na Styr, na paprocie, i śpiewać: „Nie chody Hryciu!”

I szybko brzegiem rzeki iść zaczęła, chłodna, wyniosła dziewica, głowę oblaną złocistą aureolą słoneczną, wysoko i dumnie niosąc.

Antoni nie biegł za nią, czując instynktownie, że zmysłowa miłość jego dla Trejny kała poniekąd zamkniętą w swej nieskalanej czystości dziewczynę.

Długo śledził ją wzrokiem, patrząc jak szła, objęta z obu stron ciemnemi ścianami wąwozu, migając bladawą sylwetką w błękitnawym blasku rozpadliny.

I nagle smutek wielki ścisnął mu serce. Zdawało mu się, że wszystko, co miał najlepszego w życiu, oddalało się od niego razem z odchodzącą dziewczyną.

Chciał biedz, wołać, lecz nie śmiał.

Marya szła bowiem ciągle prosto, nie oglądając się po za siebie. Wreszcie, zaczęła zlewać się powoli z masą błękitną, przepełniającą ujście wąwozu, chwilę jeszcze majaczyła w słońcu, wreszcie… znikła zupełnie.

Teraz Antoni pozostał sam jeden w tym wąwozie, po którym tyle razy glos jego śmiechem nabrzmiały płynął, a drugi głos dziewczyny, świeży, młody, mu odpowiadał.

Obejrzał się na wisielczą mogiłę, która hen, daleko białymi kamieniami błyskała, cała dzikim bluszczem i łopuchem okryta, i serce mu się ścisnęło boleśnie, a nawet myśl o purpurowych ustach Trejny boleści tej odegnać nie mogła. Marya, przypadkowo przezeń w tym jarze pewnego niedzielnego popołudnia spotkana, wyciągnęła ku niemu dłon przyjazną i jego, prostaka, do siebie przygarnęła serdecznie, towarzyszem swych chwil wolnych czyniąc.

On przyjaźń tę przyjął i, sam prosty, niemal dziecinny, w dziewczęciu tem znalazł wdzięk wielkiej kobiecości z niepospolitym umysłem złączony. Nie olśniewała go wiedzą, boć sama jej nie miała, lecz podniecała w nim chęć zbadania rzeczy, dla niego dotąd niedoścignionych. Oboje więc razem szperali w książczynach, przez Antoniego W miasteczku znalezionych, szperali, dopomagając sobie Wzajemnie. Kobieta wzięła tu na siebie rolę przewodnika, instynktem się kierując, on, jak pies wierny, u nóg jej legł, zasłuchany w słowa, z bladych ust jej płynące. Chwilami, porwani oboje pięknem, nagle z poszarpanych kartek się ku nim wyłaniającem, milkli wpatrzeni w ciemną zieleń jaru, lub srebrną wstęgę wody; chwilami ręce ich w gorącym łączyły się uścisku, i siedzieli tak długo, z tą zadumą Wołyniaka w ciszę, o Wieczorze letnim się ścielącą, Wpatrzonego.

Ani na chwilę nie zadrgały w nich zmysły, pomimo krwi młodej, która im w żyłach płynęła. Ręce ich splatały się i rozplatały spokojnie, jak gałęzie jednej i tej samej rośliny. Byli sami, we dwoje, w ciemnej zieleni ukryci, jeno paprocie słały im się pod stopy i Styr szemrał, po kamieniach bieżąc. Oni, zasłuchani W ciszę, siedzieli, czując niewypowiedzianą rozkosz w tem przeświadczeniu, że są obok siebie i mogą w każde) chwili głos swój posłyszeć, jakąś myśl zamienić, zapytanie rzucić…

Antoni zwłaszcza w tej spokojnej, równej, nie szarpiącej się przyjaźni, znajdował słodycz niezrównaną. Skłopotany gospodarskiemi udręczeniami, wiecznie o grosz się troszczący, drżący z obawy przed gradem lub posuchą, przed mrozem lub trzydniówką, przesiąkły atmosferą stajen, owczarni, mający jeszcze w uszach przekleństwa parobków, ocierający się co chwila o trywialne miłostki dziewek, po za folwarkiem się kryjących, dążył do uroczyska wołochowskiego z radością, z myślą o tem smukłem, miłem dziewczęciu, które, uśmiechnięte, w swej biednej wytartej sukience, stojąc wśród mchu i zieleni, spracowaną rękę ku niemu wyciągnie i dobrem słowem powita…

Antoni łódkę od brzegu odepchnął i powoli na pełną Wodę się wydostał. U nóg jego leżała „Cytra” i wciąż łeb wykręcała w stronę, którą odeszła Marya, ciemno-błękitnemi ślepiami w przestrzeń patrząc. Wreszcie zawyła długo, przeciągle, jakby z żalu za tą, która odeszła, dumna, surowa i dla błędów innych – nieubłagana…

Łódka płynęła teraz z biegiem rzeki. Antoni Wiosło w łódź cisnął i sam z ławki na rogoże się osunął, głowę w dłonie ujmując

Odkąd w karczemce, w lesie, ujrzał czarny płaszcz włosów Trejny i poczuł dotknięcie jej gorącego ciała, przestał być panem siebie. Z początku sądził, że miłostka ta przeminie, jak każda inna z Hanką lub Paraską o szarej godzinie zawiązana. Lecz Antoni w oczy żydówki w złą chwilę spojrzał i, war gorący w żyłach poczuwszy, jak topielec w tę czarną bezdeń ciągnął. Powrócił do karczemki raz i drugi, czując się bezsilnym wobec tej półdzikiej dziewczyny, która, oparta o pień sosny, stawała przed nim, złotawem swem ciałem z pośród łachmanów błyskając. W pół żartobliwą mową wyciąga! z niej harczące, gardłowe dźwięki i łamane, poplątane słowa. Przymilała mu się z pośród gąszczu swych włosów, jak czarna kotka, grzbiet swój o pień sosny trąc. Lecz gdy się do niej nagle przybliżył i, w drżące ramiona ją schwyciwszy, ustami do opalonej szyi przylgnął, z harczeniem i przekleństwem z rąk mu się wyrwała, ugryzłszy go przedtem silnie w kark, z koszuli się odsłaniający.

I odtąd trzymała go ciągle na uwięzi, pod oczy mu podchodząc.

On–prawdziwy mężczyzna, raz dotknąwszy jej ciała, wolę stracił, i teraz, gdy czarną postać żydówki, koło dworu snującą się Widział, wybiegał gorączkowo, aby ją wewnątrz domu wprowadzić i tam napawać się dziwną pięknością jej rysów, bogactwem i pyszną linią kształtów, złotobronzowym kolorytem jej cery.

Ona szła z pokoju do pokoju, dotykając z ciekawością ubogich, dla niej wspaniałych sprzęcików, zatrzymując się przed niewielkiem zwierciadełkiem, które nad włosianą kanapą wisiało. W milczeniu wpatrywała się w odbicie własnej postaci i tylko cienkie jej "Wargi zacinały się w półokrągłem skurczeniu.

Z piersią podaną naprzód, z oczyma w taflę szkła wlepionemi, stała pogrążona w kontemplacyi własnego ciała, zdając się nie dostrzegać obok siebie znajdującego się Antoniego, który z czołem gorącem, z rękami lodowo zimnemi, z karkiem potem oblanym, oddychał ciężko, w milczącą dziewczynę wpatrzony.

I, czując, że rozszalałe zmysły główną w tej sprawie grają rolę, Antoni starał się wynaleźć idealniejszą stronę swego zaślepienia. W smutnych oczach Trejny dopatrywać począł skargi na niedolę i niesprawiedliwość ludzką. Z matki zaczerpnięta egzaltacya dopomagała mu w tem usilnie. Nie mogąc tej dzikiej istoty rzucić sobie w objęcia – zaczął ją stawiać na piedestale świętości, odkrywając w niej najdoskonalsze strony, które z własnej duszy czerpał i w tę istotę przelewał.

Ona u nóg mu kucała, ośmielając się powoli, jak obłaskawione kocię, które pazury w aksamit swej skóry chowa, cukru dostać pragnąc. I oczy jej miały zielone błyski, gdy wreszcie, dostrzegłszy silne w jej wzroku pragnienie, pierścionek z palca zdjął i darował jej mówiąc:

– Weź; to pamiątka odemnie!…

Odtąd – codziennie do dworku przybiegała, drobiazg jakiś z niego wynosząc. I miała podobieństwo do czarnego kruka, za świecidełkiem goniącego. Antoni drobiazgi jej te dawał, znajdując w jej upodobaniu do błyskotek dziecinną stronę charakteru.

Ona to zrozumiała i, teraz, chcąc coś otrzymać, wyciągała krogulczo zagięte palce, mrucząc:

– A kindele!

Powoli przecież czarna ta dziewczyna zaczęła wrastać w krew mężczyźnie. Jak pijak potrzebuje wódki, tak Antoni potrzebował ujrzeć jej drobną twarz, obramowaną masą czarnych włosów. Czasem, nocami gryzł swą skórzaną poduszkę i szarpał sznurek nocnej koszuli, który mu się aż w szyję Wpijał. Czuł, że mu coś w kleszcze serce bierze i do omdlenia ściska. Czuł, że równowagę traci i w życie jego spokojne, życie ekonomczuka, na posesora wyrosłego, jakaś mara ciemna się wciska i cień rozpościera Napróżno zwracał się do pracy, w zamiłowaniu swem do ziemi siły czerpiąc, za sierp chwytał, idąc z żeńcami na wyprzódki, las obchodził, w chłodzie swe czoło nurzając, zajmował się sprawami wsi i starał się wzbudzić w sobie dawno już wygasłą swą miłość dla ludu. „Kość z kości–chłop jestem” – mawiał wtedy, ze starszyną narady wiodąc. Lecz i to pomódz nie mogło. Gdy pozostał sam, pierwsza myśl, jaka mu mózg przeszywała, było wspomnienie Trejny i gorące pragnienie ujrzenia jej jaknajprędzej, posłyszenia jej gardłowego głosu, wywołania ua twarz jej, zwykle ponurą, promiennego uśmiechu.

Łódka płynęła ciągle, powoli się naprzód posuwając. Uroczysko znikło już oddawna i tylko wzgórza majaczyły, ziemną masą pokrywając płaszczyznę.

Antoni ręce od twarzy odjął, w górę spojrzał, porę dnia badając.

– Późno jest – pomyślał, za wiosło chwytając – ludzie już ściągnąć musieli; śpieszyć się trzeba.

Po kilku chwilach znów myślą ku Maryi wrócił.

Dziwna dziewczyna! Odeszła z urazą w sercu, jakby nie mogąc zrozumieć, że miłość jego dla Trejny w niczem ich przyjaźni osłabić nie może. Owszem, gdyby mu pozwoliła wyspowiadać się szczerze, serdecznie, odkryć cały stan duszy walką tą skołatanej, byłby jej wdzięcznym bezgranicznie. Lecz ona zamknęła się w sobie, rozżalona, dumna, obrzucając go pogardą i przybijając jednem słowem:

„Nie lubię ludzi słabych!” O! on słabym nie był i czuł wielką siłę do Walki z życiem, jaką już prawie od dziecka toczył. Lecz to, co go ogarnęło, silniejszem było od niego samego. Walczyć z tem… napróżno; lepiej już zostawić tak rzeczy, jak są!

„Cytra” niespokojnie na dnie łódki się poruszyła.

Antoni ocknął się z zadumy.

Znalazł się już przed swoim dworkiem, na stoku sadu. Pomiędzy drzewami bielało od łudzi, świątecznie przystrojonych.

Snadź mieszkańcy Modliszcz, Zabijanika, Omelna i Horki już nadciągnęli.

Korczyńskich chłopów widać było tu i owdzie, jak się z po za rzeki ku dworowi przybierali, na prom czekając. Zdało się nagle, że cala Jąka zakwitła purpura spódnic, bielą świt, jaskrawą pstrocizną chustek. Gromadami nad brzegiem ludzie siadali, buty na bose nogi wdziewając. Kobiety świeże namitki na głowę wiązały, śliną dole skręcając…

Antoni do brzegu przybił i raźno z łódki wyskoczył. Całą troskę, gniewem Maryi i miłością dla Trejny sprowadzoną, usiłował z siebie otrząsnąć, stając się W tej chwili gospodarzem, przyjmującym w gościnę swych sąsiadów. Nie za co innego bowiem mieli się ci wszyscy ludzie, ciężkiemi butami trawę sadu depcący. Sąsiedzi dworu, i to sąsiedzi często z góry na ten biedny dwór patrzący! Kurna chata powoli brała górę, strzechą swą dachówkę ku ziemi gniotąc…

Szybko przemknął Antoni pod drzewami i do dworu wpadł, aby za chwilę na ganku się ukazać. Już na dziedzińcu, opłotki okrążając, walił się cały tłum ludzi, śpiewających niskimi, ochrypłymi głosy. Biało było od parcianek, czy sto wypranych, świt z siwego sukna, czarnemi plecionkami wyszywanych koszul, harasówką pod szyję związanych, zapasek perkalowych wąskich, na które czerwone pasy, z włóczki dziane, spadały. Jak purpurowe plamy, tak się płoniła natem tle przeczystem, krasna serża fartuchów i kaszmir wiązanych chustek. Słońce zapalało złote iskry w paciorkach, spadających na piersiach kobiet, mieniło się purpura w sznurach korali, zakończonych całą masą zczerniałych medalików.

Na przodzie tego tłumu dwie dziewki, rosłe, tęgie, zdrowe, o spadzistych ramionach, wydatnych biodrach, niosły na głowach olbrzymie wieńce, przetykane pstrocizną różnokolorowego papieru. Szły obie równo, wysuwając naprzód olbrzymie nogi obute w czarne wysokie buty, na które spadał gruby haft koszul, z pod płatów czerwonego sukna się wysuwających.

Płaty te opinały ciała dziewczyn, pod górę się wznosząc, przytrzymane pasami z zielonej wełny i pokryte białym perkalem zagiętych na bok fartuchów. Koszule, mocno u stanu sciągnięte, lekko włóczką zahaftowane, z kołnierzami, szeroko odwiniętemi, obdziergane w ząbki białą bawełną, dozwalały widzieć szyje, silne i opalone, przecięte podwójną linią, właściwą tylko zdrowym, kobietom.

Dziewki pod boki się ujęły i śmiało do ganku zmierzały, patrząc z trudnością po przez masy kłosów, które im na oczy spadały. Zwłaszcza ten pszeniczny wianek, ciężki, pełen bogatych ziaren, ku ziemi się giął, swem doskonałem rozwinięciem brzemienny. Dziewka, niosąca go, Opanasowa Hapka, zielone oczy mrużyła, cala oślepiona tem uderzaniem ciężkich kłosów, które ją po policzkach za każdym krokiem biły. Olena, wdowy Chimki córka, wyżej głowę niosła. Żyto, wiadomo, lżejsze, choć go chyba z dziesięć snopów na ten wianek użyto. Wielki bo byf i piękny nad podziw.

Antoni, na ganku stojąc, czekał i patrzył na ten tłum, białą masą dziedziniec zalewający. Była ich moc niemała, mieszkańców tych czterech wiosek, którzy ciągle jeszcze ścieżynami nadciągali, jak male strumyki górskie z Wielką falą… się łącząc. I w pół zgięte staruchy na kijach oparte, strasznie pomarszczone, ot, wprost Wiedźmy po nockach się kołacące, wlokły się, bezzębemi szczęki ruszając i oczy czerwone, wypłakane, od słońca osłaniając. Koło nich szły gromady dzieci, w czystych koszulach, z głowami okrytemi szarobiaławemi włosami, w schodki ponad czołem przyciętemi. Tu i owdzie Widać było matkę z dzieckiem w płachcie, przez plecy przerzuconej, z drugiem, Wiszącemu spódnicy, z trzeciem, bosych nóg się czepiającem.

Byli tu i mężczyźni, wymyci, czerwoni i spaleni słońcem, silnie na nogach osadzeni, z krzyżem wygiętym, z piersią zapadłą; starcy – pokurczeni, do ziemi się chylący, w czerwonych świtach, w łatanych koszulach, I Wszędzie odzież za szeroka, świty olbrzymie, dokoła ciała wlewające jakiś brak ciała tam, gdzie go najwięcej być po – winno, zanik członków, kształtów, znikczemnienie i karlenie się rasy. Tu i owdzie kilka posągowo pięknych twarzy kobiecych, kilka par oczu, czarnych jak węgle, w obramowaniu czarnych, jak smoła warkoczy. Lecz zaraz usta zwiędnięte, powieki rzęs pozbawione, skóra spalona i twarda… jakieś smutne pochylenie wyniosłej postaci, to coś, co zwiastuje zatracenie ostatków piękna i prawidłowych form ciała.

Pieśń, przez tłum śpiewana, wysoko w przestrzeni się Wzbijała, gardlanem przeciąganiem w płaczliwe zawodzenie przechodzącem. Chłopi szli, kołysząc się zwolna, głowami takt znacząc. Antoni pieśń tę od dziecka umiał, i nieraz ją W Turemnem, z tłumem się zmieszawszy, śpiewał. Każde słowo w duszy jego oddźwięk znajdowało. Lat już tyle, taką białą falę ludu, płynącą do dworu, widział, lat już tyle pszeniczne kłosy i żytnie kiście, na głowach dziewek, W słońcu mu się złociły.

Wreszcie Olena i Opanasowa Hapka pod ganek podstąpiły, wianki z głów zdejmując. Antoni od każdej wianek odebrał i na ławie złożył, wzamian dziewkom po trzyrublowym papierku, owiniętym w pięć łokci purpurowej Wstążki, podał.

Dziewczyny za dar podziękowały, za kolana panicza ujmując i wsunąwszy Wstążki W zanadrze, ze śmiechem i chichotem, w tłum się rzuciły.

Antoni z ganku zstąpił i wprost do Kandziuby, najstarszego wiekiem gospodarza, podszedł, a ująwszy go pod ramię, do sadu wprowadził. Za nimi rzucili się chłopi, krzaki łamiąc, druzgocąc malwy, gniotąc bluszcz, rozrzucając dachówki, któremi klombiki obramowane były.

W sadzie Polikarp, stróże, pastuchy, dziewki z piekarni, koło stołów się kręcili, jadło znosząc i na tarcicach kupami układając. Więc ogórki kwaszone ociekały z sosu, całe oblepione jeszcze koprem i bobkowemi liśćmi, gomółki bieliły się tu i owdzie, z bochnami chleba pomieszane. Hreczuszki, świstuny, olbrzymie hreczane pierogi, nadziane kapustą i serem, kraszone skwarkami, W misach się rozkładały, a tu i owdzie banie z mlekiem w hładyszkach na ławach poustawiano. Całe kupy łyżek drewnianych, nowych, powiązanych sznurkami, leżały na brzegach, z obwarzankami, posypanemi anyżkiem, się mieszając. Blaszanki większe i mniejsze, napełnione wódką, stawiali pastuchy na stołach, łokciami sobie drogę wśród tłumu torując. W olbrzymich kotłach na trawnikach buchał białawą parą barszcz z boćwiny, w którym tu i owdzie mięso pływało.

Antoni pierwszą blaszankę ze stołu ujął i, w górę podnosząc, zawołał:

– Za wasze zdrowie!

Tłum głośnym krzykiem odpowiedział, a Kandziuba, z siwej głowy czapę zdejmując, blaszankę z rąk posesora przyjął i do beczki, koło której stał Polikarp, podszedł.

– Natoczcie! – wyrzekł, blaszankę podstawiając.

Polikarp czop wyciągnął, kran otworzył i srebrna struga przecięła powietrze.

Do Kandziuby teraz Oponas, ojciec Hapki, się podsunął, cały czerwony, gubiący się w fałdach olbrzymiej świty, i rękę po blaszankę wyciągnął.

Tymczasem tłum cały stał nieruchomy, zbity w jedną masę, a słońce kładło na białe płótna odzieży jasne, bogate plamy.

Dziewki, w kąt zbite, kułakami gęby zatykały; mężczyźni stali z głowami podanemi naprzód, w postawie wyczekującej, w beczółki wpatrzeni.. Pod jedną z lip, Ewa Dziubenka, starucha osiemdziesięcioletnia cała drżąca i tak blada, jak zapaska, którą sobie na plecy włożyła, osunęła się na ziemię, w trawie kucając. Kilka kobiet się ku niej pochyliło, o zdrowie pytając; stara bezzębne usta otwarła, murmocąc coś z cicha, lecz głos je w tłumie się gubił i tylko słychać było od czasu do czasu jej suchy i urywany kaszel.

Antoni po tłumie spojrzał i żwawo się pomiędzy ławkami przeciskać zaczął. I, ująwszy za ręce kilka bab o siwych dolach, do jadła zachęcał, do mis ciągnąc. Wiedział, że początek w tych razach bywa najtrudniejszy. Chłop, raz do miski zasiadłszy, skórę milczka zrzuca i radości się oddaje. Powoli, jednak tu i owdzie już blaszanki w rękach kobiet błyskać zaczęły. Mężczyźni trzymali się jeszcze ciągle opornie, z pod grzyw chmurno patrząc. Kobiety piły wódkę małymi haustami, rękoma się zasłaniając. Wreszcie to jedna, to druga zaczęła w ręce mężczyzn miarki wciskać i do gomółek i ogórków się dobierać. Antoni gorąco do jadła zachęcał, teraz, po między gromadą parobków stojąc i wódką do nich przepijając.

Gdy się obejrzał, już lawy pozajmowane namitkami kobiet, bieliły się. Mołodyce, poopierawszy łokcie na stolach, powoli pierogi z mis wyciągały, dzieciom je wtykając. Łyżki z klekotem rozwiązywano, parobcy sunęli ku dziewkom, które kukurydzę gryzły, lub chrupały obwarzanki białemi, jak ser, zębami. Starczychy koło Polikarpa krążyły z pustemi blaszankami. On, spocony, kran coraz częściej odkręcał, na pieńku przysiadłszy.

Nagle zaszumiało od krochmalnych spódnic i z pośród drzew, gromada Niemców i Niemek ku stołom sunęła. Chłopi obejrzeli się z nienawiścią i skłębili, jakby przed napaścią wroga. Niemcy jednak szli spokojnie, stawiając wysoko nogi, obciągnięte niebieskiemi wełnianemi pończochami. Niektórzy byli ubrani wytworniej, przeważnie jednak wszyscy mieli kaftany beżowe lub płócienne i kamizelki w kwiaty. Kobiety chude, płaskie, w spódnicach bawełnianych, kaftanach barchanowych i chustkach, powiązanych pod szpiczastemi brodami. Szli wolno, nie mając nic wspólnego z tym białym tłumem chłopów, który stał lub siedział, cały zielonawym oblany blaskiem, płynącym przez delikatny sufit liści.

– Korczyńska kolonia!–rozszedł się szmer w tłumie chłopów.

I szybko do ław rzuciło się teraz wszystko, jakby chcąc intruzom odebrać kawałek deski, na którym spocząćby mogli. Z klekotem łyżki latały, z rąk do rąk przerzucane, blaszanki silne odciski palców unosiły…

Antoni przybyszów dostrzegł i podążył ku nim.

Najstarszy wiekiem, Johann Schulz, czerwony, obrosły siwą szczeciną, a silny w ramionach starzec, dość hardo posesora pozdrowił, na uprzejme jego zaproszenia odpowiadając:

– Wir werden nicht lange bleiben… ist weit nach Hause…

Antoni przygotowaną beczkę piwa i stos obwarzanków im wskazał. Usunęli się zaraz, pod pniami jabłoni się rozkładając. Beczkę wzięli pomiędzy siebie i pili w milczeniu, plecami do chłopów odwróceni.

Tymczasem chłopi, podnieceni obecnością „kolonii”, rozgrzani pierwszemi blaszankami wódki, już coraz weselej bawić się zaczynali. Szarą kurtkę Antoniego widać było wszędzie, nawet koło Jewki Dziubenki, która drżącemi rękoma do wybladłych warg wódkę niosła.

Przykląkł przy niej, nie pozwalając, aby się podniosła i, na liściu łopuchu hreczuszka jej podając, pytał:

– A co wam, matko? chorzy?

Stara zastękała, spoglądając w twarz Antoniego bielmem zasnutemi oczyma.

– A… niezdużam, jaśnie panie.

– W domu było ostać!

– Sama jedna w sadybie? oj!… nie!

– Czemu?

– Strach mi!

W zapaskę tulić się zaczęła, fałdy płótna do siebie zgarniając. Antoni powstał.

– Chorzy jesteście – chcecie, to wam zięcia zawołam?

– Mewtoda?… o! nie–nie!

Trwogą twarz jej zaszła. Niespokojnie poruszała się, bojąc się gniewu zięcia, który chciał ją koniecznie W Modziszczach zostawić i na „baP Wziąć się wzbraniał.

Niedaleko od starczychy siedział znów pod drzewem mężczyzna bosy, uboo ubrany i smutny. Długa czarna broda spadała mu na piersi. Dwoje małych dzieci, palce w usta wetknąwszy, stało obok przestępując z nogi na nogę. Podarte koszule odsłaniały żółtą chudość ich ciał anemicznych. Patrzyły na stoły, łykając ślinę, lecz zbliżyć się nie śmiały.

– Ułas–zapytał, nadchodząc Antoni–a co ty w kącie siedzisz, cur do ciebie przystąpił?

Ułas porwał się z miejsca i nie odpowiadał, palce w stawach wyłamując.

– To idźże do stołu–jeść dzieciom daj – nie chcesz? czemu?

Ułas nic nie odpowiada}, oczy ku ziemi spuściwszy.

W kacie Horki mieszkał ten znachor czarnowłosy, mięsem kociem siebie i dzieci żywiąc. Krew zamawiał, od Wścieklizny ziołami leczył, urok zdejmował, a za bosemi piętami jego cale armie szczurów ze spichlerzów do rzek wędrowały. Mimo to, trzymał się zawsze na uboczu, mając w swej pięknej o surowych rysach twarzy jakiś smutek niekłamany, tajemniczy. Czasem tylko z sosnami na rozdrożu wiódł rozhowory. Antoni, Hankę przywoławszy, znachora jej pod opiekę zdał i sam, grupę Niemców minąwszy, na pierwszy taras się wdrapał i przed siebie spojrzał.

U stóp jego, wśród masy zieleni, rozrzucony tłum cały ożywiał się coraz więcej, rozsypując się i łącząc naprzemiany. Wyciągnięte pod linię ławy, obsadzone gęsto ludźmi, zaznaczały się jasnemi kreskami na zieleni trawy. Szkarłatne zapaski, purpurowa serża, ostre kładły plamy na blady ton dominującej barwy. Koło beczek tłok już był teraz, a wyrostki zaciągnęli w krzaki niedokończoną beczułkę, przy której leżąc, wódkę powoli sączyli. Jakiś gorący powiew przebiegł po nad głowami, a ostry zapach siwuchy mieszał się z wonią dziegciu i macierzanki.

Gwar setek głosów, razem zmieszanych, głosów ochrypłych od kurzu, wódki i nawoływania bydła unosił się W powietrzu. Pochylone nad stołami, czerwone, z dolami spadającemi na świty, cienko piszczały baby, trącając się ciągle blaszankami. Dziewki, zbite w masę jak owce, ogryzłszy kukurydzę, teraz kolbami na parobków rzucały, chichocąc się radośnie. Olena i Opanasowa Hapka, dumne trzyrublówkami, które czuły w zanadrzu, rej wiodły, co chwila jak młode szczenięta zęby szczerząc. Polikarp z po za głów ludzkich Hankę śledził, cały wzburzony na widok Hrycia, opalonego jak cygan blondyna, który dziewczynę przyparł do pniaka jabłoni i w szyję łyżką łasko lat. Obok nich po drugiej stronie drzewa trzęsła się stara Jewka, gomółkę gwałtem sobie w usta pakując. Gromady dzieci do stołów z wrzaskiem się cisnęły, zlizując miód, którym posmarowano całe masy surowych ogórków. Cytra wśród tłumu błądziła, wreszcie, do nóg znachora przypadłszy, już przy nim pozostała, rozkładając się wygodnie na trawie. Pomiędzy drzewami pobrzękiwała drumla, szałabajka i dzwonił bębenek. Dziewki, rozgrzane, czerwone, chustki z włosów zdejmowały, na gałęziach je wieszając. Tymczasem słońce powoli ku zachodowi ciągnęło, złoty swój blask w purpurę przemieniwszy. Chmury rozpalały się, niby metal jasny, i wszystkie tęczowe przechodziły odcienia. Woda Styru ciemniała, złotemi iskrami gdzieniegdzie zapalona. Nad brzegiem dzieci, po brzuch w Wodzie brnąc, z szumem tatarak rwały, aby z niego „duszę” wyciągnąć, zjeść, a potem na rozłupanej zieleni grać i zawodzić cienkim, piskliwym głosem.

Lecz już teraz chór głosów pomieszanych swobodnie pod drzewa płynął, coraz gorętszy, coraz pełniejszy i namiętniejszy. Siwucha, w żydach chłopów krążąc, podniecała sztucznie ich dość leniwe i ciche usposobienie, powoli nienawiści budząc, urazy przypominając. Stojący na wzniesieniu Antoni uczuł teraz jakiś prąd namiętny, płynący z dołu, jakieś gorące tchnienie setek piersi, oddychających przyśpieszonem tempem. Schylone grzbiety rozprostowywały się powoli, uparte głowy przechylały w tył, z ust wpół otwartych płynęła woń wódki i tysiące bezładnych, na wiatr rzucanych, wyrazów.

Tylko grupa Niemców cicha i surowa siedziała wciąż naokoło beczki, okrążona sinawemi wstęgami fajczanego dymu. Nawet dzieci w błękitnych barchanowych majtkach siedziały sztywno, nogi na trawę wyciągając. Kobiety milczały, ręce na zapadłych brzuchach zaplotłszy.

Nagle zaturkotało przed dworkiem i Antoni szybko udał się na ganek. Spodziewał się tych odwiedzin, jednakowo co rok się powtarzających. To Brunon zjeżdżał na dożynki kosztem swego posesora wyprawiane. Zjeżdżał jako pan i właściciel majątku, niechętnie przez chłopów witany. Antoni prostem obejściem, szarą kurtkę i opaloną twarzą nie krępował ich, sam dziecko ekonomskie, od niemowlęcia prawie pomiędzy nimi się błąkając.

Pan graf był dla nich czemś niezrozumiałem, bez zewnętrznej formy i blasku dworskiego. Pan, nie pan, śmieszny, zły, znienawidzony…

To też, gdy wygramoliwszy się ze swej bryczuszki, skinieniem ręki Antoniego przywitał i do sadu się skierował, gromada „starszych”, pana ujrzawszy, dźwignęła się od stołów powoli, z marsem i skrzywieniem, a ustawiwszy się w linię, czekała. Kobiety, z ławek się nie ruszając, na „niesamowitego grafa” patrzały, zaprzestawszy jedynie oblizywać palce i ucierać rękawami usta. Dziewki chychotały z cicha, podniecane przez żarty parobków, którzy szeptali im w kołnierze koszul:

– Ot… projawa!

Brunon jednak z godnością po trawie deptał, tu i owdzie ukłony ręką przesyłając. Zdawało mu się, że nawet w chwili tańczenia poloneza z księżniczką Hohensteigen-Sigmaringen nie mógł mieć dystyngowańszego obejścia. Jedwabna w kratki pelerynka fruwała z szelestem dokoła, o krzaki zawadzając.

– Jak się macie! jak się macie, dobrzy ludzie! – wymówił wreszcie, do starszyzny podchodząc – jedzcie! pijcie! bardzo proszę!… bardzo proszę!…

Na twarzach chłopów pojawił się ironiczny uśmiech, a dziewki, aby nie wybuchnąć, cale zapaski w usta pakowały.

Brunon odwrócił się w stronę kobiet.

– A… panie gospodynie! – mówił, lornetką machając–a!… a!… witam.

Baby z ławek się dźwigały, głowy skłaniając. Teraz graf koło dziewek przechodzi!…

– Panienki!… a!… ładne!… ładne!… któraż tam przodownica… ha?

Opanasowa Hapka, trochę już pijana, bez chustki, z kosą na ramiona rozpuszczoną, postąpiła, kłaniając się nizko. Oleńka za dziewki inne się kryła, za boki ze śmiechu się trzymając.

– A ja, jaśnie panie!

Graf na pochyloną przed nim dziewkę spojrzał. Kark miała silny, opalony, głowę dużą, ale dość kształtną, gęstym ciemnym włosem pokrytą. Zapach młodości bił od niej.

Zmarszczona twarz Brunona drgnęła na chwilę. Rękę z lornetką do oczu przytknął i uśmiechał się, usta wykrzywiając…

– A… Więc to panienka!… ha? a jakie imię!

Dziewka głowę podniosła. Cała masa śmiechu pod skórą jej drgała.

– Hapka!

– A Hapcia!… Hapcia!–powtórzył Brunon – panna Hapcia… tak, tak, Hapcia!

I, przypomniawszy sobie, że przodownica na podarek czeka, wykręcił się nagie tylem i odszedł, pod górę do dworku się gramoląc.

Gdy znikł już na najwyższem wzniesieniu, wesołość wybuchnęła niepomiarkowanie. Śmiały się baby, rozkładając łokcie na stół i otwierając szeroko usta, śmieli się parobcy, bijąc się po udach i nogi w górę podnosząc, kucały na trawie dziewki, a nawet starszyzna głowami kiwała, rozwesolone twarze w świtki kryjąc.

I ze zdwojoną radością rzucono się teraz do jadła i napitku. Wódka płynęła z trzech beczek, przy których Polikarp ustawił Hrycia i Mewtodia. Bębenek i szałamajka dzwoniły już coraz głośniej, a dziewki niecierpliwie nogami trawę siekły, do „tropaka” się gotując. Z pomiędzy liści płynęły gorące, purpurowe blaski, ukośno pod pnie się ścieląc. Twarze chłopów, od wódki rozpalone, nabierały krwawych refleksów w tej łunie, z nieba potężną barwą sunącej. Żółte chustki dziewek, na gałęziach poczepiane, miały także w sobie ogniowe blaski – miedź kotłów, blacha miarek, korale mołodyc, paciorki i meda liki dziewcząt, wszystko mieniały w sobie migocące iskry.

Coraz częściej widać było niepewnym krokiem słaniające się postacie. Jeszcze niewielu było pijanych – wszyscy jednak prawie już mieli W „czubku”. Nawet dzieci małe chwiały się na cienkich, wykrzywionych nożynach, wódkę z tarcic źle heblowanych językami zlizując. Małe dzieci, W płachtach, u gałęzi jabłoni uwiązane, opiwszy się wódki, spały. Matki, coraz czerwieńsze, z namitkami przekręconemi na bakier, z koszulami na piersiach rozchylonemi–pożerały ogórki, pierogi, hreczuszki, bezustannie rozhowory wiodąc. Wśród ławek przechadzał się „starszyna”, z łańcuchem i medalem na wierzchu koszuli. Trzeźwy był i głowę wysoko nosił, cały przejęty ważnością swego urzędu.

Lecz już Kandziuba, zupełnie pijany, z oczyma bielmem zasnutemi, do niego podchodził, blaszankę z wódką mu podając.

– Do was, panie starszyno!

Symeon Sycz chwilę z pożądliwością na siwuchę spoglądał, lecz chęć utrzymania się na stanowisku przemogła. Ręką blaszankę uchylił i, założywszy palce za pas, szedł dalej milczący, surowy, godności pełen.

Nagle podniósł się krzyk straszny.

Wyrostek Onufrego Bulby do kotła z barszczem podszedł i, nagą rękę we wrzącą zupę wsadziwszy, mięsa kawał chwycił. Lecz wrzące jadło oparzyło go strasznie, tak, że z krzykiem przeraźliwym od kotła odskoczył i na twarz upadł.

W purpurowej ręce trzymał zaciśniętymi kurczowo palcami szmat mięsa i, tarzając się z bólu po ziemi, zdobyczy swej nie wypuszczał. Przemocą zaprowadzono go do piekarni, gdzie mu klucznica rękę oliwą smarować zaczęta.

Na drugim tarasie była niewielka polanka, zupełnie od pni wolna. Tam Polikarp ustawił muzykantów, kłody im za siedzenie podając. Przeciągły, monotonny odgłos porwął dziewki z miejsca. Rozczochrane, śmiejące się, ku polance się rzuciły, popychając się wzajemnie. Za niemi biegli parobcy, pasy czerwone na koszulach ściągając.

I za chwilę, w dwa rzędy ustawieni, siekli drobniusieńko, naprzeciw siebie, tropaka, przysiadając, na biodrach się kołysząc. Dziewki tylko prosto, jak świece się trzymały, silnie rękoma złączone, z oczyma w ziemię spuszczonemi. Tańczyli i tańczyli bez przerwy, cali oblani krwawą łuną już zapadającego zupełnie słońca. W dali, nad łąką i z rzeki podnosiły się opary, białe, smukłe, pochylone.

Powoli łąką ku lasowi szedł teraz Ułas zgarbiony, do domu zmierzając. Przy nim dreptały dzieci, czepiając się jego parcianki, ze złotemi błyskami na płowych, drobnych główkach. Wreszcie, w białą mgłę wszedłszy, zniknęli wszyscy troje, jakby w tej mgle się rozpłynąwszy…

Dokoła tańczących tworzyło się małe kółko widzów. Kandziuba tu przywędrował, poprzedzając beczułki z wódką, które Hryć i Mewtodi na polankę toczyli. Baby, ująwszy się pod boki, swarząc się, godząc i całując, także suwały, zwabione brzęczeniem bębenka. Ta i owa, idąc, siekła drobno nogami, zręcznie się wykręcając. Starczychy wlokły się, oparte na kijach, uśmiechnięte, przypominając sobie jaśniejsze chwile swego gorzkiego życia. Po za wszystkiemi, słaniając się, potykając, jak trup nadnaturalną prowadzony siłą, wlekła się Ewa Dziubenka, zielona cała i jakby ziemią przysypana…

Do polanki się dostawszy, przypadła do starej lipy, rozciągającej szeroko swoje konary. Oparłszy się plecami o pień, ręce szeroko rozłożyła i siedziała tak, oddychając coraz ciężej, chrapiąc prawie – coraz bledsza, z sinemi cieniami dokoła ust i skroni.

Lecz nikt nie uważał na nią. Wszyscy weseli, podpici, pełni tej niezdrowej, smutnej wesołości, właściwej ludziom, ciągle nieszczęśliwym, zdawali się myśleć tylko o sobie, wykrzykując, rękoma machając, potrącając się wzajemnie. Tu i owdzie wybuchały sprzeczki, pięści zaciśnięte dokoła twarzy latały, zwierzęcość brała górę, rozkładając panowanie swoje.

Na tarasie Niemcy, czując wzrok chłopców, nienawiścią drgający, na siebie zwrócony, wymykali się cichaczem, na dziedzińcu dworskim w grupy się łącząc. Poczem, gdy już się wszyscy zebrali, ku kolonii milcząc ciągnęli, opici piwem, z ociężałem pijaństwem w oczach.

We dworku, przy zapalonej lampie i spuszczonych roletach, Brunon zapijał herbatę i objadał się kurczętami swego posesora. Antoni, nad

Wyraz wszelki znużony i zdenerwowany, zdawał sprawę staremu skąpcowi ze słów Polikarpa, odkrywając szachrałstwa Cytryny i Szmula z Siemiatycz.

Brunon oczy mrużył, po peruce się uderzał, zrozpaczony, ohydny pod światłem jasno płonącej – lampy.

– Jutro pojadę do miasta! – mówił, cukru sobie do herbaty nakładając.

– Przedewszystkiem fałszywy klejm złapać pan musisz – odparł Antoni.–Cytryna może pana o fałszywe posądzenie oskarżyć.

Brunon nic nie odpowiedziął, tylko jadł coraz łapczywiej, niemal kości kurcząt połykając.

Antoni wstał od stołu i podszedł do okna „ a uchyliwszy rolety, w sad wyjrzał.

Zciemniało już prawie zupełnie. Na południu niebo na perłowem tle miało jeszcze fioletowoczerwoną chmurę, ku północy w jednostajno-czerwony ton się rozpływającą. Pozorna anarchia barw składała się na potężną harmonię kolorów i odcieni.

Księżyc blady jeszcze i bezbarwny, z za lasów wypłynął i wisiał wysoko, jakby niezdecydowany i niepewny, w białawym kręgu jasnej plamy.

Od strony drugiego tarasu, krzyk chłopów rozlegał się teraz, iakiś dziki i coraz namiętniejszy. Bębenki biły ze zdwojoną silą. Łagodny rytm trepaka w brutalną przechodził farandolę. Z pomiędzy drzew błyskały światła powoli zapalanych smolnych pochodni, w błyskach tych mi gały białe koszule dziewek i płótnianki parobków, w cienie dążących.

Antoni stał tak długą chwilę, o ramę okna oparty. Dzień dzisiejszy był dla niego ciężkim nad wyraz wszelki. Utrata przyjaźni Marty zarysowała mu się teraz z całą brutalną dokładnością W tej ciemni, przecinanej jaskrawem światłem palącej się smoły. Złączone pary chłopów, snujące się pod drzewami, rozkładały przed nim z bezczelnością zupełną swe żądze zwierzęce. Antoni w żyłach swych miał krew gorącą, miłością dla Trejny podnieconą, a przecież nigdy chyba nie uczuł tak zdrowego wdzięku chwil, w uroczysku spędzonych, jak tej nocy, pełnej gorących szeptów i prądów, zda się liście z gałęzi jabłoni strząsających.

Nagle pod oknami zamajaczyło coś w cieniu.

Jakaś czarna postać, smukła i giętka, pod murem się snuła, do okna zmierzając.

Antoni uczuł pchnięcie gorącego żelaza W piersi.

Pochylił się naprzód, ręce wyciągnął i szorstką dłoń Trejny uchwycił.

– To ty!–wyszeptał radośnie.

Zdawało mu się, że instynktem wiedziona, przyszła odegnać od niego smutek i zniechęcenie.

– To ty!–powtórzył z naciskiem. Trejne wspięła się na podmurowaniu.

– Pan mi co da! – wyrzekła proszącym głosem.

Antoni przygryzł wargi.

– Nie mam nic dla ciebie, Trejne, dziś przynajmniej; jutro pojadę do miasta, przywiozę Ci jaki drobiazg.

Chwilę uczul chłód i wrażenie wielkiej pustki, lecz Trejne, uczepiona ramy okna, twarzyczkę swą ku niemu podsuwała.

– Broszę… dać!–wyrzekła, dziwnie akcentując pierwszy wyraz.

Od pewnego czasu tombakowa broszka z niebieskim kamieniem była szczytem jej marzeń.

– Broszę–powtórzyła raz jeszcze, wdzięcznie głowę w tył przechylając. Czarne jej włosy, z tyłu głowy spadały, prawie kolan sięgając.

– Dam broszę, Trejne! – wyrzekł Antoni, powoli równowagę znów tracąc.

Przed nim, uczepiona na ramie, kołysała się wciąż Trejne, jakby w takt, coraz szybszem tempem dzwoniącej muzyki. Blada postać Maryi zacierała się powoil w umyśle mężczyzny; żydówka brała górę, doskonała w swej ponętnej, pełnej zmysłowych pokuszeń pozie.

– Trejne! – wyrzekł wreszcie stłumionym głosem Antoni–o, Trejne!

Słów mu brakło; wreszcie o czem miał mówić z tą lasów mieszkanką dziką, a mimo to swej potęgi świadomą!…

Ona kołysała się ciągle, zmrużonemi oczyma w twarz mężczyzny patrząc…

Tymczasem na dole wszyscy już prawie pijani z wściekłą zaciętością deptali trawę drżącemi i niepewnemi nogami. Ostry, namiętny głos bębenka i szałamajki rzucał drażniące tony, rozdzierające powietrze. Z palących się pochodni ka pala płonąca smoła, spadając na ziemię. W ciemnym gąszczu drzew od czasu do czasu padała na ziemię z bełkotem jakaś postać nieprzytomna, z pięściami zacisniętemi, z twarzą krwią nabiegłą i pozostawała tak nieruchoma, nagłym snem zdjęta.

Nagle zrobił się ruch w gromadzie.

Ktoś, potknąwszy się o Jewkę Dziubenkę, poczuł pod rękoma chłód trupi. Przyniesiono pochodnię i sprawdzono, że staruszka nagle zmarła. Uwiadomiono o tem Mewtodia i Paraskę, zięcia i córkę zmarłej, lecz Paraska, nieprzytomna, dawno spała na brzegu polanki, głowę w trawę zarywszy. Mewtod' splunął i cały rozpłomieniony od wódki, ani się od beczki ruszył.

Pan Polikarp kazał wódki pilnować i nalewać; on przecież beczki zostawić nie może.

Bębenek bił już teraz ze zdwojoną wściekłością.

Zmieniono tempo, czeberyaczka wabić ku sobie zaczęła. I szybko, jakby jedną poruszeni myślą, chłopi rwąc gałęzie, gromadzili masą liście, któremi trupa okrywać zaczęli. Pod tą zieloną osłoną, w czerwonym, migocącym blasku pochodni, Jewa Dziubenka znikała cała ze swą twarzą straszną, nieruchomą, z oczyma W słup Wlepionemi. I prędko urosła nad trupem wielka mogiła, na którą lipa, szemrząc, swe liście strząsała.

Teraz czeberyaczka zatoczyła swe kręgi naokoło polanki, ucieszając chłopów i dziewki w szalonem a ponurem tempie. Z blaszankami wódki w rękach, oblani purpurą ognia, podskakiwali w górę mężczyźni, rozwiewając dokoła białe płótno koszul. Dziewki, spętane w swych ważkich płatach, wiły się jak węże. W blaskach migały białe zęby, półprzymknięte oczy i szmaty ciała gorącego pod płótnem koszul białych. Z piersi tańczących wydzierał się krzyk, w jęk prawie przechodzący. Brutalna potęga Wódki i zmysłów szalała dokoła. Jak wicher przelatywali teraz coraz szybciej, bez pamięci w przestrzeń pędząc…

I tylko, pod liśćmi ukryty, trup starczychy sztywniał, sam jeden, zimny i beznamiętny.

VI.

Jak ulewa deszczowa tak teraz spadały liście z drzew i po ziemi słały się z suchym chrzęstem. Żółte były z zielonawym ośrodkiem, a niektóre bronzowe i jakby przez robactwo stoczone. Jesień nadciągała, zimna, ponura, bez promieni słońca, chyląc sterczące dokoła niemieckich domostw malwy, kwitnące szerokiemi czarnemi i różowemi płatami. Gdzieniegdzie jeszcze pęk astrów lilioliowych, zmarzniętych, smutnych, tulił się do płotu, powiewając ściągniętemi w trąbkę listkami. Drzewa powoli czerniły się gałęziami ciemnemi, Wilgotnemi, do góry sterczącemi. Drobne gałązki wicher łamał, na ziemię je rzucając. Szare, ołowiane barwy snuły się po powietrzu, od czasu do czasu zimny deszcz bił o szyby, siekł zwiędłe kolce bodjaków i pastwił się nad kępką zszarzałej macierzanki.

Pomimo jednak tego smutku, opadającego szarą płachtą na całą wołyńską ziemię, na Styr ciemniejący Wśród ogołoconych z zieleni brzegów–Marya oddychała teraz pełną piersią, jakby uspokojona i znacznie weselsza. Miała ona bo – wiem pod względem wpływu jesieni odmienną od innych kobiet naturę.

Na wiosnę płakała często, nagłym smutkiem zdjęta. Jesień witała spokojnie, odradzając się prawie w tej powodzi rozpaczliwej, która z góry płynęła, Właściwość to istot smutnych od kolebki, czujących własną nędzę, wobec złota i wesela natury. Szum spadających liści działa łagodniej, identyfikując się niejako z usposobieniem dziewczyny. Wobec nędz wszechświata, Marya czuła się jeszcze szczęśliwą. Oddychała, żyła… Wszystko dokoła niej się kładło do grobu, zamierało bez promieni słońca! Ona jedna deptała silną nogą ścielące się martwo pod jej stopy liście; bezlistne, wilgotne gałęzie lip po nad jej głową tworzyły całun z czarnej koronki–ona gałęziom tym przesyłała uśmiech, w którym drgała wiedza przekonania o własnej żywotności.

Po rozstaniu się z Antonim, ani na chwilę nie przemknął żal przez jej umysł dumny i nieugięto dziewiczy. Człowiek ten skalał gorącem tchnieniem żydówki czystość ich wzajemnego stosunku. Miłości Antoniego dla Trejny nie umiała sobie przedstawić inaczej, jak w brutalnem złączeniu dwojga istot, wykluczających wszelką duchową stronę podobnego stosunku.

Kilkakrotnie spotkała Trejnę, czy w lesie, czy na drodze, wiodącej do karczmy. Żydówka zmieniała się powoli, ubierając się staranniej, choć zawsze brudno i nieschlujnie. Tylko teraz ciemnoczerwony jersey opinał jej piersi silnie pod tkaniną trykotu zarysowane, tylko spódnice, z jakiejś taniej kolorowej wełny, snać w domu w nocy zszywane, miały krzywo poprzyczepiane falbany lub kawałki ordynarnej koronki. Tombakowe broszki, kolczyki, świeciły się z daleka, bransoletka z paciorek ciemne i spalone ramię objęła. Tylko włosy, zawsze potargane, szerokim płaszczem na biodra spadały, tylko nogi małe, nerwowe, bose były i pokaleczone.

Dzika dziewczyna znieść obuwia nie mogła, pomimo usilnych prób, jakie czyniła w tym kierunku.

Marya szybko wymijała Trejnę, która ze swej strony na widok „panny ze dworu” prostowała się, jakby czując zbliżenie się ukrytego nieprzyjaciela. Czasem oczy dwóch dziewczyn krzyżowały się przez chwilę i Marya doznawała jakby olśnienia pod wpływem gorącego spojrzenia Trejny.

Cały dzień później czuła gorąco przeszywające jej źrenice; niespokojna, wzburzona, milczała, zajmując się zwykłą codzienną pracą, której miała niemało. Gdy wróciła wieczorem do swego pokoiku, zacisznego kąta, który zdołała uczynić miłym i czystym przytułkiem dziewczęcym, nie kładła się spać, lecz, roztworzywszy okno, wpatrywała się długo w ciemnię, rozścielającą się dokoła dworu.

Maluchnem dzieckiem w kołysce utraciła oboje rodziców. Tułając się wśród obcych, zakosztowała doli sieroty. Oddawana z rąk do rąk, chwytała trochę wiedzy w przelocie, zgadując to, czego już schwycić nie mogła, połykając kartki książek, porzuconych w szkolnym pokoju jej bogatych kuzynek. Utworzył się w jej głowie pewien chaos pochwytanych wiadomości, które napróżno ułożyć usiłowała. Probowała, lecz daremnie i pozostała już w tej masie nagromadzonej ukradkiem, czerpiąc, w razie potrzeby, w zasobach bezładnie poczynionych. Z walki ze swą sierocą egzystencya wyniosła silną wolę i wielką prawość charakteru, szlachetność nieskalaną. Nie była to wszakże istota z jednej sztuki ukuta, bez słabostek kobiecych i chwil zwątpienia. Przychodziły na nią często, lecz dumna, kryła się wtedy, jak źwierz zraniony, wstydząc się tych momentów, które bezwiednie ją ku ziemi chyliły.

Gdy wreszcie dostała się do domu Elżbiety, jako najbliższej swej krewnej i naturalnej opiekunki, chwyciła energiczną ręką ster domowej gospodarki, wyznaczając sobie w ten sposób stanowisko uczciwe wobec starej egoistki.

Wolała rankiem wczesnym wstawać, śpiesząc do obory i dopomagając Władysławowej, wolała po dniu znoju pełnym w towarzystwie wielkiego kundla Medora w nocy dwór cały obejść, skoble stajni, chlewu, przybudówki obejrzeć, do wrót dotrzeć, niż błąkać się, jak dawniej, z garderoby do niszy, nosząc na swych zgarbionych plecach przydomek „biednej kuzynki”, lub… „darmozjada”.

Zrodzona z rodziców starszych wiekiem i matki skrofulicznej, nie rozwinęła się zbytecznie cieleśnie, była jednak dość silna i zdrowa, jeno blada zawsze, trochę anemiczna i przez to w rozwoju swym kobiecym leniwa.

Gdy stała tak przechylona przez ramę okna, biała cała od chłodu, z koszulą grubą i w przy-ramkę ściągniętą dokoła chudych ramion, miała pozór jakiejś dziewicy-kapłanki, skazanej od dzieciństwa na brak wszelkich porywów gorących.

A przecież, pomimo tego wystygłego, choć młodego ciała, oczy jej, oczy duże, marzące, W dal wpatrzone, miały chwilami jakąś tęsknotę i pragnienia nieznane.

Może to był odblask płonących źrenic Trejny, który mącił jej zwykle spokojne i chłodne spojrzenie; może to ta burzliwa namiętność przyjaciela dla tej wpółnagiej, rozczochranej dziewczyny, kładła w jej oczy jakieś migotliwe błyski?

W każdym razie od chwili rozstania się z Antonim, Marya czuła, że coś w życiu jej się zmieniło, że na dnie jej serca coś porusza się bezustannie, rwąc jej spokojną egzystencyę prawie na kawałki.

Dotąd jej troską najwyższą było postępowanie ciotki, która, jak Wandal, sama niszczyła własną ziemię, szarpiąc ją i obcym przybyszom W brutalne ręce oddając.

Troską jej serdeczną były te gromady Niemców, stające co chwila pod gankiem dworu, jakby wyrosłe z pod ziemi, ciągle napływające, łakome szmatu ziemi, na którą spadali z szumem i łoskotem szarańczy.

Elżbieta w potwornym egoizmie swoim, lasy w pień wyciąwszy, resztę piasku rwać pozwoliła, nie sięgając w przyszłość, cała uszczęśliwiona chwilowym zyskiem, który się jej korzystnie przedstawiał.

Majątki jej taki przedstawiały widok.

Dokoła lasów, jak gromady robactwa, koloniści niemieccy przeważnie i trochę Czechów, nędznych, chmurnych, za ziemią swą tęskniących. W Jasach siekiery Szmula, Jankla i Cytryny grały rozpaczliwie, szumowi jękliwemu sosen urągając. Po wsiach, jako posesorowie–żydzi, rozkładający swoje bety w dworkach z gankami, na rozstajach przyczajeni koniokradzi, w karczmach całe bandy rodziny Szmula, rozpajającej rozzuchwalonych i drwiących ze dworu chłopów.

Marya stan rzeczy cały doskonale obejmowała, cierpiąc srodze w miłości dla ziemi, którą kochała bałwochwalczo, oddychając aromatem jej ziół, depcąc czarną, tłustą glebę, całą ozłoconą od ciężkich kłosów pszenicznych.

Nieraz długo W nocy, wpatrzona w migocące światełko w zakratowanem okienku alkierza ciotki, z goryczą najwyższą myślała o dziwnych losu zrządzeniach, dających w ręce egoistki całe błamy ziemi, przebogatej w skarby, po to, aby te skarby, na pieniądz stopione, znikały bezpowrotnie, pozostawiając po sobie pustkę i cmentarne opuszczenie.

Pies jakiś wył po za drogą przeciągle, jękliwie. Deszcz zaczął padać powoli, z miękkim łoskotem o ziemię bijąc.

Marya stała ciągle w oknie nieporuszona, chłonąc w siebie wilgoć listopadowej nocy, czarnej, ponurej, melancholii pełnej.

Nagle koło dworu zamajaczyło coś tuż pod oknem alkierza Elżbiety. Marya wytężyła wzrok i słuch. Wyraźnie ciemna postać słaniała się wzdłuż murów i kroki bosych nóg po rozmoczonej ziemi pluskały.

Dziewczyna, bez wahania przysunąwszy krzesło, na okno weszła, a później ramę silnie ująwszy, na ziemię się opuściła. Stanąwszy na gruncie, ku ciemnej postaci podeszła, nie czując najmniejszej trwogi w spełnianiu obowiązku.

– Kto tu?–zapytała silnym głosem.

Ciemna postać nagle przykucnęła, poczem, W bok się rzuciwszy, szybko uciekać zaczęła.

Marya pozostała na miejscu, usiłując cośkolwiek rozróżnić W cieniu. Zdawało się jej, że przez krótką chwilę w świetle, padającem z okienka alkierza, poznała żółtą głowę Orchima i jego wysokie pochylone ramiona.

– Medor! – zawołała, w stronę kuchni się zwracając.

– Medor! sa tu, do pani!

Z sieni kuchenki wylazł powoli stary kundel i po błocie kopać się zaczął. Szedł wolno, ze spuszczonym łbem, cały zaspany i niechętny.

Marya oczekiwała nań o mur oparta.

– Ksa! ksa! Medor!… szukaj złodzieja. Lecz pies powoli ogonem zakręcił i stał nieruchomy, w czarną głębię wpatrzony.

Nazajutrz rano Marya zdała sprawę z nocneł swej przygody pani Elźbiecie.

Ta jednak wybuchnęła śmiechem.

– Dyabła zje ten, kto się do mnie dostanie!… Kraty i kraty! Samego antychrysta się nie boję!

– Tem lepiej – odparła dziewczyna uspokojona.

Do obiadu przyszli wszyscy. Brakowało tylko Leontyny.

– A cóż się tak panienka spóźnia? – spytała z przekąsem Elżbieta – tualetę robi? powiedzcie jej, że niema do kogo; pan Brunon dziś do Waśniakowa na wyżerkę pojechał.

Bukowska z godnością głowę podniosła.

– Mademoiselle Leontine est malade! – Wyrzekła, usta sznurując.

– Lat ma sześćdziesiąt z okładem–odparła Elżbieta, śmiejąc się ironicznie.

Bukowska ze złości drżeć zaczęła.

– Mówię, że panna Leontyna jest chora!

– Ą to mów pani po ludzku, nie jakimś zamorskim językiem, którego nikt nie rozumie…

– Każdy dobrze wychowany człowiek – zaczęła prawnuczka Wyhowskiej, lecz już Marya, wiedząc do czego podobna sprzeczka zmierza, szybko przerwała słowa rezydentki, oznajmując, że sama ciocię Leosię odwiedzi i o stan zdrowia zapyta.

– A idźże, idź – odrzekła Elżbieta, oczy mrużąc – i zapytaj, czy melisy, czy pastylków miętowych, czy komarowego sadła jejmościance potrzeba?

Pani Elżbieta w wybornym była dziś humorze.

Dopięła swego, wyrzuciwszy ostatecznie synowę Jankla z karczemki; na jej miejsce wszakże nie zjawił się nikt, i długi czas pustką stał budynek wybitemi szybkami świecąc.

Od wczoraj wszakże zjawił się Szmul z nowym kontrahentem, bladym, wymokłym żydkiem, który ugodę podpisał, prawie milcząc, i Wieczorem bety miał znosić.

Żydek ten był naturalnie podstawiony.

Synowa Jankla wprowadziła się tryumfalnie, dwie różowe pierzyny, Trejnę i dwoje bachorów ze sobą prowadząc.

Liczono, że jesienią i zimą pani Elżbieta do pustki nie zajrzy i Jankiel upierał się bardzo, aby w lesie mieszkać, w Siemiatyckim lesie, którym wszystkie bandy koniokradów nocą przeciągały. Przytem z Orchimem miał teraz ciągłe konszachty; po ścieżynach włóczyli się obaj, szepcząc, oglądając się dokoła. Często Jankiel wybuchał gniewem, pięścią W stronę dworu grożąc. Zemstę jakąś knuł za sponiewieranie swych wnucząt, cały dyszący nienawiścią plemienną, od wieków dławioną. Orchim chychotał, od czasu do czasu słowo podrzucając.

Tymczasem wiatr jesienny z drzew liście obrywał, igły strząsał, szyszkami miótł.

Oni obaj, zasłuchani we własne słowa, szli ciągle ścieżynami wśród boru, obsypywani gradem żółtych płatów.

I liście im pod nogami szeleściły, i wiatr zimny twarze siekł, a oni szli wciąż wśród tej pluty jesiennej, jakby gnani jakąś wspólną myślą, żyd i chłop, dwójka wiecznie zrosła i od lat tylu… do siebie przykuta!

Pani Elżbieta nie wiedziała jednak o sprowadzeniu się synowej Jankla i tegoż z Orchimem tajemniczych naradach.

Wstała od rana wesoła i pełna sarkazmu. Gdy Marya z pokoju wychodziła, pani Elżbieta, rozparta w swoim fotelu, wyciągała na słówka panią Bukowską, całą zarumienioną w swej jedwabnej pelerynce.

Pomiędzy niemi, z głową spuszczoną, w poczuciu własnej bezsilności, siedział Bukowski, gałki z razowego chleba w palcach gniotąc…

Już od drzwi, Marya smutnym wzrokiem ten obraz obrzuciła.

Deszcz w szyby bił, strugami po nich spływając. Ciemnawe, szare światło po pokoju się snuło, smutne i przytłumione.

Pani Elżbieta wzrok Maryi dostrzegła. – Coż tak się skrzywiłaś – zapytała – jak środa na piątek?

Dziewczyna nic nie odrzekła, tylko drzwi cicho przymknąwszy, gankiem i dziedzińcem ku oficynce pobiegła.

W maluchnym pokoiku, urządzonym z wzorową prawie czystością, w fotelu, obitym zniszczoną ceratą, siedziała Leontyna, owinięta olbrzymim tureckim szalem.

Niepewny zapach lewandy i kamfory przepełniał tę małą przestrzeń, wśród której stara panna łat tyle spędziła, więdnąc, jak kwiat bez słońca. Niewielkie łóżko, czyste, porządnie zasłane, dziewicze, surowe w swych białych pikowych osłonach, wyciągało się prostą linią pod ścianą, na której rozpinał się niewielki dywanik kanwowej roboty. Jakieś potworne róże majaczyły na czarnem tle, robionem pracowicie, uczciwie, w „jedne stronę”. Na dywaniku przypięte dwa obrazki święte, palma, różaniec i serce z różowej bibułki za szkłem, obwiedzione dokoła cierniową koroną. Pod drugą ścianą komódka, zastawiona drobiazgami, szkatułeczkami, neseserkami, flakonikami pustymi od perfum piżmowych i werwenowych. U okna firaneczki, zrobione z batystowej spódnicy, związane kawałkiem wypłowiałej, błękitnej mory.

Za otwarciem drzwi, ciotka Leosia, drzemiąca lekko, poruszyła się niespojnie.

– Kto tam? – zapytała zmienionym głosem.

Marya weszła cicho i, zbliżywszy się do chorej, przy fotelu uklękła.

– To ja, cioteczko, przychodzę się dowiedzieć, czy ci czego nie trzeba?

Leontyna podniosła na nią zamglone oczy.

– Nic mi nie trzeba, serce, Maryniu, nic!

– Ale przecież… herbatę tu ci przyniosę!

– Dziękuję ci, to dla ciebie fatyga!

– Och! żadna; obowiązkiem moim jest usłużyć ci w chorobie. Siedzisz źle, niewygodnie; pozwól poduszkę ci pod krzyż podłożę.

Powstała i, przeniosłszy poduszkę z łóżka, pod zgarbione plecy chorej podsunęła.

Wtedy dopiero dojrzała, iż na kolanach Leontyny spoczywa mała szkatułeczka otwarta i napełniona kawałkami zżółkłego, zapisanego papieru, wstążkami i zeschłemi liśćmi.

Leontyna szybko szkatułeczkę zamknęła, zakrywszy ją szalem.

Marya usunęła się na bok, tajemnicę biednej staruszki szanując.

– Czy czujesz się gorzej, niż zwykle, cioteczko? – spytała.

– Trochę] – odparła Leontyna – ciężko mi jakoś oddychać, sił coraz mniej…

Urwała, w okno patrząc.

– To pewnie przez tę szkaradną jesień! – dodała.

– Tak! przez jesień!–jak echo powtórzyła

Marya.

– Dawniej dla mnie pora roku była jedna – ciągnęła chora, jakby chcąc próbować siły głosu–dawniej, czy wiosna, czy jesień, panna Leosia przefruwała po prostu z dworku do oficyny, a nieboszczyk Szeniewiecki napatrzyć się nie mógł, jak byłam lekka i zwinna… Minęło wszstko!…. dziś… ot, byle ulewa… już oddychać trudno!… Wprost łzy w oczach stają.

Marya znów przy fotelu przyklękła.

– Przejdzie słota jesienna, nastaną mrozy, zdrowie ci wróci, ciotuchno.

Leontyna głową potrząsła.

– Kiedy bo widzisz, serce, coraz mi jakoś gorzej, z każdą jesienią ni oddechu, ni snu, ni chęci do jadła… – Cóż siostrunia? – dodała po chwili milczenia.

– Ciocia Elżbieta dziś w wybornym humorze!

– O!…

– Ależ tak, tak; żartuje ciągle, aż pani Bukowskiej łzy w oczach stają… Wyprawiła mnie nawet tutaj sama, aby ciocię o zdrowie spytać.

Leontyna uśmiechnęła się blado.

– Poczciwa–szepnęła.

W głosie jej nie było ani śladu ironii, lecz coś, co uderzyło po raz pierwszy Maryę ostrą nutą, drgającą tak cicho, jak echo tonu harmonijki szklanej.

– Ciotka Elżbieta – podjęła mimowoli, pociągnięta ciekawością – ciotka Elżbieta zapewne tu sama zajrzy, gdybyś nie miała wyjść przez dni kilka.

Lecz Leontyna głową pokręciła.

– Nie!–wyrzekła chrypliwie – nie! ona tu nie przyjdzie, Maryniu… od lat tylu noga jej nie postała tutaj, na tym progu… Nie przyjdzie siostrunia, i… dobrze zrobi.

Kaszel przerwał jej mowę. Zasłoniła usta szalem i jękliwie znów mówić zaczęła.

– Dobrze zrobi, nie przychodząc tu, do mego kąta, boć ona nie zrozumiałaby tego, co mnie z temi ścianami wiąże. Mogłaby śmiać się z mych gratów, tak, jak to dawniej robiła… ale teraz toby mi już to przenieść było zbyt ciężko.

Widzisz, serce… do ścian, do sprzętów przywiązać się można. Siostrunia tego nie rozumie. Ona nie rozumie miłości żadnej, żadnej…! nie wie, co to serce, co to uczucie, co to tęsknota… O, ona…!…–Suche, spieczone ręce suchotnicy silnie pod szalem ściskały szkatułeczkę, pełną papierów i zwiędłych liści.

Marya słuchała w milczeniu skargi starej panny, całej zawiędłej w woni kamfory i lewandy. Znużenie dnia dżdżystego, mdły zapach piżma, wydzielającego się z fałdów szala, półzmrok, przyciemniający sprzęciki pokoju, blizko pół wieku na jednem miejscu stojące, osłabiająco oddziałał na młodą dziewczynę.

Głowę na kolanach ciotki oparłszy, wpatrzona w haft firanki, klęczała, czując jakby powiew jakiejś mglistej, niewyznanej tajemnicy, ulatującej W przestrzeni.

– Nie, nie kocha nikogo! – ciągnęła dalej Leontyna urywanym głosem – nie kochała nigdy! I dlatego w egoizmie swoim deptała serca drugich, życia łamała. O, siostrunia!… silna była i za nic jej było jakiej biedaczce, co przed nią tchnąć nie umiała, powiedzieć: milcz! milcz! tak chcę!… tak być musi! A tymczasem z życia zostały drzazgi, serce się na pal wbiło–i ot–Bóg jeden miłosierny, tylko łzy mógłby zliczyć, wylane w cichości. A, kochanie!… kochanie toć już na każdego paść musi, a taki siostrunia nie kochała nigdy!…

Marya żywo głowę podniosła. – A ty, ciociu?–spytała żywo.

Leontyna oczy ku ziemi spuściła.

– Ja?–odrzekła powoli–ja?…

Urwała, szkatułkę pod szalem ścisnęła i milczała znękana, przybita.

– Kochanie na każdego paść musi…

Marya mimowoli w myśli powtórzyła słowa suchotnicy.

– Przyjść musi na każdego? cóż znowu… W chłód swój zakuta, w silną wolę zbrojna, czoło podniosła.

– Co mówisz, ciociu? – spytała – czy bez miłości przejść przez życie nie można?

Leontyna głową potrząsła.

– Co chcesz, serce!… takie to już dopuszczenie Boże, w młodych sercach kochanie się budzi nagle i do życia woła. W młodości to jeszcze raj, ale jak się aż do starości serca uczepi, to wprost męczarnia!…

Marya patrzyła chmurno przed siebie.

– Skoro się nie chce, to można się tego wroga z serca wyzbyć–wyrzekła z mocą – ludzi słabych taka rzecz się nie czepia!

i Leontyna wzruszyła ramionami.

– Nie wiesz, co pleciesz, serce, Maryniu. Żebyś ty siłę stu dusz miała w sobie, nie ustrzeżesz się i zobaczysz!… spadnie na ciebie ta plaga niespodzianie, jak burza, ot, jak ta ulewa, co tu po szybach płynie.

Lecz Marya wyprostowała się nagle, jakby wroga od siebie odpychając.

– Na mnie? na mnie – zawołała – nigdy!… przejdę przez życie spokojnie, nie znając takiego nieszczęścia; boć nieszczęście to… nic więcej, dla każdego chyba człowieka!

Antoni zamajaczył jej nagle przed oczyma, Antoni smutny, blady i przybity, na uroczysku W Wołochowie u stóp jej klęczący, pełen jakiejś niemej, ciężkiej rozpaczy.

Nagle do jej uszów doleciał odgłos dzwonków.

Ktoś jechał drogą po za płotem, dwór okalającym.;

Nic w tem nie było dziwnego. Przejeżdżali ciągle parczyki, od kolei podróżnych wioząc.

Wszakże na odgłos tych dzwonków szarpnęło się nagle coś w piersi dziewczyny. Bez tchu, z bólem w sercu, klęczała zasłuchana. Dzwonki brzęczały coraz wyraźniej i nagle turkot kół, plusk kopyt końskich w błocie brodzących, rozległ się na dziedzińcu.

Marya, pełna niewytłomaczonego niepokoju, powstała teraz, w okno patrząc.

Na fotelu poruszała się niespokojnie Leontyna.

– Pan Brunon?… zobacz, serce, czy to pan Brunon?

Marya do okna podstąpiła.

Na bryczce zwyczajnej żydowskiej siedział jakiś mężczyzna, gumowym płaszczem okryty.

Konie zajeżdżały już przed ganek, bryzgając dokoła błotem i potrząsając łbami.

– Ktoś obcy! – wyrzekła zdławionym głosem, zdziwiona dźwiękiem własnej mowy.

Leontyna naciągnęła szal na plecy.

– Nie Brunon? – zapytała – obcy? Kto to być może? pewnie w interesie?

– Pójdę zobaczyć!

Marya wysunęła się z oficynki i szybko drogę do dworu przebyła.

Wpadła na ganek, równocześnie prawie z podróżnym, który, z bryczki wysiadłszy, na ganku swój gumowy płaszcz otrząsał i kaptur z głowy ściągał. Marya, deszczem zmoczona, w swojej starej sukience wełnianej, stanęła nagle przed nim i, w oczy mu spojrzawszy, cofnęła się zdrętwiała.

W szarem świetle jesiennego popołudnia ukazała się jej nagle najdoskonalej piękna głowa mężczyzny, wysuwająca się z szarosrebrnych fałd okrycia. Brunet, o drobno przystrzyżonych kręconych włosach, z czołem wybornie zarysowanem, białem i jowiszową zmarszczką przeciętem, z nosam orlim, napoleońskim, o nozdrzach ruchomych, oczach szafirowych, wielkich, w seledyn się mieniących, ustach przepysznie wykrojonych, sarkastycznie uśmiechniętych z po za długich ciemnoblond wąsów osłony, miał w sobie najwyższą harmonię kształtów i rasowej, przepotężnej męzkiej piękności.

Wyniosłą jego postać, ramiona szerokie, dobrze rozrośnięte, stan w miarę wcięty dumną linią biustu, cały ten przepych siły męzkiej, rozwiniętej i dobrze odżywianej, dostrzedz można było pomimo fałdów płaszcza, który mu z ramion zwisał ku ziemi, tło wspaniałe tworząc.

Przed nim, przygnieciona niejako jego wy niosłem, a mimo to pociągającem spojrzeniem, stała Marya nędzna, biedna w swej ubogiej sukni i dużym płóciennym fartuchu poplamionym lazurkiem. Stała, nie pojmując zupełnie, co się z nią działo wobec tego wspaniałego mężczyzny, który szybko harmonijnym głosem zapytał:

– Pani Szeniewięcka w domu?

ł, nie czekając na odpowiedź dziewczyny, głową na bryczkę wskazał.

– Pod siedzeniem moja walizka. Niech ją wyjmie i drogę mi wskaże. Ty, czekaj!

Ostatnie słowa rzucił Paszycowi, któryż kozła zlazłszy, koło szlei coś mrucząc poprawiał…

Marya stała nieruchomo, i tylko ciemne jej brwi ściągnęły się nagle gniewnie na ten rozkaz, wydany jej przez przybyłego, co do zniesienia walizki.

Brał ją za… sługę.

Czar prysnął, choć ból jakiś w sercu pozostał.

Lecz nieznajomy niecierpliwił się widocznie.

– Cóż to! panna nie słyszy?,.. Walizkę proszę wziąć, bo zmoknie! Marya głowę podniosła.

– Zdejm ją pan sam z bryczki! – odparła urywanem głosem. – Ciotka służby nie trzyma… a więc z nas dwojga tego rodzaju posługa, o ile mi się zdaje, przez pana wypełniona być winna

Przybyły oczy podniósł i na mówiącą z zadziwieniem spojrzał.

Ona ze swej strony powiek już teraz nie spuszczała, rozdrażniona dziwnie, godności swej broniąca, wobec tej brutalności pięknego mężczyzny, który tak nagle wśród fal deszczu i szarego światła jej się ukazał.

Przez chwilę krótką skrzyżowały się ich spojrzenia i szafirowe źrenice mężczyzny zatonęły w szeroko rozwartych oczach dziewczyny.

Krótka to była chwila–lecz stanowcza.

Marya uczuła znów szarpnięcie w piersiach, jakby jakaś część życia uśpionego w tej chwili W niej się budziła.

I pod tem wrażeniem, dziewczyna porwała się nagle i do sieni wbiegła, lecz zamiast udać się do ciotki, zwróciła się na lewo i, trzasnąwszy drzwiami, W pokoju swym się zamknęła.

Tymczasem z sali Bukowski do sieni wyszedł i, ujrzawszy gościa, szeroko ręce rozłożył.

– Staś!… jak Boga kocham, Staś!

– Witam, panie Bukowski, jakże się mamy!

– Dobrze, do stópek się ścielę! A toż się pani Elżbieta zdziwi!

Do sali obaj wchodzili; przybyły płaszcz zrzucił, zupełnie correkt ubrany, w „anglezie” długim, ciemnogranatowym, widocznie na stacyi kolejowej ubranie podróżne zmienił.

Elżbieta na fotelu się uniosła.

– A toż znowu kto taki?–zapytała. Lecz mężczyzna śmiało przez pokój sunął, uśmiechnięty, wesoły.

– Cioteczka mnie nie poznaje? – zapytał rękę delikatną, nerwową i drobną wyciągając – Staś… Staś… czy się tak bardzo zmieniłem?

Przywitał się z uśmiechem, ku masie chustek głowę pochylając, cały pełen wykwintnej gracyi, woniejący mugue'em, z czarną perłą, lśniącą smutnym blaskiem na tie stalowo błękitnej krawatki.

Lecz pani Elżbieta za całą odpowiedź ku pani Bukowskiej się zwróciła.

– Moja madame Bukowska–wyrzekła–czy tu już trupem pachnie?

Stanisław oczy szeroko otworzył i w brudną twarz ciotki patrzał.

– Bo gdzie jest trup, tam się kruki zlatują. Krukiem zaś zwę wierzycieli i… spadkobierców – ciągnęła dalej Elżbieta powoli, podkreślając ostatnie słowa.

– O, cioteczko!… jakże możesz tak mówić!–protestował z wymuszonym uśmiechem siostrzeniec.

– Tak!… tak!… piękny kawalerze – do śmierci mi jeszcze daleko. Przyjechałeś zobaczyć, co się ze mną dzieje i czy jeszcze długo pociągnę! 1 oto co widzisz! Zdrową babę, jak rydz, która nieprędko do lali się wybierze. I po co, serce, było jeździć? ha?… Mankitosz moczyć, ta spodenki psuć? Lepiej było w domu siedzieć i w dyabełka grać, albo do żydów się modlić i weksle podpisywać. Taki szmat!… na Wołyń wybrał się!… w jesieni!… Aj, serce!… A toż tobie krzywda się stała!… no!…

Śmiała się uradowana serdecznie z zakłopotanej miny siostrzeńca, który, na brzegu krzesła siedząc, rezon zupełnie stracił pod wpływem tych słów ironicznych, witających go na progu, jak prąd zimnej wody.

– I cóż, serce, Warszawiaku? rezon ty stracił? buzię zesznurował i trzech zliczyć nie umiesz, Wobec pani ciotki, o której ty myślał, że już ją paraliż jął, ta że baba już głosu dobyć nie potrafi. A ot nie dość, że żyje, ale jeszcze na pohańbienie królewiaków językiem miele i to nieźle. Ha?

Stanisław rękawicę podjął.

– Gdybym myślał, że cię, ciociu, nieżywą zastanę – odparł z uśmiechem–byłbym się w żałobę ubrał i wianek ci przedewszystkiem od Bardeta przywiózł.

– Wianek! ot-że myśl niezła. A z jakichże to kwiatów, serce? Z lilii? z niezabudek, czy może z jaśminu?

– Z tęczowych barw, jak twe sturublówki. Elżbieta w ręce klasnęła.

– Ślicznieby to było, serce siostrzeńcze. A trumnę jakąż ty by mi sprawił. Srebrną? ha?

Szmat życia

Подняться наверх