Читать книгу Szmat życia - Gabriela Zapolska - Страница 5
WARSZAWA.
Druk L. Bogusławskiego, Ś-to Krzyska 11.
ОглавлениеI.
– Nie ucieknie?…
– Nie… ciotko!…
Marya przechyliła beczułkę; cienka struga cuchnącej siwuchy zasrebrzyła się w płomieniach zachodzącego słońca.
Ciotka Elżbieta wyciągnęła rękę.
– Dosyć! Cóż u dyabła, chcesz rozlać po ziemi?…
Marya postawiła beczułkę i z wyciągniętą ręką, w której tkwił kieliszek, stanęła na stopniach ganku.
– Warka! – zawołała.
Z tłumu cisnących się dokoła ganku chłopów i chłopek, oderwała się kobieta bosa, wpół naga, z podniesioną wysoko nad kolana parcianą koszulą.
Zbliżyła się do ganku, po Wódkę sięgnęła i, wypiwszy drobnymi łykami, usta rękawem koszuli otarła.
Marya wyciągnęła znów rękę, odebrała kieliszek i ku beczce się zwróciła.
Tymczasem ciołka Elżbieta liczyła coś na kawałku zatłuszczonego papieru.
Liczyła, mazała, znów liczyć zaczynała.–siwe, małe oczy ku niebu podnosząc.
Lekki powiew wiatru, muskającego o zachodzie słońca drzewa sadu, włosy jej z pod chustki rozwiewał, jak Wązkie, białe węże w kłęby skrę-
Wreszcie… liczyć przestała i twarz obrzękłą, nalaną żółtym, niezdrowym tłuszczem, ku stojącej przed gankiem kobiecie zwróciła.
– Rubel i trzydzieści sześć kopiejek… Co? Kobieta milczała, patrząc obojętnie przed siebie.
Ciotka Elżbieta w kupie miedziaków, leżących na stoliku, grzebać zaczęła. Wydobyła kilkanaście sztuk, przeliczyła raz jeszcze, suwając miedź w krótkich, wałkowatych palcach z jakiemś zmysłowem zadowoleniem.
– Masz! na! – wyrzekła wreszcie, podając całą garść ciężkiej monety, apatycznej i jakby zaspanej chłopce.
Kobieta podniosła zapadłe oczy na mówiącą i patrzyła chwilę w tę twarz nabrzękłą, poprzecinaną bruzdami.
– Czy ci nie dosyć? zlicz sama! – syknęła Elżbieta ze złością.
– Niechaj!–odrzekła Warka, ujmując brzeg swej koszuli i podsuwając się pod okap ganku, płótno rozciągnięte pod rękę Elżbiety nadstawiała.
Ciotka Elżbieta garść miedzi w koszulę wrzuciła i jakiś cień uśmiechu przesunął się po jej wybladłych wargach.
Jeden z miedziaków potoczył się po stopniach schodów i zarył się w trawę.
Kilku chłopów rzuciło się rozgarniać zarośnięte ścieżki i w masy psiego rumianku zanurzać swe zczerniale wielkie dłonie zaczęli.
Tymczasem Warka wracała na dawne miejsce, zakładając najspokojniej brzegi koszuli za pasek fartucha. Ciemna barwa nóg odcinała się na wysokości łydek, dalej skóra miała białość anemicznej i bezkrwistej zupełnie istoty.
Marya jedna spojrzała na to ciało kobiece, odsłonięte z brutalną szczerością wśród purpurowo złotej powodzi blaskóW zapadającego słońca. Po twarzy chudej dziewczyny przemknął cień litości dla tych bardziej jeszcze wychudłych członków kobiety roboczej, odbierającej nędzną zapłatę za pot krwawy, który reszty sił i zdrowia zabierać musiał.
Powoli wzrok jej z nóg Warki przeniósł się na całą gromadę chłopów, oblegających ganek, czerniących ścianę domów, zalegających łany trawy, rosnącej dokoła dworu.
Stali tak z odkrytemi głowami, przez resztę szacunku, jaką mieli zawsze dla fasady dworu i obecności samej pani. Głowy ich, pokryte po-kudlonemi, nierozczesanemi włosami, miały prawie jeden i ten sam odcień myszato-rudawych włosów, jakby pokrytych warstwą białawego kurzu. Czaszki nie różniły się także: wielkie, niekształtne, uparte, jakby czworograniaste. Szyje cienkie, jakby poprzecinane masą żył, prawie do pół obnażone, źle okryte rozpiętą na piersiach koszulą. Plecy przygarbione, wypukłe, okryte nędznemi płóciennemi świtami. Koszule na płaskich biodrach wiszące wolno, prawie bez śladu jakichkolwiek kształtów, nogi pokaleczone, bose, całe czarne od wrośniętego kurzu.
Kobiety, mało różniące się od mężczyzn, zapadłe, bez linii, bez piersi, bez bioder. Owinięte całe w szmaty płócienne, z głowami okręconemi zniszczonemi chustkami. Tu i owdzie błysnęła świeższa twarz młodszej dziewczyny, gdzieniegdzie pierś zaznaczyła się wypukłej pod rozchyloną koszulą.
Były to wyjątki, nieliczne zresztą zupełnie. Przeważnie wszyscy ci ludzie mieli w sobie płaskość i zanik kształtów, uplastycznienie nędzy moralnej i fizycznej, coś smutnego w pochyleniu ku ziemi głów i coś dziwnie upartego w błysku szarych oczów.
Owiani dymem kurnych chat, nawet wśród świeżej woni skoszonego siana, płynącej z sąsiedniej łąki, mieli w fałdach swych brudnych płócien jakiś ostry zapach nędzy i trywialnego pożywienia.
Tymczasem ciotka Elżbieta liczyła znów cyfry na zatłuszczonym kawałku papieru. Ręka jej drżała.
Od czasu do czasu opierała łokieć prawej ręki na lewej dłoni i odpoczywała chwilę, patrząc w szarzejące powoli niebo.
Miejsce Warki przed gankiem zajął młody chłopak, w krótkiej, przepasanej czerwonym pasem koszuli. Świtkę zdjął z ramion i przerzucił przez rękę, a oparłszy się o cienki, lecz silny pręt leszczynowy, stał, pociągając co chwila nosem w charakterystyczny sposób.
W niekształtnych jego rysach przebijała się jakaś zuchwałość, z pod nierówno przystrzyżonej ciemnej grzywy widać było dwoje oczu dość bystrych, biegających pod frendzlą zupełnie białych rzęs. Białe miał również brwi i nikły zarost na górnej wardze, z pod której widać było jeden ząb, kieł biały, wytarty na chlebie razowym i odcinający się na sinawej prędze ust, jak ząb mopsa.
Wypił wódkę jednym haustem i, skinąwszy głową Maryi, stał teraz, oczekując zapłaty, ślizgając wzrokiem po kupie miedziaków, w której promienie słońca zapalały czerwonawe iskierki.
Ciotka Elżbieta podniosła wreszcie głowę.
– A no! to masz tak. Dwa ruble, kopiejek osiem.
Lecz chłopak żachnął się niecierpliwie.
– Nie tak! – wyrzekł ochrypłym głosem. Ciotka Elżbieta poruszyła się niespokojnie.
– Jakże nie? – spytała – według mego rachunku tyle ci się należy.
– U was tak, u mnie nie!
– A ile?
– Dwa ruble, dwadzieścia kopiejek! Ciotka Elżbieta porwała się z miejsca.
– A! dwadzieścia kopiejek?–wołała–i zaraz! a we czwartek, kto odjechał od zwózki o godzinę wcześniej ze swoją parą? Kto? jak nie ty, Orchim?
Orchim ramionami wzruszył.
– Ta ja… no… – zaczął.
Lecz Elżbieta dokończyć mu nie dała.
– To ja mam za twoje próżnowanie płacić? Ty mi powiesz, że ci pilno było do swego? To się do roboty nie gódź! dosyć rąk jest; Niemców od kolonii cały huk, cała przepaść, a lepiej robią od Was. To wiadomo!
Pomiędzy chłopami powstał nagle szmer.
– Niemcy! od kolonii!…
Lecz ciotka Elżbieta nie zdawała się zwracać najmniejszej uwagi na obudzenie się drzemiącej gromady.
– Tak! tak… Niemcy robią lepiej i prędzej, to wiadomo. Chłop, jak siądzie do strawy, to gotów jeść dzień cały, ale o zapłatę upomnieć się umie. A gdy mu uwagę zrobić, by prędzej jadło pchał, odpowiada: „niechaj się uleży!
I, ująwszy się pod boki, przedrzeźniała ochrypły głos ludu, chowając podbródek W węzeł chustki, okalającej jej głowę.
Z pod ciemnej grzywy Orchim spoglądał na nią w dziwny sposób.
– Dajcie!
Wyciągnął rękę po pieniądze.
Lecz ona, podniecona, uderzała się teraz po bokach, czyniąc sobie ulgę w wylaniu całego potoku słów na skulone głowy, czerniące się przed nią zbita masą.
– Tak! tak! z Niemców przykład brać winni, z Niemców, którzy zimują w jamach, jak zwierzęta, i budują sobie chaty bez niczyjej pomocy. Z Niemców, którzy karczują las, wyrywając pazurami korzenie drzew i pnie cale…
Lecz Marya pociąga ją za połę męzkiego żakietu, który plecy ciotki okrywał.
– Ciotko! płać i skończmy tę pracę! Za chwilę się ściemni. Kolacyę podadzą!
Elżbieta urywa i, schwyciwszy odliczone miedziaki, sypie w nadstawione dłonie Orchima.
– Idź, idź próżniaku! – mówi w formie pożegnania.
Chłop odwraca się powoli od ganku, z za pazuchy wyjmuje szmatę płótna, nieokreślonego koloru. Miedziaki do szmaty wsypuje i, związawszy, znów za koszulę chowa.
Poczem miesza się z gromadą i, splunąwszy w bok, szepce:
– Lichwiarz!…
Powoli miedziaki ubywają i każdy chłop z kolei przystępuje do ganku, wywołany kolejno przez panią.
Każdy odchodzi, milcząc, czasem tylko spluwając ukradkiem, czasem z chwilowo zapasioną iską w oku.
Za chwilę jednak iskra gaśnie, pieniądze dzwonią za pazuchą, wydymając koszulę tuż przy pasie i obciągając fałdy.
Kobiety zostawiają pieniądze W podołku, a gdy odchodzą, za każdym krokiem aż hen ku bramie słychać brzęk miedzi, podrzucanej przez spiczaste i skręcone ku sobie kolana.
Wreszcie trawnik opróżnia się zupełnie. Powoli jeszcze od ścian domów odrywają się star-czychy, owinięte piatami sierawego sukna, z si-wemi dolami, zwieszającemi się na zżółkłych piersiach. Oparte na kijach, wloką się zgarbione po zapłatę, dzwoniąc masą medalików, zawieszonych pod koszulą.
Stara Jewdocha, postępując, zawija W róg zapaski odebrane pieniądze, drżącą ręką plącząc płótno w niekształtny węzeł.
Gdy pila wódkę, zakaszlała, chwiejąc się na bosych, wielkich i płaskich stopach.
Marya szybko zeszła ze stopni ganku i, odbierając kieliszek z obciągniętych suchą skórą palców – wyrzekła:
– Oj, matko, czasby wam już odpocząć! Staruszka spojrzała na mówiącą do niej dziewczynę przez bielmem zasnute źrenice.
– A czas!–powtórzyła.
Poczem, dawnym obyczajem, z wysiłkiem Maryę pod kolana obejmując:
– Przyjdę wam się o domowinkę pokłonić – dodała.
I–odeszła.
Marya śledziła ją długą chwilę,.patrząc jak… zgarbiona, powłócząc nogami, wlokła się z szumem wśród masy rumianków.
Ścieżki bo nie było.
Wszyscy deptali dziedziniec w rozmaitych kręcąc się kierunkach. Trawa rosła bujna, przecięta żółtą masą jaskrów, lub śnieżną bielą rumianku. Kolo rozwalonego płotu ciemniły się pęki pokrzywy i lebiody, tu i owdzie z tej ostrej zieleni szerzaly bodjaki, gdzieniegdzie przecięte liliowoczerwoną plamą.
jewdocha ciemniała, jak szara bryla, posuwając wolno swój grzbiet, suknem okryty, wśród fal zieloności.
Doszedłszy do bramy rozwalonej i nawpół przegniłej, zatrzymała się chwilkę, przykładając rękę do oczów.
Widząc w głębi, ponad brzegiem pola, bielejące gromadki chłopców, przestąpiła próg bramy i zlała się powoli w jedno z szarą ścieżką ziemi, snującą się wzdłuż ścierniska.
Wtedy Marya oderwała swój wzrok od star-czychy i wstąpiła na ganek, ścierając fartuchem rozlaną na stole wódkę.
Ciotka Elżbieta znikła w głębi domu, unosząc z sobą resztki pozostałych miedziaków.
Młoda dziewczyna powoli oparła ręce o stół i znów patrzyła przed siebie, a w wielkich jej czarnych oczach przebijał się nieokreślony smutek i zniechęcenie.
Przed nią wszakże, po za łanami jaskrów i rumianku, ciągnęło się wielkie, szeroko otwarte pole, całe żółte od pokładającej się prawie ku ziemi pszenicy.
Złoto tej fali mieniło się, jak mora, W trochę czerwonawe smugi, ciemniejąc ku górze, gdzie się pole z początkiem lasu stykało.
Wśród pola – sterczał wielki, szary krzyż, ściągając ku sobie cztery ścieżki, przecinające fale czerniawemi bruzdami. Po za pszenicą, olbrzymi, ciemny wal lasu, wal sosen masztówek, całych zda się czerniawo-aksamitnych, od wierzchołka płonących w purpurze.
Purpura ta zda się wytryskać z poza wału leśnego, obiewając brzegi podłużnych szarych chmur, tuż prawie nad wierzchołkami sosen rozciągających swe wydłużone, wązkie cielska.
Już po nad łanen pszenicy, niebo całe i powietrze przybiera barwę złotą, w której kąpią się ramiona krzyża, po nad jaskrami i rumiankami niebo bieleje jakąś mleczną barwą opalu.
Z poza lasu, z poza szumiących drzew sadu, na których opiera się kontur dworu, płyną odgłosy supiłki i nawoływania.
– He! he!
Przeciągły ryk powracającego bydła i drewniane kołatanie łączy się z tym krzykiem, ciągnącym się w powietrzu. – He!… He!…
Marya wyciągnęła ręce, pierś jej podniosła się nagle, jakby stłumionem łkaniem.
Oczy przymknęła i pozostała tak nieruchoma, znacząc się, jak Wązka, szarawa plama, w powietrznej przestrzeni ganku.
Tymczasem od strony maluchnej oficynki, przykurczonej do ziemi, ciągnął W górę prosto wąziutki słup dymu.
Mały staruszek, w długim kitlu płóciennym, wyszedł przed oficynkę i, przykładając rękę do zaczerwienionych oczu, spojrzał ku dworowi.
Postał tak chwilkę i zwrócił się ku drzwiom wchodowym, po za któremi mignęła głowa starej kobiety, ubranej w mantynową zieloną pelerynkę i siatkę z filozeli w rudawym odcieniu.
– Nic!–wyrzekł staruszek drżącym głosem.
– Nic? – powtórzyła kobieta – przecież już ósma!
W okienku oficyny pokazała się znów stara, gładziutko uczesana kobieta.
– Nic?–zapytała niespokojnie.
– Nic, Leosiu.
– Czekajmy!
Westchnęli wszystko troje i zniknęli we wnętrzu oficynki.
Lecz przez pęki rumianku przedziera! się ku dworowi teraz stary żyd, z długą, siwą brodą i w wytartym chałacie. Szedł, założywszy ręce za pas, mrugając zaczerwienionemi i pozbawio-nemi rzęs powiekami. Śpieszył się i snać gorąco mu było, bo ocierał pot z czoła, z którego zdjął zatłuszczoną czapkę z ceratowym daszkiem. Z pod nóg żyda, tuż obok kęp macierzanki, wyskoczył rudawy kot i, przeciągając się, zniknął w lebiodach. Żyd splunął i szedł ciągle, aż dotarł do ganku i chrapliwym głosem Maryę pozdrowił.
– Dobry wieczór panience! Dziewczyna drgnęła, jakby ze snu zbudzona.
– Dobry wieczór, Szmulu!
– Ciocia w alkierzu?
– Nie wiem; czy trzeba ją zawołać?
Żyd wszedł na trzeszczące stopnie ganku.
– Jabym bardzo prosił!
Marya odwróciła się, aby ku drzwiom postąpić, lecz już ciotka Elżbieta właśnie na ganek wchodziła.
Zobaczywszy Szmula, ujęła się pod boki.
– Jesteś, żydowska cytryno? Szmul kiwnął głową.
– Dobry wieczór, jaśnie pani! Niech jaśnie pani żarty idą na zdrowie!
– Ii!… pewnie, że na zdrowie–odparła–ale to na Szmula utrapienie. Wolałbyś, żebym do Jasu zaglądać nie mogła?
Szmul wzruszył ramionami.
– A co mnie za szkoda z tego, że sobie jaśnie pani po lesie chodzi. Czy tak, czy tak, te werszki, co kupiłem, wywiozę!
– Ale gdybym po lesie nie chodziła, tobyś ty nietylko werszki wywoził, Judaszu!
Szmul cmoknął i podłużną, krogulczo zagiętą ręką po brodzie pogładził.
– Aj jaj!… Szmul na cudze własność nie łakomy. Ale ja tu przyszedł o dzierżawę Łagiewnik… jaśnie pani wie!…
Na twarzy Elżbiety wystąpiły sine plamy.
– Niedoczekanie twoje!–krzyknęła, uderzając pięścią w słupek ganku–wydzierżawię, komu zechcę; twojej kurateli nie potrzebuję!
– Mój Iichim właśnie dzierżawy szuka…– bąknął od niechcenia Szmul, ocierając czoło.
– Iichim? Taki sam, jak i ty. Nie chcę! Dajesz dwa tysiące, kiedy Mandelsburg daje dwa tysiące pięćset!
– Mandelsburg? – przeciągle powtórzył
Szmul–ten paskudny żyd? on ziemię zniszczy i wyssie, jak rude cielę krowę…
– Niech wyssie!–odparta Elżbieta–to nie twoja rzecz!
Lecz teraz Marya patrzyła prosto w twarz ciotki i w tych uparcie wlepionych oczach w tłuste rysy starej kobiety było tyle milczącej nagany, iż Elżbieta, silnie zdenerwowana, napadła na siostrzenicę, chcąc na nią gniew swój spędzić.
– Czego oczy wybałuszasz!–zawołała gniewnie – co ci do moich interesów? [pilnuj lepiej swojej roboty. Beczułkę z wódką zatocz pod drzwi alkierza!
Marya pochyliła się nad beczką.
– Pusta!–odrzekła, dotykając obręczy.
– Nic nie szkodzi. Zatocz i przed drzwiami zostaw. Przyda się jeszcze w dobrej chwili. Ty marnowałabyś wszystko!… Księżniczka!
Marya, powoli, schylona, uniósłszy cokolwiek swą beżową zniszczoną sukienkę, toczyć przed sobą beczułkę zaczęła. Wystające łopatki W pochyleniu grzbietu znikły pod cienką tkaniną stanika, lecz zato£uwidoczniła się cała kolumna pacierzowa, źle suchą? skórą obciągnięta. Drobne biodra odpychały [spódnicę w miarowym ruchu nóg. Nędzna to była dziewczyna; źle ułożona, źle odżywiona i opóźniona w rozwoju swej kobiecości.
i Ciotka śledziła ją chwil kilka, poprawiając I nerwowo chustkę, która ją tarciem swem w szal nieledwie wprowadzała. W ogóle ta cała wełna,
w jaką Elżbieta ciało swe, reumatyzmem pokręcone, obwijała, drażniła ją i wprawiała w stan bezustannego podniecenia.
Szmul stał ciągle, milcząc, oparty o słup ganku, poddając swe nagie czoło pod chłód wieczorny,
Zdawał się zapominać, gdzie się znajduje i po co przyszedł, cały pogrążony w ciszy go ogarniającej, z maską starego patryarchy, oszpeconego trędowatemi wyrzutami skóry.
Elżbieta spoglądała na niego, szukając jakiego słowa, które znów rozmowę nawiązać by potrafiło.
Wreszcie Szmul powoli od słupa się odczepił.
– Dobranoc jaśnie pani!–wyrzekł, nakładając czapkę.
– Gdzie cię niesie?–burknęła Elbżbieta.
– Jankiel jedzie, ot! ośdzie drożynąl… Podwiezie mnie… Stary Szmul nie zdąża tak chodzić.
Elżbieta spójrzała poza łany rumianku i lebiody.
– Jedzie! – powtórzyła. – Kiwnij na niego; trzeba, żeby mi kogo do smolarni sprowadził. Ten… Adruszewski, bałwan, bańki powinien puszczać, a nie smolarnię prowadzić!
Wązka ścieżką, przecinającą pszenicę, czerniła się bieda żydowska, zaprzęgnięta w małą, rozczochraną szkapę.
Na biedzie siedział żyd, pochylony naprzód i z wytężeniem na dwór patrzący.
Szmul zaczął czapką powiewać i rękoma machać. Bieda dojechała do krzyża, poczem w jedną ze ścieżek, prostopadle ku dworowi wiodącą, skręciwszy, znów z pośród pszenicy wynurzać się zaczęła.
– Jak myślisz, Szmul–zapytała znów Elżbieta – z Andruszewskim kontrakt zerwać można, skoro nawet palaczy dopilnować nie umie… Jankiel mi kogo nastręczy?
– On-by sam mógł!–wtrącił stary żyd, patrząc na wjeżdżającą przed bramę biedkę.
Elżbieta ramionami wzruszyła.
– On? gdzież znowu! Jeszcze by mi smolarnię rozrzucił swojem gospodarstwem.
Tymczasem Jankiel zeskoczył z biedy i, zarzuciwszy szkapie lejce za hołoblę, przez strugi kwiatów i trawy ku dworowi iść zaczął. Koń pociągnął pomiędzy lebiodę i stanął tam, okrywając się płachtą potarganych i pełnych ściernią kłaków. Jeno chude biodra sterczały mu, znacząc się jaśniejszemi liniami na rudawej sierci – wytartej skóry.
Na widok Jankla jakaś chmura przesunęła się po twarzy Elżbiety.
Zasunęła brodę w Węzeł chustki, jak ślimak w skorupę i oczy przymrużyła, jakby nie mogąc znieść blasku, bijącego z tej pięknej żydowskiej twarzy.
Jankiel przysunął się do stopni ganku.
– Wieczór dobry jaśnie pani! – wyrzekł dźwięcznym głosem.
– Jak się macie, piękny Janklu – odparła kobieta–rzadko was widuję teraz u siebie.
– Czasu niema. Roboty dość!–odparł żyd, spoglądając na ojca, który gładził brodę i Wciąż po czole się macał.
– Jeździliście koło smolarni? co robi Andruszewski?
Jankiel uśmiechnął się i dwa rzędy białych, jak perły, zębów błysnęły wśród złocistej, falowanej brody.
– Co ma robić? chodzi sobie po lesie i witeczką macha.
– Smolarnia dziś nie idzie?
– To jaśnie pani nie wie, że kocioł, ten lewy, się znaczy?
Na twarz Elżbiety wystąpiły płomienie. Szmul przestał gładzić brodę i na lamentującą kobietę spojrzał.
– Jaśnie pani Szmula o radę nie pytała, jak z Andruszewskim kontrakt spisywała. Jaśnie pani kurateli Szmula nie chce, a teraz… kocioł się znaczy, Andruszewski z witkiem po lesie chodzi…
Pani Elżbieta zdawała się przybita.
– Dyabli go wiedzieli! mówił mi: mechanik jestem, na rzeczy się znam! Dziś wygnać go trza, koniecznie… koniecznie!…
Jankiel pokręcił głową.
– Kontrakt ma.
– Ej Jankiel – odparła kobieta, ku żydom się przysuwając–już tam kruczek jakiś wynajdzie się, jeśli tylko obaj zechcecie. Jeśli mnie opuścicie, przyjdzie mi chyba pójść z torbami!…
Ręce rozłożyła, oczy w niebo wzniosła.
– Z torbami!–powtórzyła.
Obaj żydzi stali nieporuszenie, nie spoglądając na siebie, jakby w ziemię wrośli.
Teraz powoli wszystko w przestrzeni szarzało, ciemny wał lasu w czarną plamę zlewać się zaczął. Elżbieta znów o kilka kroków ku żydom się posunęła.
– Chodźcie do pokoju, porozmawiamy trochę, tu robi się chłodnawo; dla nas obojga, Szmulku, chłód, to niebezpieczna rzecz…
– Późno już, do domu trza–odparł Szmul, spoglądając W górę.
– Traficie jeszcze na czas, coś z tą smolarnia zrobić musimy.
– Jak jaśnie pani każe!
Elżbieta odwróciła się i przez próg domu przestąpiła.
Za nią na skrzypiący ganek wstąpili obaj żydzi, którzy za jej plecami zamienili ze sobą długie spojrzenie.
Wszedłszy do sieni, pełnej woni grzybów, Elżbieta ujrzała Maryę, klęczącą koło dzieży, pełnej świeżo zakwaszonych ogórków.
Dziewczyna obnażoną ręką sięgała w dzieżkę, wyjmując ogórki i układała je na talerzu. Całe gałązki kopru i bobkowych liści czepiały się na ramieniu dziewczyny.
Elżbieta przystanęła, sapiąc i spoglądając uważnie na wnętrze dzieżki.
– Pięć, pięć… dosyć! – krzyknęła–po co wyjmujesz szósty? zmarnuje się z pewnością.
Dziewczyna trzymany w ręku ogórek wrzuciła do dzieży.
– Myślałam, że pan Brunon przyjedzie–odparła, zamykając dzieżę wieczkiem i kładąc na wierzchu kamyk.
– Jak przyjedzie, to wtedy będzie dość czasu, a wreszcie może się obejść bez ogórka ten skąpiec obrzydły.
A zwróciwszy się ku stojącym na progu żydóm, dodała:
– Chodźcie do salonu, suszą się tam maliny, ale to nic nie szkodzi.
Marya powstała z ziemi i gotowała się wyjść na ganek.
– Idę dzwonić na oficynę. Elżbieta wzruszyła ramionami.
– A idź i zwołaj te pasibrzuchy. Zwołaj, i owszem.
1 nagle, jakby potrzebując wylać pasyę, która ją dławiła, krzyknęła płaczliwym głosem:
– No, no! pójdę z torbami!
Trzasnęła drzwiami i znikła w głębi domu.
Za nią posunęli się na palcach żydzi, owijając się o drzwi, jak czarne duchy, i tylko blada twarz Jankla mignęła wśród cienia, zalegającego kąty sieni.
Marya wyszła teraz znów na ganek i stała chwilę, jakby zdziwiona tą szarą barwą, która W oddali ciemniała w fioletowe tony. Wszystko się zlewało i nikło, pszenica przedstawiała się jak obrus brudnoszary, a krzyż, przed chwilą jeszcze widoczny, znikł bez śladu.
Poryki bydła, nawoływania pastuchów, kołatanie dzwonków, wszystko umilkło.
Od czasu do czasu koń Jankla, posuwający się wpośród lebiody, rozdzierał z szelestem liście i łamał pod kopytami z chrzęstem pokrzywy.
Po za oficynką stróż rąbał drzewo, uderzając systematycznie siekierą o pniak.
Marya ujęła za sznurek, zwieszający się pomiędzy dwoma słupami ganku i poruszać nim poczęła.
Przeciągle zajęczał dzwonek, płosząc z pośród rumianków żółtego kota, który pomknął szybko w pole, pozostawiając za sobą jasną, szybko znikającą smugę.
Z oficyny wybiegła stara kobieta, ubrana W watowany kaftan i mająca żółtą chustką obwiązaną głowę. Siwe kosmyki spadały na jej twarz gąbczastą i pełną zmarszczek. Biegła żwawo, podnosząc brudnemi piętami długą spódnicę, która zapadała jej się na brzuchu i co chwila przeszkadzała w biegu.
Kobieta trzymała w ręku durchszlak i machała nim bezustannie.
– Podawać?–krzyknęła, o kilkanaście kroków od ganku się zatrzymując.
– Możecie–odpowiedziała Marya, za sznur znów ujmując.
Lecz opóźniła się z powtórnem zadzwonieniem.
Coś turkotało na drodze po za rozwalonym płotem. Żydowska szkapa podniosła uszy, a wstrząsnąwszy łbem, rozrzuciła pokudłaną grzywę.
Dziewczyna wytężyła słuch, jakby chcąc rozróżnić tętent kopyt i turkot kół.
Wreszcie ramionami wzruszyła.
– Naturalnie on! – wyrzekła półgłosem – któżby mógł być inny w chwili, gdy kolacyę na stół podają!…
I, pociągnąwszy sznur, dzwonić znów zaczęła.
I prawie równocześnie przez bramę wjazdową, podskakując, przeleciała niewielka bryczka, kilimkiem wysłana, w trzy chude białe konie zaprzężona. Konie te potrząsały łbami i stawiały z góry powykręcane dziwnie nogi. Były to wielkie szkapy, wyranżerowane z pułku huzarów, zaniedbane, wychudłe, z grzywami potwornych rozmiarów.
Dwie z tych apokaliptycznych bestyi wysuwały języki długie, płaskie, fruwające za każdym krokiem, jak dwie chorągwie z purpurowego sukna.
Ekwipaż ten zajechał przed ganek i z bryczki wylazł mały, krępy jegomość, ubrany w rodzaj spódnicy kobiecej, z rękawkami i związanej dokoła szyi.
– Cioteczka w domu?–pytał, zdejmując kapelusz.
Marya uśmiechnęła się lekko.
– W domu, niech pan wejdzie… kolacyę podają.
– Ja tylko na chwilkę – tłomaczył się no woprzybyły, przyklepując ręką poczernioną i starannie pocerowaną perukę–na chwilkę! przejeżdżając z miasteczka do siebie.
Marya nic nie odpowiedziała, tylko dzwonek jęczał znowu, poruszany jej ręką.
Mężczyzna tymczasem zdjął z siebie wierzchnią odzież i ukazał się w garniturze, zrobionym z kobiecej, jedwabnej w kraty sukni.
– Ty, Kuliczku!–wyrzekł, obracając się do bryczki – koników nie odprzęgaj, ale tu ich troszkę na dziedzińcu zostaw. Ot tam, gdzie się tamten konik pasie. Idź, Kuliczku! idź, mój synu!
Z kozła bryczki podniosło się coś naksztalt człowieka, z głową rozczochraną, z plecami okry-temi podobną, jak u pana, spódnicą, tylko bardziej wytartą i zrudziałą.
– Co, pane grafe?
– Idź tam, koło płotka – powtórzył mężczyzna, pokazując ręką w kierunku szkapy.
Kulik podciągnął nosem, poskrobał się po głowie i, machnąwszy biczem, ruszył z kopyta.
Husarskie konie podniosły wysoko nogi, machnęły językami i wpadły w morze rumianku, szarpiąc bryczkę na prawo i lewo.
Tymczasem od strony oficyn ku dworowi ciągnąć zaczęły zgarbione postacie ludzkie, idąc jedna za drugą wpośród wilgotnej trawy.
Pierwszy szedł mały staruszek, zamiatając ziemię połami zniszczonego kitla. W ręku trzymał mały jakiś sprzęcik, migocący jaskrawemi kolorami.
Po za nim dreptała staruszka, w mantylce zielonej mantynowej i siatce sznelowej, z twarzą szczupłą, zapadłą i pobielałą od wieczornego chłodu. O kilka kroków dalej płynęła, podniósłszy wyszarzaną spódnicę, stara kobieta o płaskich piersiach i gładko przyczesanych włosach. Usta miała wąskie, zaciśnięte i brodę spiczastą, nos orli i spłowiałe błękitne źrenice. Z po za głowy, poprzedzającej ją staruszki wyciągnęła szyję i dojrzała krępą postać pana Brunona, stojącego przed gankiem.
Chwilę stanęła, jakby dla nabrania oddechu, poczem, opuściwszy spódnicę na obute w płaskie prunelowe pantofle nogi, wolniej już za drugiemi podążać zaczęła.
Marya stała ciągle na ganku, jakby wyczekując na dojście do dworu tej smutnej, pochylonej procesyi, wolno wśród traw drepczącej.
Pan Brunon perukę wciąż przyklepywał i krótką a pomarszczoną kamizelkę obciągał. Wreszcie staruszek wszedł pierwszy na stopnie ganku, pochylając głowę.
– A… pan Bukowski!–mruknął Brunon.
Z kolei staruszka w pelerynce przesunęła się zwolna.
Ta trzymała głowę sztywno i zaledwie lekkiem zmrużeniem powiek przywitała gościa.
– Bonsoir madame!–wycedził Brunon.
– Bonsoir – odparła, niknąc W głębi sieni. Płaska i gładko przyczesana kobieta trwożliwie na stopnie ganku wstępować zaczęła.
– Co, ciociu Leosiu–zapytała Marya–jakże tam twoje zdrowie?
Kobieta podniosła spłowiałe oczy.
– Tak… nieźle… – odparła przyciszonym głosem, poczem, ku Brunonowi się zwracając, dodała jeszcze ciszej:
– Witam pana!
On ukłonił się dość grzecznie i odwrócił głowę, jakby nie chcąc spotkać się ze wzrokiem kobiety.
– Cet animal Kulik nawet koniem uczciwie wypocząć nie da! – wycedził przez zęby, patrząc w stronę wózka, który chwiał się pomiędzy lebiodą, czerniąc się kadłubem, a bieląc cielskami koni.
Chciał iść nawet do bryczki i już złożył na stopniach ganku swój wytłuszczony kapelusz, okolony kawałkiem czerwonego aksamitu, oberwanego, jak wieść niosła, z biskupiej karety, w której raz pana grafa odwożono do domu, gdy nagle drzwi od sieni otworzyły się z łoskotem i wypadł przez nie Szmul, wytrącony z wnętrza domu ręką Elżbiety.
– A idź na złamanie karku i niech cię więcej nie oglądam, ty zmoro mojego życia! – wołała pani domu drżącym ze złości głosem.
Szmul, znalazłszy się na ganku, poprawił pasa, obciągnął chałat i uśmiechnął się lekceważąco.
– Dobra pani, ale trochę prędka! – wyrzekł do Leontyny, stojącej wciąż na stopniach i śledzącej wzrokiem Brunona, poczem, zwróciwszy się do Maryi, dodał przyciszonym głosem:
– Jakby mnie ciocia potrzebowała, to ja jeszcze będę kręcił się koło dworu z godzinę – potem wrócę do karczmy!
Dziewczyna zmarszczyła brwi i skrzywiła się znacząco.
– Najlepiej Szmul zrobi, wracając zaraz do domu. Ciocia sama sobie da radę i pewnie po Szmula nie pośle.
Żyd pokiwał głową.
– Albo to prawda! – wyrzekł – ciocia bezemnie się obejść nie może. Panienka wie o tem dobrze!…
Marya westchnęła i zwróciła się ku Leontynie:
– Chodźmy, ciociu, niepotrzeba, aby na nas czekano!
Zwracając się zaś do Brunona, dodała:
– Proszę pana!
Wszedłszy do sieni, minęli się z wyniosłą postacią Jankla, wychodzącego z dalszych pokojów. Żyd spokojnym zupełnie głosem życzył im wśród ciemności „dobrego apetytu! Nikt mu nie odpowiedział i w milczeniu zupełnem wsunęli się wszyscy do sali jadalnej.
Sala ta dziwny przedstawiała widok.
Wielkich rozmiarów, budowana, jak zresztą dwór cały, grandioso, robiła niezwykłe wrażenie pustki i zimna białością swych nagich wysokich murów, na których włóczyły się teraz już wieczorne cienie. Pod ścianami, jedne na drugich spiętrzone, stały krzesła, stoliki, szkielety kanap, półek i etażerek. Krótki szpinecik z porwanemi strunami, wyciągnięty cokolwiek na środek pokoju, nosi! na swym delikatnym grzbiecie maluchne biureczko z połamaną i potłuczoną szafeczką.
Pod oknami, wychodzącemi na ciemny prawie, w tej chwili, sad, stal długi sosnowy stół, oparty na krzyżakach, okryty płachtą ceraty. Dokoła wązkie krzesełka, obite zrudziałą włosienia, z wystającemi i wypadającemi sprężynami.
Na ceracie poustawiano porcelanowe, dość cienkie talerze, malowane w błękitne muszki, grube szklanki, cynowe łyżki i widelce, olbrzymią karafkę z wodą i sól grubo tłuczoną.
Przed miejscem pani domu: cukierniczka, zamknięta na kluczyk, i puszka z herbatą, sitko, imbryk i mała łyżeczka.
Po za stołem, z ręką na cukiernicy, pani Elżbieta z miną groźną, chmurną, drżąca jeszcze ze złości po świeżej przeprawie z żydami. Widok pana Brunona nie wpłynął korzystnie na jej usposobienie.
– Kochany pan… znów na minutkę, w przejeździe – zaczęła syczącym głosem.
Brunon dłoń ku niej wyciągał, drugą ręką kamizelkę na dół obciągając.
– Wracając z miasta. Kulik już z nałogu nawrócił.
Elżbieta ramionami wzruszyła.
– Widzisz hrabio, u nas dziś kolacyjka skromna, ot–kluseczki wołyńskie, nic więcej.
Hrabia pomacał perukę.
– Co Bóg da! – odparł, szurając nogami. Tymczasem, powoli, jak automaty, pozajmowali miejsca swoje zwykli mieszkańcy oficyny. Pan Bukowski, przedtem jednakże, przed talerzem Elżbiety postawił rodzaj małego ołtarzyka, artystycznie ulepionego z tektury i kawałków papieru.
– Dla dobrodziejki!– mówił, przysiadając do ziemi. Elżbieta arcydzieło to pracy i cierpliwości w grube dłonie schwyciła i do światła podniosła.
– Ki dyabeł? – spytała.
– Ołtarzyk, dobrodziejko, ołtarzyk według brygickiego ulepiony – odparł Bukowski, przysiadając jeszcze niżej.
Elżbieta usta wydęła.
– I po co to asan czas i pieniądze marnujesz? – zaczęła wyniośle – do czego to takie fanfraluszki lepić? czy to nie lepiej iść w pole, ludzi doglądać, albo za proso pieniądze odbierać? Ha?
Bukowski poczerwieniał i zaczął poły płóciennego kitla gnieść.
– Stary jestem… nie zdużam!–wyrzekł przyciszonym głosem.
– Stary?–żachnęła się Elżbieta–młodszyś asan odemnie, a ja robię za trzech mężczyzn… bo muszę! bo mi nikt gotowej strawy pod usta nie podsunie i poprostu torty mi pozostaną, jeśli tak dalej pójdzie…
Staruszka w zielonej pelerynce utkwiła w mówiącą oczy, jakieś groźne i gniewem błyszczące. Czuła w tej chwili podwójne upokorzenie, swoje i męża, który stał W postaci winowajcy z głową siwą, spuszczoną na zapadłą pierś, okrytą szarą koszulą.
I gdy wreszcie Bukowski usiadł na swe miejsce, staruszka, porwawszy go za rękę, wpiła mu w dion swe długie, spiczaste paznogcie, sprawiając w ten właściwy histeryczkom sposób ulgę swej tajonej wściekłości. Bukowski nie drgnął nawet, snać przyzwyczajony do podobnych wybryków charakteru swej żony, lecz ciotka Elżbieta przeczuła postępek Bukowskiej.
Złośliwie uśmiechnięta, wpatrywała się w twarz staruszki i, nic nie mówiąc, kiwała głową.
Przez nawpól otwarte drzwi, jak bomba, wpadła bosa kobieta, która odebrała od Maryi rozkaz podawania kolacyi. Za nią wlókł się chłopak w krótkiej siermiężce i z konopiastą grzywą. Oboje trzymali w rękach półmiski, na których leżały niewielkie porcye mięsa i szarych hreczanych klusek.
Marya półmiski odebrała i, stawiając je na stole, ku ciotce podsunęła.
– Władysławowo! przynieście samowar! Władysławowa przekręciła na bakier chustkę, uderzyła w kark drapiącego się W głowę chłopca i wypadła jak bomba, dudniąc bosemi nogami po podłodze.
Na ten hałas Bukowska skrzywiła się nieznacznie.
Po twarzy ciotki Elżbiety przesunął się uśmiech.
– Pani Bukowska cierpi na nerwy? – spytała układnie – najmocniej przepraszam za moją służbą. Co chcecie, ordynarny naród, na droższych a delikatniej drzwi zamykających mnie nie
Pani Bukowska nerwowo szarpała końce mantylki; znać było, że każde słowo Elżbiety sprawia jej dojmującą przykrość.
– Cóż robić–ciągnęła Elżbieta, sięgając do półmiska z mięsem, które zgniławą woń roztaczało do koła – cóż zrobić, trzeba znosić, moja Bukosiu, i to znosić… bez skrzywienia, nerwy w kieszonkę schować. My, ludzie biedni, nie mamy prawa być wybredni i pieścić się… Prawda, panie hrabio?
Brunon nabrał na talerz sporą porcyę mięsa, nie zwracając uwagi, że Leontyna nieśmiało widelec swój wysuwa.
– Święta prawda, droga sąsiadko! – odparł z pełnemi usty.
Tymczasem Marya powstała od stołu i zbliżyła się do wpadającej znów, jak bomba, Władysławowej.
– Proszę was–wyrzekła suchym, urywanym głosem–wchodźcie ciszej, nie stukając drzwiami. Słyszycie?
Ciotka Elżbieta piorunującym wzrokiem spojrzała na dziewczynę, która ze swej strony nie spuszczała powiek.
Chwilę te dwie pary oczów gorzały, jak gromniczne świece, naprzeciw siebie zapalone. Wreszcie Elżbieta pierwsza spuściła wzrok i wlepiła go w pusty już półmisek.
Chwilę zapanowało głuche milczenie.
Brunon jeden pożerał nędzne szmaty gotowanego mięsa, rzucając przytem wzrokiem na prawo i lewo, poprawiając od czasu do czasu perukę. Leontyna pozostawiła na talerzu nietknięty kawałek i z oczami wlepionemi w obrus, z wypiekami na chudych i zapadłych policzkach, siedziała, prostując się co chwila na twardem krzesełku.
Bukowski kręcił machinalnie jakieś filarki z ośrodka chleba, a zona jego z oczyma łez pełnemi i drżącym podbródkiem tłumiła w sobie rozdrażnienie nerwowe, szarpiąc widelcem łykowate, cuchnące mięso.
Ciężka, przygnębiająca panowała tu atmosfera, coś, co głowy ludzkie stufuntowym ciężarem ku ziemi tłoczyło, pomimo balsamicznej woni, jaka z otwartych okien do pokoju wpływała.
Powoli, niebieskawe cienie włóczące się po kątach występowały ku środkowi, zajmując coraz więcej przestrzeni. Niebieska ta barwa przybierała stalowy odcień i zamieniała się jakby w smugi dymu ku środkowi dążące.
Jedynie pani Elżbieta występowała jeszcze w jaśniejszym szmacie światła; siedząca obok niej Leontyna już miała niemal na twarzy odcień ziemisty, a odwrócony plecami do okna Brunon, na gładkiej powierzchni peruki porusza! refleks białawego światła.
Bukowscy i Marya tonęli prawie w cieniu i tylko talerze kładły białe plamy na ciemnej powierzchni ceraty.
W głębi pokoju czerwieniła się podstawa samowara, od czasu do czasu wypadł z sykiem purpurowy węgielek i zagasł na tacy. Pani Elżbieta przysunęła do siebie półmisek z hrecza-nemi kluskami i szybko łyżką zaczęła ser i słoninę zgarniać na swój talerz. Czyniąc to, z usmiechem spoglądała na Brunona, który niespokojnie śledził ruchy gospodyni domu.
Dwoje tych skąpców zdawało się wydzierać sobie z ust nędzne pożywienie, zapominając o istnieniu innych, przy stole siedzących istot.
Wreszcie Elżbieta odsunęła półmisek i, zwracając się do Brunona, powtórzyła z uśmiechem:
– Kluseczki?
On westchnął i widelec swój w czarnej masie zanurzył.
– Kluseczki! – powtórzył.
Półmisek prawie pusty ku końcowi stołu posunął.
Nikt nie wyciągnął ręki.
Bukowski ogryzał łupiny ogórka, zona jego siedziała teraz przybita, łamiąc sobie palce pod stołem.
Elżbieta jakby z tryumfem spojrzała ku ciemnej stronie stołu.
Zdawaćby się mogło, że widok spuszczonych głów i nerwowo zaciśniętych ust sprawia tej kobiecie jakąś przyjemność.
Podniecona, zwróciła się ku Brunonowi.
– Dużo pan hrabia krówek nałapał?
– Grace a Dieu!… szesnaście!
– I wszystkie w galeryi?
– Wszystkie, co do jednej, sam zamknąłem na klucz, jutro będą wykupywać.
– Pan hrabia sam w nocy pilnuje?
– A jakże, z Kuliczkiem, i Kuliczkowa krówka na przynętę się pasie!
Pani Elżbieta wybuchnęla śmiechem.
– Wyborne! – zawołała – wyborne! Hrabia masz pyszne pomysły; na przynętę jedna krowa, to wyborne! Prawda Maryo?
Dziewczyna Wzruszyła ramionami.
– To nieuczciwe! – odrzekła dobitnie. Brunon przymrużył oczy.
– Eh! eh!… To tak na pozór. Ale później, gdy krówki już do galeryi zapędzę, KuliczkoWi święcie jego krówkę oddaję i nie zajmuję, nie, nawet za zjedzoną trawkę nie liczę! A przecież za tę łączkę pod miastem drogo zapłaciłem, oh! les yeux de la tete!…
Elżbieta zmarszczyła brwi.
– Nie zważaj pan na nią! – zawołała z pa-syą. – Ma bzika i lubi udawać. Hrabia kolonizujesz? I
Brunon po resztę klusek rękę wyciągnął.
– Naturalnie. To świetny interes. Niemcy, jak czaqpdzieje, nieużytek na rolę zamieniają. Widziałem, jak pani Elźbietówka rozrasta się i rozszerza. Po czternastu latach wszystko do pani należeć będzie. A jakie budynki! a jakie to czyste, ładne, miluchne!
Resztę klusek na talerz zgarnął i pożerać zaczął.
Marya powstała od stołu i, podszedłszy do samowara, herbatę nalewać zaczęła. Odurzający zapach taniej, brodzkiej herbaty rozszedl się dokoła.
Elżbieta, cukierniczkę do siebie przysunąwszy, kluczyk przekręciła i Wieczko otwarła.
– Spodziewam się – wymówiła powolnym, jakby leniwym głosem–nowego transportu Niemców, których osadzę w Zagajowie. Mam tam sporą część lasu zdatnego do wykarczowania. Powoli w ten sposób osiedlę wszystkie przestrzenie, po wyciętych lasach pozostałe.
Do stołu podeszła Marya i, postawiwszy na nim tacę ze szklankami, o krawędź się oparła.
– W Zagajowie chcesz ich znów osadzić, ciotko?–spytała.
Elżbieta podniosła głowę.
– Naturalnie, ciebie się o pozwolenie pytać nie będę.
Ręką do cukierniczki sięgnęła, wydobyła mały kawałeczek cukru i w szklankę jedną wrzuciła.
– Zanieś pani Bukowskiej!
Lecz Marya nie poruszyła się wcale.
– W Zagajowie? i tam będą Niemcy?–spytała–po co? nie powinnaś robić tego, ciotko!
Elżbieta prawie uniosła się z krzesła z gniewu i podrażnienia.
– A do stu dyabłów! jakiem prawem się mieszasz w moje sprawy, zuchwalico jedna! – zawołała, bijąc pięścią w ppręcz fotelu–jeśli zechcę, sprowadzę muzułmanów i W Zagajowie osadzę, a ciebie z torbami wyrzucę!
Marya stała ciągle koło stołu nieruchoma, tylko wielkie swe oczy w twarz ciotki utkwiła, oczy spokojne dominującej nad innemi istoty.
– Sprowadź muzułmanów!–odrzekła wreszcie – sprowadź nawet samojedów, lecz pamiętaj, że ta zamiana lasu na rolę toć zguba, i strata oczywista. Piasek bo masz pod spodem, piasek, w którym sosny się gnieździć mogą, i gdy Niemiec ci ziemię pazurami zorze, nie pozostanie ci się nic po nim, jak wydma piasczysta!
I, ująwszy szklankę z herbatą, dziewczyna odeszła na ciemny róg stołu, przeprowadzona gniewnym wzrokiem Elżbiety i trwożliwem spojrzeniem Leontyny, która zdawała się dziwić, zkąd Marya mieć może tyle odwagi i stawić czoło tyrance, przed którą ona, w roli ubogiej krewnej, na łasce siedzącej, drzała.
Tymczasem Elżbieta, nie mogąc znaleźć odpowiedzi na słowa Maryi, powstała nagle od stołu i, chwytając pod pachę cukierniczkę, wyszła z pokoju, zatrzaskując po za sobą drzwiczki tak zwanego alkierza.
W drzwiczkach tych wykrajany mały otwór i założony szybką pozwalał widzieć tej dziwnej kobiecie, co się w jadalnej sali dzieje.
Przed drzwiami alkierza stała pusta beczka od wódki, zatoczona tu przez Maryę, i stary worek od soli, zczerniały i wilgotny.
Głuchy łoskot zasuwanego rygla zwiastował obecnym, że pani Elżbieta zamknęła się już na noc całą i że nie pokaże się aż jutro przy porannej herbacie.
Powoli wszyscy zaczęli wysuwać się z sali, dążąc do swych legowisk.
Bukowscy wyszli pierwsi, milczący, cisi, i tylko od czasu do czasu rodzaj stłumionego łkania z pod zielonej pelerynki wydziera! się z piersi kobiety.
Idąc, jak wśród morza traw, ku oficynce, bielejącej w nocnej pomroce, wydawali się jakby dwoje tułaczów, w noc letnią powracający do swego domostwa.
Na ganku stanęła teraz Leontyna i Brunon oczekujący na Kulika, który zdrzemnął się na bryczce.
Kobieta, oparta o słup, z rękoma splecio-nemi na zapadłej piersi, zdawała się wyczekiwać jakiegoś słowa ze strony mężczyzny. Lecz on milczał uparcie, odsuwając się na drugą stronę ganku,! zdenerwowany, zaniepokojony sąsiedztwem towarzyszki, milczącej i W cień spowiniętej.
Stali tak długą chwilę, nie widząc się prawie pomimo bliskiej odległości, nie patrząc na siebie, a przecież ciężąc sobie wzajemnie i szarpiąc nerwy.
Wreszcie bryczka zaturkotała, białe cielska koni zamajaczyły przed gankiem.
Brunon, nie oglądając się, ze stopni ganku zstępować począł.
Wówczas Leontyna pochyliła się i cichym, drżącym głosem rzuciła pytanie:
– Przyjedziesz jutro?
On wstępował już na stopień bryczki, owinięty w fałdy spódnicy, którą mu Kulik podał.
Usłyszawszy szept kobiety, zmarszczył poorane czoło, skrzywił bezzębne usta.
– Peat-etre!–rzucił przez ramię. Leontyna zaczęła zstępować ze wschodów.
– Jedź z Bogiem i dobrze!
On rękę do kapelusza przyłożył i poruszył się na siedzeniu. Kulik machnął batem, konie szarpnęły bryczkę i cały ten nędzny ekwipaż przez łany rumianku przedzierać się zaczął. Na ganku pozostała sama Leontyna i, przymknąwszy oczy, stała tak długą chwilę, wsłuchana w turkot odjeżdżającej bryczki.
Zdawała się gonić myślą tego starca w peruce, trzęsącego się w tej chwili na nędznej wiązce siana w takt galopu huzarskich koni, zbierających pokrzywione nogi pod batem Kulika, wśród cieni letniej nocy.
Nagle–drgnęła, jakby ze snu zbudzona.
Któś położył jej rękę na ramieniu i delikatnie w pół objął.
– Nie piłaś, ciociu, herbaty?
Z kluczykiem w ręku drobna postać dziewczęcia stała.
– Nie, moje dziecko!–odparła Leontyna – wiesz, cukru mi nie dała!
Marya głowę na ramieniu ciotki położyła.
– Biedna ciociu! to przezemnie, ja ją rozgniewałam; zemściła się na was.
Leontyna obejrzała się niespokojnie.
– Pst!… – wyszeptała – może jeszcze nie śpi. Posłyszy! a! niech Bóg zachowa!
Stuliła głowę, jak obity piesek; dreszcz wstrząsnął jej delikatnem ciałem.
Marya pocałowała ją w czoło.
– Idź ty spać, ciotko! – wyrzekła, jakby z odcieniem litości – chłód wieczorny źle działa na twoje zdrowie; idź spać!… proszę cię!
Leontyna podniosła głowę i wciągnęła silnie powietrze w płuca.
– Jak pachnie,–wyszeptała.
– Ot, jak ziemia nasza! – dorzuciła Marya.
Stały jeszcze tak chwilę, oddychając głęboko. Cała gama zapachów, ostra woń macierzanki, mdły zapach rumianku, niewyraźna woń lebiody, cała masa aromatów ziół i świeżego skoszonego siana płynęła teraz w przestworzu.
Nagle ciotka Leontyna odwróciła się ku Maryi.
– Pójdę!–wyrzekła krótko.
Coś ją dławiło w gardle. Chwila jeszcze, a łzy napłynęłyby jej do oczów, czuła to doskonale.
1 poszła ku swej oficynce, unosząc wysoko zniszczoną sukienkę i zbierając ze ździebeł trawy krople rosy na swe rozdeptane pantofle.
Teraz Marya pozostała sama i odetchnęła pełną piersią.
Szybko rzuciła się w morze rumianku, depcąc żółte jaskry, które ze złamanych łodyg sączyły płyn biały i lepki. Dzika cykorya łamała się z łoskotem pod nogami dziewczyny, a puszyste trawy, kiście swe delikatne, jak koronki ku ziemi gięły.
Jak strzała, przebiegła Marya dziedziniec i wydostała się na drogę. Przeskoczyła rów i pogrążyła się do połowy w złocie pszenicy, zmieszanej, zwłaszcza przy brzegach, z pękami kąkolu.
W tej chwili z po za drzew sadu, wypłynął na ciemnawe, lekko tylko posrebrzone nad domem, niebo, księżyc i oblał srebrnawą strugą szumiący łan pszenicy. W tej srebrnej powodzi zabłysnęły szare ramiona krzyża, okolonego czterema płaczącemi wierzbami, których drżące lekko listki białe prawie były i jakby szronem pokryte.
Marya zwolniła kroku i wzrokiem cały ten przepych srebra ogarnęła, zatrzymując się na czarnej ścianie lasu, która od góry miała jakby błękitnawą smugę, zwolna w cień przechodzącą.
Cisza panowała dokoła, cisza przerywana jedynie ćwierkaniem polnych koników i zdaleka na skrzydłach nocy niesionem rehotaniem żab.
Dziewczyna doszła do krzyża i na wzgórku pod nim przysiadła, obejmując kolana splecione-mi rękami. Biała była i blada w tej światłości nocnej, która jej srebrnawy ton w blond warkocze kładła i jakieś jasne bruzdy po zapadłych policzkach znaczyła.
Przed nią po za morzem pszenicy wiła się czarna wstęga drogi, okrążająca połe dokoła jak wąż drzemiący. Po za drogą dwór wznosił się pusty, odrapany, smutny, przyduszony czarną masą dachu, zlewającą się ku górze z ciemnemi gałęźmi drzew w sadzie rosnących. Na prawo je – dna topola sterczy samotna, czarna, prosta jak grecka kolumna i długi wazki cień rzucająca.
Marya oparła głowę o podstawę krzyża i zdawała się kąpać W tej ciszy, spokoju, srebrze światła i woni, wydzierającej się z ziemi tłustej, niedawnym deszczem zwilżonej.
Był to odpoczynek prawdziwy, to milczące, półsenne marzenie wśród woni i blasków księżyca. Zmęczenie dnia całego ustępowało z ciała dziewczyny, a tylko rozrzewnienie wielkie i spokój ogarniały ją całą.
Siedziała tak uśmiechnięta, spokojna, milcząca, znając każdy szmer, każdy odgłos, rozróżniając zapachy ziół i kwiatów, chłonąc w siebie cudne efekta świateł i cieni.
Nagle, wśród ciemnego tła drogi, powoli jakieś istoty posuwać się zaczęły. Szły milczące, trywialne, naprzód pochylone, zbite w niekształtną gromadę, ze skrzypieniem wózków, poszczekiwaniem psów i nawoływaniem chrapliwych głosów.?
Gromadki te kroczyły wolno, ciężko, depcąc ziemię, która zdawała się jęczeć i uginać pod ich ciężarem. Ludzie ci szli z minami zdobywców, z fajkami w ustach, plując brunatną śliną w złote morze pszenicy, patrząc obojętnie na srebrne blaski, w jakich kąpało się wszystko dokoła.
Wreszcie, stanąwszy na drodze, spojrzeli po sobie i wyjąwszy fajki z ust zaryli grube obcasy W ciemną ziemię.
– Es scheint, das es hier sein soli.
– Jawohl!
Marya podniosła się teraz, jak z jednej sztuki wykuta i, mimowoli, jakby do obrony, wyciągnęła ręce. Lecz ręce jej opadły i tylko w srebrze blasków w ciemnych oczach dziewczyny zaświeciły łzy. I szumu brzóz płaczących słychać nie było, bo głuszył je skrzyp kół wózków wiozących bety, naszczekiwanie psa i ochrypłe, trywialne basowe dźwięki…
II
Pałacyk tonął jeszcze cały we mgle porannej, drzewa powoli odwijały się z szarawej obsło-nyi, wstrząsając liśćmi, chłonęły w siebie światło poranku. Z tafli stawu, błyszczącego W dali i objętego w ramy zieleni, płynęły opary i, czepiając się wysokich liści tatarakowych, ginęły w przestrzeni. Z okien chat dobywały się sinawe smugi dymu, a drzwi otwierały się co chwila, przepuszczając w pół nagie kobiety, śpieszące z wiadrami po wodę.
Tu i owdzie błysnęła serżowa zapaska dziewczyny, wracającej z łąki z całą płachtą trawy na plecach. Od strony dworu, parobek w koszuli, ze spodniami wysoko zagiętemi na muskularnych nogach, siedząc na koniu, kierował się W stronę stawu.
Koń kulał i machał długim czerwonym językiem, wywieszonym z białego pyska. Dotarłszy do brzegu, z łoskotem i szumem zanurzył się w wodę. Człowiek pochylił się na grzbiecie zwierzęcia i, ręką czerpiąc, chciwie wodę pić zaczął. Koń pił także i od czasu do czasu podnosił łeb w górę, a z pyska lały mu się srebrne strugi, migocące niepewnemi blaski. Koń posunął się dalej, rozpychając białą piersią całe piaty zielonej, kropkowanej rzęsy, przeciętej gdzieniegdzie szeroką płaszczyzną brązowawo-czerwonych liści okrzycy.
Rzęsa, jak rama z aksamitu, obejmowała teraz cielsko zwierzęcia, lecz człowiek żachnął się niecierpliwie i żylastą a opaloną ręką delikatną powłokę przedzierać począł.
Zaklął niecierpliwie, spluwając w wodę.
Niebo z szarego robiło się powoli bladawo-liliowem z lekkim różowawym odcieniem.
Po za stawem ciągnęła się olbrzymia, szmaragdowo-zielona łąka, obramowana białym śniegiem soldackich pałatek, które zlewały się w oddali W jedną śnieżną całość. Po za pałatkami majaczała we mgle szarawej, zwolna w dół opadającej, czarna masa zamku, z po za którego różowe promienie, w złocistą barwę przechodzące, tryskały.
Od strony wsi dolatywał bezustanny skrzyp żórawia, pomieszany z tym dziwnym niepokojem porannym, w którym zlane w jeden chaos głosy ludzkiej gwary, ryku bydląt, gdakania ptactwa, szumu drzew, jak hymn tryumfalny budzącego się życia, płyną coraz głośniejsze, coraz śmielsze, coraz silniejsze w świetle poranku; od strony obozu, jak wąż przez warstwy powietrza prześlizgiwał się głos trąbki, lub miarowy, suchy turkot bębnów.
Z bocznych drzwi pałacyku wyszedł teraz pan Brunon i stał chwilkę, patrząc w przestrzeń przymrużonemi oczyma. Łysa głowa, nie okryta peruką, narzucona była podartą fularową chustką, związaną W duży węzeł pod brodą. W obramowaniu tej purpury, twarz Brunona, spuchnięta od snu, pomarszczona, ze smugami czernidla wzdłuż brwi, ust i brody–miała pozór starej gąbki, którą starto świeżo rozlany atrament.
Przepyszna woń, tylko tej ziemi właściwa i o poranku całą gamą zapachów w górę płynąca, otoczyła go nagle, walcząc napróżno z wonią tabaki i potu, jaką ubranie Brunona napojone było.
Lecz on przymrużył oczy i przez zczerniałe nozdrza wciągał w siebie tę woń ożywczą, brzydki, śmieszny, brudny w tym przepychu świateł i barw, drgających coraz silniej na szarem niedawno tle horyzontu.
– Dobre! – wyrzekł, gładząc się po brzuchu–dobre i smaczne bardzo.
Nozdrzami poruszył znowu i językiem spieczone Wargi oblizał.
– Jakoś mi niewyraźnie! – szepnął znowu ł oczyma po białej kuchence, stojącej opodal dworu, powiódł.
Z komina wydobywał się wąziuchny pasek dymu.
Brunonowi rozjaśniła się twarz, jakby pod wpływem jakiejś rozkosznej wiadomości. „Kulicz-kowie wstali, gotują–chwała Bogu! będzie można dzień jako tako spędzić!”
I, złożywszy ręce w trąbkę, skąpiec ochrypłym głosem krzyczeć począł.
– Kuliczku!… Kuliczku!… a pójdzi serce do pana grafa!
Przez okno kuchenki wyłazi Kuliczek, okryty jedwabną w kratki peleryną i w chodakach, ze sznurów utkanych, na nogach chudych, pokręconych. Wiatr pelerynę rozwiewał, ukazując ohydne kształty skarlonego chłopa, okryte zaledwie zgrzebną koszulą. Kulik, idąc, potrząsał bezustannie rozwichrzoną czupryną i nosem pociągał, krzywiąc się w nadzwyczajny sposób.
Doszedłszy do pana grafa, kornie się skłonił i łamanym językiem mówić zaczął:
– A to żonka się pyta, co ma ugotować na południe panie grafe?
Brunon pokręcił głową.
– Nic, nic Kuliczku mi nie trzeba! Pojedziemy do Horodyszcz, tylko się z żydami rozprawię.
Kulik podrapał się w głowę.
– Ha?–wrzasnął nadstawiając ucha.
– Poje-dziemy do Horodyszcz! – powtórzył głośniej Brunon.
Pod skudlonemi kłakami Kulik uśmiechnął się ironicznie.
– Zakładać?–zapytał.
– Chwileczkę, chwileczkę jeszcze; sam cię zawołam.
I pan graf, skinąwszy brudną ręką, odwrócił się od swego woźnicy i ku lewemu skrzydłu pałacu kroki swe skierował. W skrzydle tem mieściła się galerya, a raczej coś nakształt ga leryi, oszklonej małemi, drobnemi szybkami. Wiele z tych szybek wytłuczonych pan graf Własnoręcznie pozaklejał papierem lub kawałkami ze spódnic świętej pamięci pani senatorowej. Spódnice te do tej pory ubierały Brunona i Kulika, służyły za kołdry, obrusy, firanki, szyby. Cały dom ten szeleściał od chrzęstu starych, kratkowanych materyj lub szumiał mieniącą się mora mantyny. Nawet Kuliczkowa przy dojeniu swej krowy, wiązała nogi upartego bydlęcia szmatą jedwabną, na której wisiały jeszcze strzępy białej blondyny.
Podług głuchych wieści, obiegających dokoła pałacu, w piwnicach miały być zakopane jeszcze całe paki pełne sukien, mantyl, pelerynek, fiszutek, berł, trzewiczków i wszystkich niemych świadków tryumfów balowych matki Brunona. Skrzynie gniły w ziemi razem z pakami gobelinów, starych makat, pudeł z korecką porcelaną i pasami słuckimi. Cale zastawy stołowe, olbrzymie wazy wyzlacane wewnątrz w formach urn starożytnych, amfory delikatnie cyzelowane, puhary bez nóżek, z kołeczkami do przywiązywania tradycyo-nalnej myszy, talerze płaskie o złoconych obwódkach, filiżanki bombiaste z monogramami, herbem i koroną, całe to srebro mieszane z kryształem, przecinane złotemi żyłami, przeznaczone do odbijania tysiąca świateł sturamiennych kandelabrów podczas obiadów nieskończenie długich w atmosferze odurzającej wyniosłej sali jadalnej – wszystek ten metal zbytkiem i przepychem przekuty – Brunon zamknął w podziemie, sam spoconemi i drżącemi rękami kopiąc grób dla niego w chwili panicznej trwogi o swoje mienie, gdy na horyzoncie zbierały się groźne chmury.
Biały, czysty i smukły wznosił się pałacyk Zabijanika, kryjąc w swem wnętrzu bogactwa istotne.
Jak mauzoleum, otoczony dokoła przeczystą zielenią drzew – bielał cichy, milczący, wyrzucając od czasu do czasu z pod swej kolumnady na Wpół przetrawione starością, a żyjące jeszcze cielsko egoisty, którego pierś wydymała się od jedwabnego worka, napełnionego stosem banknotów. Brunon pieniądze bieżące, jakie wpływały mu niemal codziennie, nosił przy sobie, zaszywając co chwila rozpruwany worek, czarny od brudu i tłuszczu, a przymocowany do krępego torsu mężczyzny czterema kawałkami mocnego szpagatu.
Ostre, grube sznury, Wpijały się poprostu W cielsko starca, znacząc siną pręgą krzyż na skórze pleców i kalecząc ramiona, on jednak zaciskał węzły z coraz większą zaciekłością, czując rozkosz prawie zmysłową w tym ostrym bólu, krającym mu ciało. Gdy, ubrany, wstępował na stopnie swego wózka, lub schodził z nich, sznury wpijały mu się w skórę i krew przylepiała grube płótno koszuli do ciała. Brunon uśmiechał się wtedy, uśmiechał rozkosznie. Uścisk księżniczki Hohensteigen Sigmeringen, która podobno jeszcze za życia pani senatorowej raczyła przez kilka dni zaszczycać młodego grafa swemi wzglę – darni, nie był mu droższym nad ten namacalny dowód istnienia pieniędzy!
Pieniądz!… rubel… dla Brunona był wszystkiem. Z galeryi, szczelnie na kłódkę zamkniętej, dobywały się teraz ryki krów żydowskich, złapanych w nocy na łące Brunona. Pan graf stał przez krótką chwilę uśmiechnięty, szczęśliwy, dumny z posiadania tej szmaragdowej łąki, która mu niemal co noc tak dobre korzyści niosła.
– Siedem! siedem krówek! – mówił, zacierając ręce.
Lecz już koło stawu, na drodze, prowadzącej do pałacyku, pojawiać się zaczęły długie, ciemne postacie, idące gromadkami i gestykulujące żywo.
Brunon rękę do oczu przyłożył.
– Idą!–zawołał i zachychotał radośnie.
Poczem szybko, z pod krzaków okalających galeryę, począł ciągnąć mały, koszlawy stolik
0 trzech nóżkach, który przed laty służył pani senatorowej do rozmowy z duchami. Z szufladki wyjął kawałek kredy, położył na stole, przysunął pniak, poprawił rodzaj małego pomostu, maskującego trzy schodki do galeryi i ułatwiające pojmanym krowom wejście lub wyjście z więzienia i, usiadłszy na pniaku, oczekującą postawę przyjął. Tylko małe oczki latały mu z radością i palce nerwowo po powierzchni stołu przesuwały kredę.
Ciemne postacie powoli pod dwór zbliżać się zaczęły, z początku nieśmiało, nieufnie, jakby skradając się milcząco.
Niedługo jednak wiatr zaczął rozwiewać wytarte i rude chałaty, lub wąskie i ciemne spódnice. Żydzi szli teraz prędzej, dostrzegłszy Brunona, siedzącego na pieńku. Idąc, cmokali i pochylali głowy, lecz szli już wprost do galeryi, w której bydło porykiwało co chwila.
Brunon, przyczajony, z rękami wyciągnięte-mi, z uśmiechem powitał nadchodzących.
– Dzień dobry panom kupcom! – wymówił, świszcząc przez rzadkie i spruchniałe zęby.
Nikt mu nie odpowiedział na to uprzejme pozdrowienie, tylko z grupy żydów, otaczających teraz stolik, wysunął się młody, chudy mężczyzna, ubrany w szare spodnie, długie buty i chałat o zielonawym odcieniu.
– My o krowy! – wymówił wreszcie, zakładając ręce za pasek od spodni.
– Są! są wszystkie krówki! w galeryjce zamknięte i zebrane. Rubelek od sztuki, jak zawsze!…
Młody żyd skrzywił się pogardliwie.