Читать книгу Szmat życia - Gabriela Zapolska - Страница 6
Оглавление– Rubel to za drogo! Pan graf należny wiedzieć, co nasze krowy za rubla zjeść nie zdążyły!… Pan graf!…
Lecz Brunon porwał się nagle z pniaka.
– Co się kłócisz? co? rubla dawaj! a nie, to idź do sądu, albo do sprawnika! Tymczasem krówka tu przezimuje.
– Krowa ledwie dziubnęła trawy!–odezwał się w gromadce płaczliwy głos kobiecy.
– Mnie nic do tego! krowy zająłem, mam prawo, moja łąka! moja trawa, moja pasza!
Rękami po stole nerwowo bić począł. Na jego suchej i zawiędłej twarzy wystąpiły nagle rumieńce, jak dwie plamy, i siny postronek z żył przeciął mu czoło.
Codzień powtarzała się ta sama scena, codzień żydzi usiłowali wytargować zniżenie kary na swą korzyść, codzień Brunon ciskał się jak szalony, bijąc pięściami deski duchów pośrednika. Stolik jęczał, przechylając się na prawo i lewo, wbijając chyboczącą się nóżkę w lepką ziemię, porosłą rzadką trawą.
Tymczasem żydzi coraz głośniej szwargotać poczynali, kupiąc się w zbitą gromadkę, bezsilni wobec drzwi dobrze zamkniętych, po za któremi porykiwało bydło.
Brunon czekał, przysiadłszy znów na pniaku z rękami nerwowo zacisniętemi koło szyi. Czekał i zielonawemi oczkami z pod przymkniętych powiek wpił się w zawiędłe twarze szwargocących żydów.
Wreszcie najpierwszy z całej gromady wysuną! się znów młody żyd w zielonym chałacie i, czapkę z głowy zdjąwszy, do stolika postąpił.
– Pan graf pozwoli, my popłacimy po 75 kop.
– Rubel!–mruknął Brunon.
– Po 80 kop.
– Rubel!
– Po 85 kop..
– Rubel!
– Na moje sumienie, my więcej nie mamy!
– To idźcie do dyabła! Nastała chwila milczenia.
Jakiś ptak zatrzepotał nagle skrzydłami i, na krzaku ożyn przysiadłszy, jagody dziobać począł.
Brunon ręką machnął.
– A kysz! kysz! rabusiu!–zawołał.
Ptak sfrunął z gałęzi i, świergocąc, zaczął kola w powietrzu zataczać.
Młody żyd czapkę na uszy wcisnął i z kieszeni wyjął garstkę srebra i miedzi. Garść tę monety na stole położył, splunął i stat, czekając, aż Brunon skończy liczyć.
– Brakuje czterech groszaków!
Żyd splunął znów i trzymane w ręku cztery grosze na stolik rzucił.
Brunon monetę zgarnął w rodzaj długiej jedwabnej sakwy, którą nagle z pod kamizelki na biodra obsunął i, wyjąwszy z kieszeni klucz, ku galeryi się skierował.
– A która to króweczka? – zapytał, stojąc już na pomoście.
– Ja pokażę! – odparł żyd, posuwając się kilka kroków.
Lecz Brunon podniósł ręce do góry.
– Niepotrzeba, serce! niepotrzeba! już tylko opisz, ja ci ją sam przyprowadzę, grzecznie, ładnie, jak pannę W tańcu!
W dobrym humorze będąc, zacierał ręce i po sakwie się macał.
– Jakaż ona ta krowa? co? Srulu, duszko?
– Jaka ma być? – odparł ponuro Srul–jak krowa, z pyskiem, z ogonem, z rogami!
– Ale kolorek?
– Biała, z ciemnym latem na trzeciej nodze!
Brunon klucz w kłódce przekręcił i wszedł do galeryi, starannie drzwi za sobą przy mykając.
Zaduch panował tu wszechwładnie. Kilka wiązek słomy, porozrzucanych pod ścianami, o które opierały się marmurowe karyatydy, służyły za podściółkę zbitym w kupę bydlętom.
Krowa Srula stała najpierwsza z brzegu, bieląc się olbrzymim tułowiem w półzmroku, zalegającym galeryę. Część szyb wybita i oklejona kawałkami ciemnych materyi, reszta szkła, szarozielona od brudu i kurzu na zewnątrz budynku, nie przepuszczała tu wiele światła.
Krowy stały zbite w masę, z pyskami oślinionymi, przerażone, ogłupiałe tem więzieniem, W które się nagle dostały z zieleni łąki i zapachu ziół, wśród letniej spokojnej nocy.
Brunon podszedł do krowy i, ująwszy ją za rogi, na środek galeryi pociągnął.
Szedł na palcach ostrożnie, lawirując zręcznie pomiędzy plamami nieczystości i gruzami ozdób sufitu.
Zatrzymał krowę i w kąt galeryi się zwrócił. Ztamtąd wydobył zardzewiałą blaszankę i, przykucnąwszy przy zwierzęciu, doić je począł. Sinawe, cieniuchne strugi płynęły z wy mion chudej krowy, która niespokojnie podnosiła nogi, uderzając z łoskotem racicami o posadzkę.
Wreszcie Brunon się podniósł i powoli, z uśmiechem, mleko z blaszanki pił, gładząc się po piersiach. Wypił połowę płynu, a resztę postawił w kącie, gdzie już stało kilkanaście rozmaitych naczyń, napełnionych zsiadłem i kurzem przysypanem mlekiem.
– Na wieczór–szepnął sam do siebie z zadowoleniem.
Poczem na rogi krowy postronek założył i ku drzwiom silnie pociągnął.
Doszedłszy do drzwi, otworzy! je na rozcież i, oparłszy ręce o zad krowy, popychał na pomost opierające się i przerażone zwierzę.
W tej chwili właśnie słońce z całym tryumfem wypłynęło z po za ruin zamkowych i, otoczone szarawym wieńcem drobnych chmur, rozlało kaskadę światła na białe dachy „pałatek”, gładką zieleń łąk, jasną taflę stawu i w żółtawy ton Wpadającą kolumnadę pałacyku. Oświeciło ciemne, zniszczone chałaty żydów, kładąc na twarze kobiet żółte plamy i zapalając iskry w rudych brodach mężczyzn.
Nagle, wyprowadzona z półcieniu galeryi krowa, cofnęła się i, oparłszy silnie na tylnych nogach, wyciągnęła szyję, z której spadała długa żylasta skóra. Poruszyła wilgotnemi nozdrzami i zaryczała długo, radośnie, jakby na powitanie słońca, które różowe, złociste, płynęło w górze razem z chłodem poranku.
Srul zbliżył się szybko i krowę za rogi pochwyci!
– Kim alte!–wyrzekł–kim!
Brunon z po za cielska zwierzęcia się wysunął i, drzwi znów szczelnie zamknąwszy, do stolika się zbliżył.
Na desce leżała już kupka pieniędzy, a z rękami opartemi o stolik stała Tołce, zona krawca Hersza, sucha, chuda, zawiędła kobieta, w perkalowej chustce i peruce ze wstążek brązowych na ogolonej głowie.
– Dawaj pan krowę – zaczęła niskim głosem, suchym, jak uderzenie deski – i niech Pan Bóg ciężko pokarze za nasze krzywdy i za krzywdy moich dzieciów! My na takiego rubla, co go nam pan z pod serca wydziera, nocami ślepić musimy, my z Herszem do szabasu mleka w gębę nie tkniemy… A bodajcie pokręciło, a bodaj przez siedem dni twoje usta chleba nie tknęły! Ach!… Ty Grates, ty krowołapnikes!…
I, za głowę się schwyciwszy, powtarzać przeciągle poczęła:
– Ach!… ty krowołapnikes!
Teraz z gromadki żydów i żydówek rozszedł się cały szmer głosów:
– Ach! ty krowołapnikes!
I liście leszczyny szumiały dokoła, jak echo tych przeciągłych, jęczących głosów:
– Ach! ty krowołapnikes!
Lecz Brunon z uśmiechem wlepił swe zielone oczki W szemrzącą gromadę.
– Łaj, łaj! a rubelka daj!–zaśpiewał w odpowiedzi.
I zachychotal rozkosznie, zgarniając miedź i srebro do sakwy, która pęczniała powoli, obciągając sznurki, na których zawieszona była. Powoli ubywało ludzi w gromadce i bydła w galeryi.
Wreszcie ostatnia krowa zeszła z pomostu, stukając silnie kopytami, i ostatnia żydówka powtórzyła, plując na trawę:
– Krowolapnikes!
Brunon wstał, odstawił w krzaki stoliczek, który zachybotał nóżką, jakby duch pani senatorowej wyrażał swe niezadowolenie wyrodnemu synowi i szybko, jak kula, potoczył się w stronę kuchenki.
Na progu siedział Kulik i onuczkami z jedwabnej mory, niezdecydowanego koloru, pokrwawione i czarne nogi owijał.
Brunon zbliżył się do kuchenki, przełazi przez niski drąg, odgonił dwie kaczki, które mu do nóg przypadły, powąchał płyn, rozbeltany w skorupie hładyszki, który piły gąsięta, i wreszcie już w progu na Kulika utknął.
Ten zgramolił się z belki i na przyzbie usiadł, wlokąc za sobą cały stos gałganków.
Brunon strzęp mory podniósł i do światła przeglądać zaczął.
– A… skąd ty to wziął? – zapytał, pochylając się nad chłopem.
– Pan graf dali–odparł Kulik.
– Serce, kłamiesz! ja takiego kawała jedwabiu dać ci nie mogł. Ty go wziął sam, synu!… a na drugi raz nie rób tego, bo ci paluszki poprzetrącam!
Szmatę w sakwę wcisnął
– Baczysz?–dodał, wchodząc do kuchni.
– Baczę!–odparł Kulik płaczliwym głosem.
W kuchni, przy nizkim, szerokim piecu, krzątała się mała, brudna i rozczochrana baba. Gotowała w wielkim saganie jakąś ciecz, po której pływały kawałki łykowatego mięsa.
Pod oknem stał stół; na nim leżało kilkanaście płatków czarnego zupełnie ciasta, a z tych niektóre zwinięte na kształt trąbki były.
Brunon już od progu na stół spojrzał i ślinę przełknął.
– Pomagaj Bóg!–wyrzekł patryarchalnie od progu.
Baba nos W garść utarła i, głowę skłoniwszy, drewnianą kopystką mieszać w garnku zaczęła. Brunon do pieca przystąpił, w garnek zajrzał.
– Krupniczek? – zapytał, uśmiechając się rozkosznie.
Baba nie odpowiadała nic, tylko z coraz większą pasyą mieszała wrzący płyn, tak, że krople syczały na rozpalonej blasze…
– Hm!… ładnie pachnie!–wyrzekł wreszcie Brunon – ładnie i wygląda wcale smacznie.
Ku oknu postąpił.
– A… świstuny?
Jeden płatek ciasta w brudne palce ujął.
– Swistuny!…
I nagle obrócił się ku ciągle milczącej babie.
– Wiecie Kuliczkowa? nie pojadę już dziś nigdzie! Czuję się niezdrów. Dacie mi na obiad coś ze swego, mały talerzyk krupniczku, troszkę!… ot, tylko na posmakowanie! 1 ze dwa świstunki… Dobrze?
Baba głową skinęła, lecz w siwych jej oczkach wściekłość zagrała.
Brunon udawał, że tego nie widzi. Jedną ręką skubał ser, przygotowany na deseczce, i pozostawiał na nim ciemnosine obrączki.
– Albo… dacie mi cztery świstunki – dorzucił, zabierając się do wyjścia.
– Do widzenia, Kuliczkowej – rzucił już na samym progu – do widzenia!
Ręką zrobił ruch wielkopański, na wzór pani senatorowej, żegnającej tłumy, zebrane w jej salonach na posiedzeniach spirytystycznych.
Baba przy piecu ani drgnęła, tylko pochylona nad garnkiem, siwe swe dole kąpała w krupniku.
Brunon, wyszedłszy z kuchni, dostrzegł przywiązanego do kolka płotu siwego, dość chudego konia.
– Ki dyabeł? – zapytał Kulika.
– Pan posesor. o! ośdzie!
– A, a!
I Brunon przez plot ostrożnie przełazi, trzymając się zdaleka od konia, który ku niemu swój długi pysk wyciągał, dzwoniąc żelazem wędzidła i strzemion.
– No! wreszcie pana widzę!
Od strony pałacu zarosłą i źle wygracowaną drogą szedł młody człowiek, wysmukły i doskonałe zbudowany. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że głowa jest zamałą do całej postaci, lecz pochodziło to zapewne z tego, że włosy czarne i lśniące nosił gładko przyczesane i przylegające do czaszki. Zdjął czapką szarą, beżową z ceratowym daszkiem i szedł tak z odkrytą głową, doskonale się rysując na jasnem tle ścieżki. Po nad nim drzewa, zwłaszcza lipy, łączyły się w arkadę, przepuszczając jednak przez gałęzie strumienie złotawo-zielonego blasku.
I pełno było tego blasku dokoła mężczyzny, pełno tych jasnych przez liść przepuszczanych i przefiltrowanych tonów, które kładły zielonozłote plamy na czarną barwę jego włosów, przeciętych u czoła białym jak śnieg promieniem, na dość wązkie, lecz kształtne czoło, doskonały nos o nozdrzach cokolwiek rozdętych, poczciwie uśmiechnięte usta, ocienione czarnym, długim wąsem i szyję potężną, kształtną, choć dość suchą, szyję nerwową silnego mężczyzny, odsłonioną śmiało w nizkim wykroju różowej koszuli.
Jasna beżowa kurtka z kieszeniami wypcha-nemi po obu bokach, czarna kamizelka, szare spodnie, wsunięte w długie buty, nadawały tej sympatycznej, młodej postaci cechę wiejskiego zaniedbania, a pochylenie ramion, chód ciężki, opuszczenie rąk i wahadłowy ich ruch, byłby wy-mownem świadectwem abnegacyi form.
Pan Brunon stał teraz oparty o płot, czekając aż posesor zbliży się do niego dostatecznie.
Wybrawszy odpowiednią chwilę, zrobił znów wahadłowy ruch rączką i powtórzył z oznaką niezadowolenia:
– Szczęściem pana widzę!
Młody człowiek wzruszył ramionami.
– Przecież częściej tu przyjeżdżać nie moge; mam dość do czynienia w Horce. Robotnika ani weź, dostać nie mogłem. Sam po sadybach chodzić musiałem i prosić.
Brunon oczki zielone wytrzeszczył.
– Za pieniądze?
– A naturalnie… za pieniądze iść nie chcą. Wolą na leżakach gnić. Co pan chcesz, taki naród!
– A Niemcy?
Posesor machnął ręką.
– Sobą zajęci… chałupy stawiają, ziemię karczują, a zresztą co?… starych dwoje, a reszta drobiazg w każdej chacie. Zresztą… Niemców nie chcę! Chłopi się z niemi źrą! wiecznie nad karkami stój i rozbrajaj! Trudno się na dziesięć rozerwać!
Uśmiechnął się, pokazując dwa rzędy białych, jak mleko, zębów.
– Ot, niedawno poszło im o co? Niemcy przyszli do roboty w kamizelkach z zegarkami! To naszych w oczy zakłóło, dalej śmiać się i przekpiwać. Doszło do tego, żem Niemcom do Turemny iść nazad kazał. Co pan chcesz! Nie lubią się! I racya w tem jest… Prawda?
Lecz Brunon nie odpowiadał. On sam miał chęć wielką swój Korczyn Niemcom sprzedać, a nawet już pertraktacje o to rozpoczął.
– Ałe ja tu do pana w trzech sprawach – zaczął posesor po chwili milczenia.–Po pierwsze: musisz pan się zająć naprawą owczarni, bo owce dziurami wyłażą i idą sobie na spacer. do lasu…
Brunon podskoczył i za głowę się złapał.
– A pan co sobie myślisz? zkąd ja pieniędzy na to wezmę? może jeszcze owczarnię nową postawić?
– Zdałoby się – mruknął posesor.
– Pan jesteś dobry, panie Antoni! z panem to możnaby zbankrutować do reszty. Owczarnia dziurawa? Mój Boże!… taka śliczna owczarnia; mama senatorowa ją sama stawiała! Sama mama senatorowa nieboszczka!…
– To nie przeszkadza, że przez trzydzieści siedem lat zniszczyć się mogła, zwłaszcza, że ściany poprostu z chrustu spleciono.
Nastała chwila milczenia.
Brunon nerwowo mrugał oczyma i sakwę pod połami mantylki ukrywał. Antoni, uśmiechając się, szpicrutą pokrzywy ścinał.
– Rób pan co chcesz – wysapał wreszcie skąpiec–ja nowej owczarni nie postawię! Zresztą… ja tam do Horki poślę Kuliczka, on to naprawi, bo to majster, jakich mało!
I, odwróciwszy się w stronę kuchni, zawołał:
– Baczysz, Kuliczku?!…
– Baczę, pane grafe!–brzmiała odpowiedź.
– Polikarpowi konie ukradli – ciągnął dalej Antoni–ukradli mu w mieście, gdy u Soroki ku pował tasiemkę dla żony. Zostawi! je koło zjazdu, zszedł na chwilę i ot… przepadły bez śladu.
Bruno głową potrząsł.
– Pan mu wierzysz? – zapytał. – Może łże chamska dusza, żeby u pana nową parę dostać? ha?
– Polikarp wie dobrze, że u mnie dostać nie może, bo sam jestem biedny i ta moja chabeta, co ją pan widzi, to wszystko, co w stajni posiadam. Konie ukradła szajka Szmula z Sie-niatycz, tego arendarza od pani Elżbiety…
– Zkąd pan wiesz?
– Mam list od złodziei!
– Pisali?…
– Wczoraj… w miasteczku list wrzucili, do mnie adresując. Żądają od Polikarpa trzydziestu rubli i każą je położyć na uroczysku w Wolo-choWie.
Brunon usta otworzył.
– Polikarp da?…
– Naturalnie!… Musi! Konie warte więcej, czortopchajka także prawie z Tepileckim z Nad-gajec pomieniana. Dać musi. Będzie miał naukę, czemu się nie opłacił!
– A pan?
Antoni roześmiał się serdecznie.
– O! moją chabetę przyjaźń broni!…
– Jakto?…
– Szefem bandy, po Szmulu, jest Malina, a to mój szkolny kolega… Dał mi słowo, że mojej chabety ani folwarcznych nie ruszy!
– Pan masz szczęście!
– Naturalnie. Ale… tu jest o panu wzmianka. O, proszę, niech pan czyta!
I, wyjąwszy z kieszeni kurtki kawałek zmiętego, ordynaryjnego papieru, zakreślonego gru-bem pismem, podawał świstek ten Brunonowi, który odwracał się z przestrachem i przylepiał do płotu.
– O mnie?… Cóż może być o mnie?…
– Niech pan sam przeczyta.
– Za nic!…!
– Kiedy… bo…
– Czytaj pan!
– Ależ… niepodobna!…
– Czytaj pan, ja o to proszę…
– Ha, skoro pan każe!…
I, rozwinąwszy kartkę, czytać zaczął:
– „Co zaś do tej starej małpy z Zabijanika…
– Ha? – przerwał Brunon.
– „Co zaś do tej starej małpy z Zabijanika, powiedz pan, że tak, jak on sam krowy łapie, tak my jemu, temu grafu, jego trzy szkapy złapiemy i sztandary im obetniemy.
Brunon drżącą rękę wyciągnął.
– Jakie sztandary? – zapytał.
– A no! języki.
– A! języczki! och!…
– „A co do niego…
– Nie czytaj pan! nie czytaj dalej!… Aj!… kurcze mnie chwytają!… Co oni chcą odemnie te łajdaki. Krowy mi łąkę zjadają, a oni mi koniki moje chcą kaleczyć i unieszczęśliwić. Aj! aj! co robić?
– Zapłać pan im rate roczną, zostawią pana w spokoju.
Brunon wstrząsnął się cały.
– Ani grosza, ani kopiejki, ani fenia, ani złamanego szeląga!…–wyrzekł z mocą.
Antoni list zwinął i do kieszeni kurtki schował.
– To może pan ma pomiędzy nimi jakiego szkolnego kolegę?
Brunon nagle się wyprostował.
– Mój panie!–wyrzekł, uderzając się w piersi–mnie mama senatorowa przy sobie i w domu chowała. I to mnie uchroniło od kontaktu z chamami i ludźmi złego towarzystwa, tak, jak ten pan… Malina.
– Jak pan chcesz. Obowiązkiem moim było ostrzedz pana, a teraz przystępuję do trzeciej sprawy. Co zrobi się z dożynkami? Czy ludzie z Omelna, z Zabijanika, z Modliszcz, słowem wszyscy chłopi pana przyjdą do Horki, tak, jak przeszłego roku?
Brunon skrzywił się i głową pokiwał.
– Bale! dożynki!… Panu zawsze w głowie egzaltacye! a rób pan sobie, co chcesz. Wódki dam trochę, więcej nic.
Antoni ramionami wzruszył.
– A toż wiem–odparł–wiem, że z panem trudna sprawa, tylko musiałem poznać woię pana. To mój obowiązek.
Drzwi kuchni skrzypnęły i ukazała się w nich Kulikowa, chmurna i zamorusana, niosąca w obu rękach garnuszek krupniku i miseczkę pełną świstunów.
Kulik dźwignął się od przyzby, lecz ona odepchnęła go nogą i szła prosto w stronę pałacu, wiodąc za sobą sznur gąsiąt i kaczek.
Brunon poruszył się niespokojnie.
– Obiadek–wyrzekł półgłosem. Antoni już cugle od kółka odwiązywał.
– Odjeżdżam. Pan nie ma nic więcej do rozkazania?
Brunon zawahał się chwilę; coś nakształt zawstydzenia przemknęło po jego brudnej twarzy.
Antoni trzymał cugle W garści i konia bokiem ustawiał.
– Oto–bąknął wreszcie Brunon – mógłbyś mi pan mówić: hrabio! Wszyscy mi tak mówią.
Antoni roześmiał się serdecznie.
– Ale i owszem, skoro to panu robi przyjemność… Do widzenia, panie hrabio!
Szybko na siodło wskoczył, cugle zebrał, szpicrutę pod pachę wetknął.
– Az koniokradami? – zapytał.
– Już wiem, co zrobię: koniczki zamknę w galeryi i na noc drzwi szafą zastawię. Na szafie położę Kuliczka, gdyby kto drzwiami szarpnął, szafa się przewróci, Kuliczek spadnie i obudzi się… Tak, tak będzie najlepiej.
Antoni dusił się ze śmiechu.
– Pan hrabia ma genialne pomysły – wymówił, kłaniając się ironicznie – nie wiem tylko, czy Kuliczek je zaaprobuje. A teraz żegnam pana hrabiego.
Czapeczką w powietrzu koło zakreśli! i, śmiejąc się ciągle, ironia lekko nogą w bok trącił. Koń szarpnął się, parsknął i drogą pod lipami pomknął, topiąc kopyta w miękkiej, tłustawej ziemi.
Brunon tymczasem w ślad za babą, niosącą krupnik, dreptał, mlaszcząc językiem i gładząc się po piersi.
Gdy wreszcie Antoni z pod arkady lip na szeroką drogę się wydostał, odetchnął pełną piersią, na strzemionach się poprawił i, nieznacznie kolana ścisnąwszy, z kłusa w kurcgalop konia przeprowadził. Czapkę zwinął, w kieszeń od kurtki wsadził i z całą rozkoszą poddawał swą twarz i szyję, spaloną jak u cygana, pod jasne światło słoneczne.
Przez wieś przejechał szybko, rozganiając stada gęsi, wlokące się w stronę stawu.
Koło kuźni ręką skinął gromadce chłopów, zbitych koło karej szkapy, której kowal, odziany w czarną koszulę, nogę wysoko podnosił i kopyto oglądał.
Tu i owdzie z poza płotu podniosła się na tętent konia postać kobieca i mignęła pąsowa chustka, związaną z tyłu głowy.
Pomiędzy zagonami kapusty, buraków i kartofli, kucały dziewczęta – pochylone, obciśnięte w swych długich koszulach, okryte płachtami serży, w ciemne, brunatne paski.
Całe łany tytoniu szumiały dokoła płotów, żółte słoneczniki ku słońcu swe płaskie, złotemi strzępami otoczone, tarcze zwracały.
Dzieci, z białemi jak len włosami, wpół nagie, siedziały u progów chat, trzymając W opalonych rękach łyżki, lub kawałki chleba.
Jakiś czarny, obrosły kundel wyrwał się z pomiędzy chałup i Antoniemu drogę zabiegł, szczekając cienkim, przenikliwym głosem.
Od strony starej, rozwalonej kuchni żołnierskiej szła młoda kobieta, niosąc wiadra na poprzecznym drągu. Na szyi miała kilka sznurów korali, które, podrzucane ruchem, dzwoniły za każdym krokiem.
Antoni z konia się pochylił i W wiadra zajrzał.
– Pełne?–zapytał.
– Pełne, paniczu,–odparła kobieta, podnosząc swą twarz opaloną, dziwnie odbijającą od białego płótna namitki.
– To idźcie!
Antoni konia zatrzymał, kobieta przeszła drogę i ku małej, podpartej drągami chatynie się zwróciła.
– Boże dopomóż!–rzucił za nią Antoni. Ona już przez próg przelazła i powoli
W ciemnej sieni zniknęła, znacząc po sobie srebrną strużkę wody, która z przepełnionych naczyń się lała.
Teraz Antoni znów konia wypuścił, dążąc na pole, W stronę namiotów żołnierskich, które jak stado gołębi, bieliły się na tle zieleni. I, minąwszy kilka grusz dzikich, rozpościerających się po za chatami wioski, znalazł się nagle na otwarłem polu, oblanem dokoła czystą masą powietrza, błękitniejącą po skrajach, siniejącą w oddali.
Jak Wąż srebrzysty, w tysiącznych wijąc się zakrętach, biegł Styr, pomiędzy namiotami i żółtem cielskiem drewnianych stajen, aż na czystą łąkę się wydostawszy, wit się w harmonijnej linii coraz dalej, wlekąc za sobą kępki krzaków i wodnej łoziny, przyczepionej do brzegów.
Mienił się cały srebrno-błękitną łuską, spokojny, leniwy, w swem miękkiem, wygodnem łożu, na Wpół dziki, a pełen wdzięku, krając, jakby denkiem ostrzem noża, tłustą, pełną pierś łąki, która z rozkoszą niewolnicy poddawała się tej bolesnej pieszczocie.
Antoni powiódł okiem po za tą lśniącą rozpadliną, w której migotały przejrzyste blaski i, śledząc kapryśne jej linję, wzrok swój w ślad za Styrem posłał.
Lecz rzeka ginęła w oddali, zlewając się w jeden ton z płaszczyzną łąk i tylko dzwonniczki cerkiewek pobliskich wiosek wyskakiwały ku górze, i tylko droga topolami sadzona, czerniła się jak dwa rzędy olbrzymiego płotu, szpiczasto zakończonego.
Antoni cugle ściągnął i, powoli w stępa przeszedłszy, jechał teraz spokojnie, wsłuchany w dźwięk trąbki, dolatujący z pomiędzy namiotów, i miarowy łoskot bębna.
Dwa długie sznury koni, pod linię ustawione, migotały w słońcu gładko wyczyszczonymi zadami. Iskry paliły się w stali bagnetów, ustawionych w kozły, lub opartych o tarcicowe baryery. Wszędzie czerniły się mundury, jak plamy ciemne na tle łąki. Z pod nawpół uniesionych ścian namiotów szarzały porzucone na ziemię posłania. W kilku zagonach w ziemi wykopanych długich dołów, siedzieli rzędem żołnierze, oczekując na jadło.
Od strony kuchni, dwóch sołdatów w czerwonych koszulach, z rękoma obnażonemi, niosło olbrzymi sagan, z którego dobywała się gęsta, biała para.
Antoni przez obóz szybko przemknął i, pozostawiwszy na lewo miasteczko i ruiny zamku, W drogę, wysadzoną topolami, wjechał. Droga przytykała z jednej strony do brzegów Styru i Antoni z uśmiechem na zielonawo-srebrną rzekę spoglądał, w której odbijały się gałęzie karłowatych wierzb, rosnących przy brzegu.
Z wody tej wydobywał się jakiś zapach mokrzycy świeżo rozwiniętej, coś z irysów tylko co zerwanych i nawet z wody nieotrząśniętych.
Drobne liljowe kwiateczki bramowały brzegi, przetykane płatami niezabudek. Gdzieniegdzie pęd tataraku szumiał cicho, dając przytułek całej gromadzie drobnych białych motyli.
Rzeka płynęła tymczasem równo, spokojnie, niekiedy tylko szarpnięta przewaloną przez środek gałęzią wierzby, nawpół już przegniłą, z liśćmi niemal bronzowymi, o zielonych prawie korzeniach. Z szumem woda przelewała się wzdłuż gałązek i szła dalej, tryumfalna, pełna światła, połyskująca iskrami słonecznego złota, które w mokrem jej wnętrzu przemieniało się w srebrno-zielone odblaski.
Antoni wstrzymał bieg konia i z rozkoszą wciąga! W siebie tę balsamiczną Wilgoć, z migocącej łuski Styru bijącą. Z usposobienia dość sentymentalny, zrodzony z matki anemicznej, obnoszącej swą twarz wybladlą w ciasnych izdebkach ekonomskiej chałupy, miał chwilami porywy niemal dziecięce i duży ten, szeroko rozwinięty człowiek, tarzał się nieraz wśród świeżo skoszonej trawy, gryząc zwilżone rosa masy macierzanki, lub, jak szalony, przypadłszy do brzegów Styru, pił z niego chłodną woń wilgotną, która mu porywy jego temperamentu gasiła.
Prostak, niewiele umiejący – skończył tylko cztery klasy, i to z niemałym trudem – rzucił się cały w powódź świateł, woni, barw i przestrzeni. I wśród tej bezbrzeżnej piękności pozostał uczciwym, sentymentalnym głupcem, grającym podczas nocy księżycowych na harmonii pod daszkiem ganku „Standchen” Schuberta!
Był to dziwny posesor, gospodarujący dobrze, lecz z krzywdą dla siebie, pozostawiający W spokoju dziewczyny horeckie, zawsze milczący, zamknięty w sobie, mający coś z melancholijnej natury matki ekonomowej, która cała pobladła i drżąca z anemii, oglądała nogi indycząt, lub, głowę na piersi zwiesiwszy, wydawała otręby na zaprażkę dla prosiąt.
On, jako mężczyzna mocnej budowy i niemałych sił żywotnych, pracę swą fizyczną spełniał energiczniej i chętniej, lecz od czasu do czasu musiał się pławić poprostu w jakiejś uczuciowej powodzi, przywiązując się do woni łąk, do barwy malw, do pewnego oświetlenia horeckiego dworku, do ciemnego uroczyska wołochowskiego, do srebrnej łuski Styru, do swej harmonii wreszcie, zużytej, zniszczonej, biednej, którą zabrał z domu ojca razem ze starem siodłem i zepsutą żniwiarką.
Potrzeba tego sentymentalizmu ogarnęła dziś w dziwny sposób duszę Antoniego. Woń rzeki i potok słonecznego światła nie wystarczały mu jeszcze na zapełnienie tej pustki, którą nagle w piersi swej uczuwa!… Po widzeniu się z Brunonem, uczucie to ogarniało Antoniego w bardzo silnym stopniu.
Poowijany szmatami, ten żyjący trup egoisty, macający sakwę pod złotemi plamami słońca i ciemną arkadą lip, sprawiał na nerwowem usposobieniu posesora silne wrażenie brudu i nędzy moralnej. Wyjechawszy z Zabijanika, potrzebował Antoni światła i przestrzeni. Zdawało mu się, że nagle wśród orgii woni i blasków nadeptał na cielsko ropuchy. Z wrażenia tego otrząsnąć się pragnął i na Styr teraz patrzył, starając się W tej migocącej błękitem, srebrem i zielenią wstędze utopić wspomnienie pana grafa, który, mając tyle, nie czynił nic, stając na poprzek biegowi czasu, zawalając, jak pniak wypróchniały drogę, po której sunęły powoli tłumy, dążące do wspólnego polepszenia bytu.
I z prawdziwą przykrością ujrzał teraz Antoni, że rzeka skręca nagle, ostro, brutalnie, jakby zagniewana i idzie w głąb łąk, odłączając się od linii topolowej, która, ciągnąc się jeszcze, urywała się nagle zamknięta i jakby zakończona nawpół rozwaloną bramą.
– Turemno!–wyszeptał.
Lecz koń już bramę przestępowali, wzdłuż płotu biegnąc, dwór odrapany, smutny, z oknami, deskami zabitemi, po za sobą zostawiał.
Antoni brwi zmarszczył i na drzwi się obejrzał. I ten sterczał jak grobowiec, zamknięty, smutny, czerniąc się plamami opadłego tynku, ze słupami ganku pokrzywionemi, z kominem wystygłym, w gruzy się walącym.
I tu któś stanowisko opuścił, pozostawiając za sobą kupę gruzu, desek, smutny szum lip i roztrzaskane przez piorun topole. Antoni dwór ten znał, dziecinne swe lata, podkradając się do ogrodu pańskiego, przebył. Ojciec jego był długi czas ekonomem w Turemnem, i Antek, W płóciennych majtkach, zawieszonych na jednej szelce, często drogę od folwarku do dworu przemierzył. Lata przeszły, chłopak wyrósł, Turemno nabyli Niemcy i dwór deskami zabili. Ten, który część wraz z dworem nabył, miał tu browar stawiać, lecz ociągał się jeszcze, nie mając dosyć pieniędzy. Podobno mu miano odpowiedni fundusz nadesłać… skąd? Niemiec milczał i fajkę ślinił.
Dość, że na pieniądze czekał.
Teraz kopyta końskie zadzwoniły nagle i Antoni uczuł twarde uderzenia siodła, które go zupełnie z zadumania zbudziły.
Po za dworem rozciągała się nie wieś, lecz osada, zakrawająca na miasteczko, przecięta wy-brukowanemi ulicami, których linie biegły wzdłuż piętrowych domków.
I nagle z nad Styru, z nad szmaragdowych łąk przestrzeni, z powodzi – woni i światła znalazł się Antoni w systematycznej niemieckiej osadzie, zabudowanej gontem pokrytemi domkami, z których okien wywieszone pierzyny i piernaty w kolorowych wsypkach, kładły cstre plamy na jednostajne tła ścian i dachów.
Przed każdym domem jakiś szmat zieleni, ogrodzonej parkanem, okrytej szarawą płachtą suszących się prześcieradeł.
Przed domami, w ogródkach lub w oknach, kobiety chude, płaskie, ubrane w niebieskie spódnice i takież staniki, szczelnie pod szyję zapięte.
Koło spódnic kobiecych gromady dzieci, żółtych, o głowach upartych, z rybim wyrazem oczu, z rękoma w kieszeniach barchanowych spodni.
Tu i owdzie na dachu domu mężczyzna w kamizelce z fajką W ustach, obrosły, ponury, wykończający pokrycie dachu z małpią jakąś zręcznością.
U drzwi „resursy”, nieco większego domu, odróżniającego się purpurową płachtą firanek, po za szybkami czerwieniejących, kilku opóźniających się na robotę mężczyzn, z butą trywialną pod boki się podparłszy, stało, rozmawiając nizkimi, przeciągłymi głosami.
Słowem, cały szmat ciężkiej niemieckiej ziemi, nagle w jasną zieleń Wołynia wciśnięty i z zuchwalstwem się rozpierający, jakaś szara smuga kamieni, dymu fajczanego, ciemnej tkaniny kobiecych spódnic, ponurych spojrzeń i ostrego gardłowego charkotu, pośród przepychu blasków i wonnej jasności letniej.
Coś, co nagle przed oczyma, jak chumra, zamajaczyło i, nagle piersi tłocząc, dech tamowało…
Był to liść łopuchu, cicho rozkładający się na równiance macierzanki i bladoliliowych dzwonków, plama na strudze słonecznego światła, rozpadlina ciemna w aksamicie mchu skalnego.
Antoni konia popędził i szybko przez uliczkę Turemna przemknął.
Stojący przed resursą Niemcy obejrzeli się za jadącym.
– Horhaskerl!–wymówił jeden z nich, wzruszając ramionami.
Inni pluli w milczeniu, usta na lewą stronę opuszczając, w tem ohydnem skrzywieniu maski nałogowego palacza zakrzywionych fajek.
Wydostawszy się po za Turemne, Antoni biegu nie zwalniał, jakby chcąc się po za granicę posiadłości niemieckich jaknajprędzej wydostać.
Pokrajana systematycznie w wązkie szmaty ziemia rozkładała się dokoła, zmęczona, wyciągając swe poszarpane do dna łono, z którego, jak z ran, płynęły ciągle soki, ssane ustami chciwości i jaknajwiększego zysku.
Na pozór uprawiana zupełnie poprawnie, miała w sobie blizny ran świeżo niezagojonych, i w milczeniu zdawała się skarżyć na swą niedolę, ból i opuszczenie.
Wielkie, ciężkie teutońskie ręce, obrosłe włosem i poprzecinane postronkami żył, przewracały te skiby bez miłości, rwąc brutalnie czarne, tłuste ciało ziemi, depcąc ją grubemi podeszwami swych butów, ssąc ją i dręcząc, aby wyżartą i Wyschłą porzucić i pójść dalej, wlokąc za sobą stosy betów, gromady dzieciaków i ponure zniszczenie.
Gdy Antoni rów graniczny ujrzał, odetchnął swobodniej, i z rozpogodzonem trochę obliczem na grunta Siemiatycz wjechał. Słońce teraz już wzbiło się wysoko, i jak wielka purpurowa plama na środku nieba świeciło.
Dzień był upalny, Antoni pot z czoła ocierał, starając się wybierać trochę zacienioną drogę, nurkując po pod gałęziami dzikich grusz, rosnących koło rowu.
Jakiś wóz, skrzypiąc, przejechał, koło niego.
– Z widki? *)–zapytał Antoni, zaciekawiony chudością koni.
– Z Omelna! – odkrzyknął chłop, idący z batem koło wozu.
Antoni machnął ręką i uśmiechnął się pod Wąsem.
Omelno–było jedną z wiosek pani Elżbiety. To wystarczało.
Konie mogły być jeszcze chudsze.
I nagle Antoni rozśmiał się serdecznie.
Przez umysł przesunęła mu się myśl małżeństwa Brunona z Elżbietą. Piękna para tych dwoje skąpców, śpiących na pieniądzach, drących się o każdy grosz lub kawałek szmaty, a tak bogato uposażonych!
Raz Wpadłszy na tę myśl, zaczął się nad nią zastanawiać.
Dlaczego Brunon nie ożenił się z Elżbietą?
–-
*) Z widki znaczy skąd.
dlaczego Szeniewiecki, ten hulaka, utracyusz został jej mężem? Wprawdzie na krótko, bo we trzy lata umarł, uwalniając od swego tabesu młodą, naówczas, kobietę.
Antoni słyszał to wszystko z opowiadań matki, którą zwykle dzieje „państwa” mocno zajmowały, znał więc dalsze losy pani Szeniewieckiej, jej rozwijającą się manię skąpstwa, odosobnienie, zaniedbanie, i dziewicze wdowieństwo.
Słyszał również o jakiejś długiej, nieskończonej miłości Brunona i Leontyny, ubogiej kuzynki Elżbiety, o tym romansie, przerwanym brutalną interwencyą Szeniewieckiej i szybkim odwrotem pana grafa, zadowolnionego z przerwania tej długiej nici, zadzierzgniętej za życia mamy senatorowej i bez jej wiedzy.
Zapewne i w tem mogła być przyczyna, choć gdy szło o połączenie takich dwóch fortun, Brunon nie wahałby się przejść po sercu ubogiej, kuzynki.
W każdym razie byłoby to śmieszne małżeństwo, i Antoni uśmiechnął się na myśl o tym monstrualnym i wstrętnym związku. Tymczasem – koń sam, prawie niekierowany, zwrócił się na lewo, ominął ściankę lasu, wciskającą się trójkątem w pole, i wydostał się na olbrzymi łan żyta, na którym czerwieniały spódnice kobiet i bielały koszule mężczyzn.
Całe rzędy zwróconych do drogi tylem ludzi postępowały miarowym krokiem, schylając się wśród fal lekko pochylonego żyta. Od czasu do czasu podnosiła się jedna postać i, ręce w górę wyciągnąwszy, sierpem w słońcu błyskała.
Około drogi gromadka Czeszek z kolonii, w żółtych chusteczkach, na brodach związan3;ch, potrząsała żyto i składała je w równe zagony.
Po prawej stronie łan cały stał jeszcze nietknięty, szemrząc cicho i nakrywając złotem kłosów purpurę maków i szafir bławatków.
Tymczasem po lewej stronie szereg ludzi posuwał się tryumfalnie, kładąc u bosych nóg całe potoki szemrzącego złota, prezentując w dzi-waczner.i skróceniu ciała, jakby zanurzone w masie żyta.
Tuż przy drodze, pod dziką gruszą, skarlałą i skrzywioną, stał Bukowski, doglądający niby żeńców, a w istocie drzemiący w cieniu drzewa.
Staruszek miał kitel rozpięty, głowę spoconą i wargę obwisłą. Z kieszeni kitla wystawał filarek z tektury, oklejony bordiurką złotą i popryskany farbką dla imitowania marmuru. Mały wózek, zaprzężony w jednokonną szkapę, wlókł się powoli za żeńcami. Na wózku siedziała właścicielka Siemiatycz, ubrana w olbrzymią pasterkę z zieloną Woalką i okryta wigoniowym, brudnym szalem. Koń utykał wzdłuż bruzd i zagonów. Elżbieta, podrzucana na wózku, machała batem i pokrzykiwała ciągle, naganiając robotników do pracy.
Koń Antoniego, puszczony wolno, nagle się zatrzymał, czem zbudzony młody człowiek, cugle zebrał i żywiej jechać począł. Około rowu przydrożnego spostrzegł nagle postać kobiecą, idącą w przeciwnym kierunku. Szara sukienka kobiety zlewała się W jeden ton z szarawą masą kurzu, podnoszącego się dokoła. Tylko pąsowa, perkalowa chusteczka, zarzucona na głowę, zapewne w celu ochronienia się od promieni słonecznych kładła jaskrawą plamę w jednostajność barw.
Antoni konia popędził i z idącą się zrównał. Ona podniosła głowę i uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Dzień dobry panu! – wyrzekła, zatrzymując się.
– Gdzie pani idzie, panno Maryo?–zapytał.
– Idę do Pustki. Ciocia mnie tam posłała.
– Po co?
– Zobaczyć, czy Janklowa synowa tam jeszcze siedzi, czy się już wyprowadziła.
– I cóż?
– Siedzi jeszcze. Mówi, że chora, wynieść się nie może.
Antoni roześmiał się po swojemu.
– Ciocia nie będzie zadowolona. Marya ramionami wzruszyła.
– Zapewne, choć tak wielkiej krzywdy oni jej tam nie robią. Biedni są, aż przykro patrzeć. Żal mi ich, choć żydzi.
– Nie lubi pani żydów. dlaczego?
– Nie wiem, to już… wrodzone! – odparła z prostotą – wiem, że pomiędzy nimi są dobrzy ludzie. O! Szmul, ten nasz herszt koniokradów, dużo dobrego zrobił i w ciężkiej chwili nie jedną przysługę oddał, a jednak… jednak…
Antoni głową pokręcił.
– Aj, panno Maryo!… Panno Maryo!… jeżeli pani czegoś uzasadnić nie potrafi, to już źle, źle bardzo.
Dziewczyna ciemne oczy na mówiącego podniosła; pod purpurowym daszkiem chustki, którą obiema rękami nad głową przytrzymywała, wydawała się cała jakby oblana pąsowym, migocącym blaskiem.
– Dlaczego?–spytała.
– Bo w głowie pani tyle porządnej logiki się mieści, że poprostu wyobrazić sobie nie mogę, aby z czegoś sobie sprawy zdać nie potrafiła.
Marya uśmiechnęła się smutnie.
– Przeceniasz pan to, co mam w mej biednej głowie. Ot! jeśli czasem zdaniem jakiemś pana zadziwię, to dla tej prostej przyczyny, że po mamce mojej odziedziczyłam chłopski rozum. Pan go masz także, i to w niezgorszej ilości, tylko…
– Tylko?–podchwycił.
– Tak pan, jak i ja, jesteśmy jeszcze za młodzi, i dlatego wiele rzeczy, jak pan powiada, „upodstawnić” nie umiemy!
Antoni machnął ręką.
– Już ja tam wiele rozumu nie nabiorę.
.– Zapewne! – zaśmiała się dziewczyna – skoro pan tak z odkrytą głową na słońcu stać będziesz, umrzesz młodo z przepalenia mózgu. Koń pana się niecierpliwi – dodała, głaszcząc łeb konia opaloną i zniszczoną ręką.
– Głodny!
– Pan także?
– Nie, tylko umieram z pragnienia!
– Skręć pan do Pustki, dadzą panu blaszankę wody. Przyniosłabym panu trochę kwasu ogórkowego, który żeńcy piją, ale nie chcę, aby ciocia mnie wyśledziła. Lepiej, że nie wie o naszej znajomości. Skończyłyby się nasze poobiedzia wołochowskie. Nie ujrzałbyś mnie więcej w swojem uroczysku i obojgu nam przykroby było. Prawda?
– Prawda!–powtórzył Antoni.
Teraz ona, rękę na szyi konia oparłszy, patrzyła mu prosto w oczy, przytrzymując koniec chusteczki zębami.
On dłoń swoją szeroką, niekształtną, na jej ręce położył i z całą serdecznością w twarz dziewczyny się wpatrzył. Lecz nie było w tem spojrzeniu, tak z jej, jak z jego strony, najmniejszego cienia miłosnej pieszczoty, zalotnego starcia się dwóch pici pod promieniami letniego słońca.
Spokojnie, poważnie patrzyli na siebie, jak dwoje starych przyjaciół, gawędzących bezpiecznie o swych domowych stosunkach.
– Przyjdziesz pani w niedzielę do Wołoch owa?
– Przyjdę!
– Ale z pewnością. Bo to ja przeczytałem Murdelia i są rzeczy, których ani weź zrozumieć nie mogę!
– Już ja panu wytłómaczę!
– A więc do widzenia!
– Do widzenia!
Uścisnęli się za ręce silnie, jak dwóch studentów, rozstających się na świąteczne ferye, obejrzeli się raz jeszcze na siebie, uśmiechnęli, i koń Antoniego ruszył z miejsca, wyrzucając z pod kopyt tumany czarniawego piasku.
Gdy Antoni w ścieżynkę do lasu skręcił, pomiędzy rzadkiemi jeszcze skrajowemi drzewami, ujrzał małą, do ziemi przysiadłą karczemkę, nędzną, pochyloną, o jednem maluchnem okienku i drzwiach, lekko na zardzewiałych zawiasach się trzymających. Dokoła karczemki nie było nikogo i tylko krzaki szumiały, oplatające pnie pokrzywionych, szarych sosen.
Antoni pod samą karczemkę podjechał i, Wstrzymawszy konia, W ciemną sionkę zajrzeć usiłował.
– Hop, hop!… jest tam kto?
Nagle w czarnem tle ramy stanęła młoda żydówka i, zaspane oczy podnosząc na Antoniego, zapytała:
– Czego?
Antoni doznał jakby olśnienia.
Miał przed sobą, natem czarnem tle cuchnącej sionki dziewczynę Wspaniale rozwiniętą, przepysznie zbudowaną, o małej, owalnej twarzyczce, obramowanej pękami czarnych, jak smoła, włosów. Włosy te, kręcone w drobne i grubsze zakręty spadały na czoło w formie krzywo uciętej grzywy i wiły się po plecach, jak płaszcz z czarnych drutów skręcony. Olbrzymie oczy, zielonawe, troszkę zezowate, ocienione długą frendzlą rzęs, przypominały oczy czarnej pantery, zamkniętej w żelaznej klatce i o pręty łapę swą ocierającej. Opalona, czarna, z wargami spie-czonemi, poza któremi błyszczały dwa rzędy drobnych zębów, miała w sobie urok czystej krwi rasowej, dochowanej przez wieki całe, bez domieszek krwi obcej.
Stała na progu, oparta jedną ręką o ramę drzwi, drugą założyła za pasek odstającej na wydatnych biodrach spódnicy. W uszach żydówki błyszczały wielkie koła złotych paciorek na cienki drucik nawleczonych. Antoni wpatrzył się chciwie w czarny gąszcz włosów dziewczyny.
W tem otoczeniu leśnem, chmurna, złocąca się brązową, spaloną skórą ramion i rąk, wydała mu się zjawiskiem niezwykłem, pełnem dzikiego, niespotykanego wdzięku.
Żydówka podniosła na przybyłego wielkie, wspaniałe oczy, jakby trochę zdziwione i mgłą jakąś pokryte.
– Pan, czego?–zapytała gardłowym, nizkim głosem.
Antoni zmieszał się dziwnie.
– Wody… prosiłbym!
Dziewczyna spojrzała nań przeciągle, głowę W tył przechylając, i, rzecz dziwna, Antoni uczuł nagle, jakby któś go równocześnie ku niej popychał, siłą nieokreśloną pociągał…
Poprawił się na siodle i potrząsnął głową, jakby dla odgonienia czaru.
– Panienka będzie tak grzeczną i poda mi Wody!
Panienka palcem na konia ukazała.
– Kon iemu?–zapytała. Czar prysnął.
Błąd zabił urok piękności. Wrażliwy temperament mężczyzny drgnął, jakby brutalną ręką szarpnięty.
– Dla mnie!
Dziewczyna wysunęła się do sieni i po chwili powróciła, niosąc w pogniecionej blaszance wodę. Dla podania naczynia zbliżyła się do Antoniego, ocierając się prawie o jego nogę. Dotknęła strzemienia i stała tak przy nim, podnosząc w górę ręce, mokre jeszcze od świeżo naczerpyWanej wody.
Antoni uczuł znów, że wdzięk tej dziewczyny go podbija i o błędzie zapomnieć każe.
– Dziękuję panience–rzekł. Blaszankę próżną wyciągnął.
Ona–blaszankę ujęła, lecz nie odstępowała od konia.
– Jak pannie na imię?
Ona usta otworzyła, w uśmiechu zęby drobne ukazując.
– Trejne!
Milczeli znów chwilę i tylko w piersi Antoniego biło szybko serce, a krew do głowy nabiegała.
– Panienka tutejsza?
– Janklowa córka.
– Wnuczka Szmula z Siemiatycz?
– Tak z Siemiatycz.
Chwilę nań popatrzyła, aż oczy jej w zez zaszły i spytała:
– A pan z Horki?
– Znasz mnie?
– Znam. Nieraz pana widziała, i łoszadż też.
Z wnętrza karczmy doleciał przeciągły jęk kobiecy.
– Trejne! Trejne!
Ona nie ruszała się z miejsca.
– Moja siostra chora–wyrzekła wreszcie – tak się rozdziera. Pan do domu?
– Tak, Trejne, do domu. Nastąpiła znów chwila milczenia.
Trejne wzrok w oczach Antoniego wlepiła, a on nie odwracał już oczów.
– Panna tu… mieszka? – zapytał wreszcie urywanym głosem.
– Nie, ja tylko na czas bolenie siostry się tu przyladziłam. Jak ona umrze, albo ozdrownie, ja do taty wrócę.
Koń rwa! się znów do drogi, niecierpliwie ziemię kopytem grzebiąc.
– Żegnam panienkę… za wodę dziękuję!
Czapki uchyli! i chciał konia skręcić, lecz dziewczyna oparła się teraz całym swym ciężarem na boku konia i powoli poruszając gfową, w oczy mu patrzyła.
– Pan tu naźrzy jeszcze? co?
– Zajrzę.
– Trejne mieć zawsze będzie dobrego słowa dla pana… Nu, niechaj pan jedzie!
Od konia się oderwała i, do sieni cofnąwszy, o ramę drzwi oparła.
Czarne włosy spadły jej na piersi ciężką masą. W oprawie drzwi, w otoczeniu ziełeni posępnej, ponurej, stała tak ciągle patrząc na wolno odjeżdżającego mężczyznę, aż jej migocące źrenice ku sobie się skłoniły i w zez zaszły.
III.
Od samego rana pani Elżbieta miata humor na wskroś zdenerwowanej i niezadowolnionej z siebie kobiety. Dzień upalny, ociężały, pełen niepokoju, działał dziwnie na jej historyczne usposobienie. Wczoraj jeszcze po skończeniu żniw miała silny zatarg co do liczby snopów z Warką, która zawsze milcząca, podburzona przez Orchi-ma stawiła się nagle przed gankiem rozgoryczona i kłótliwa. Pani Elżbieta, wstrząsnąwszy głową, w flanelę owiniętą, odparła potok słów dobywających się z zapadłej piersi chłopki, niemniej wszakże ten bunt istoty wiecznie uległej i do kolan się słaniającej był jakby zapowiedzią całego szeregu zuchwalstw, minujących od dawna tę gromadę pełną upartych, chytrych i dzikich prawie postaci.
Przytem teściowa Jankla ciągle pod pozorem choroby zalegała karczemkę W lesie i niepodobna było przymusić ją do opuszczenia tej pustki, do której nie zajeżdżał już teraz nikt ze względu na koniokradów, zbierających się o późnej nocy W tym zapadłym kącie.
Nowy arendarz na karczemkę znaleźć się nie mogł, odkąd banda Jankla objęła ten budynek w swoje posiadanie. Bano się Jankla, o którym niedobre dokoła krążyły wieści. Zresztą, od kilku tygodni na progu karczemki zjawiła się stara, jak grzyb, obszarpana i pomarszczona żydówka, która, podnosząc do zaczerwienionych powiek kilka zardzewiałych drutów, robiła z przerażającą szybkością pończochę.
Znaczyło to wiele. Przechodzący uśmiechali się lub kiwali głowami. Jankiel wynajął starą Ruchlę, wdowę po parczyku z miasteczka, aby mu próg „zasiedziała”. Wiadomo, co to znaczy takie „zasiedzenie”. Już teraz nikt się na karczemkę łakomić nie może. Gdyby któś chciał Janklów podkupić i wyrugować, spłonie z całym swym dobytkiem, ot, po prostu, jak pudełko zapałek…
Szczegółów tych dostarczył Elżbiecie przy kolacyi Bukowski, pragnąc czemkolwiek przysłużyć się dobrodziejce.
Ten zubożały i do nędzy doprowadzony posiadacz ongi piętnastu „dusz”, osiadły teraz jako rezydent, usiłował ciągle stawać się użytecznym, płaszczący się, nędzny, sponiewierany w swej biedzie.
W ciągłej gorączce zapracowania na chleb rzucany mu z łaski, chleb twardy, suchy i jak ość dławiący, zbierał drżącemi od starości rękoma smolaki porozrzucane dokoła kuchni, zgięty w pół szukał poziomek lub czernic, gdy nadeszła pora i znosił do dworu wszystkie wiadomostki, jakie zasłyszał po drodze.
Dlatego to Elżbieta, chmurna i drżąca ze złości, zwlokła się o poranku niedzielnym z posłania. Przeliczyła się co do dni „lasowych”, chłopi odrobili prędzej swą pracę i dzień jeden pozostał bezużyteczny. Mocą bowiem wieczystej ugody Elżbieta pozwoliła w lasach swoich zbierać chłopom poziomki, czernice, kamieniuchy, maliny, ożyny i grzyby, i wynosić je ze wsi na targ do miasteczka, lecz wzamian cala ludność Siemiatycz obowiązana była przez trzy dni pracować w polu bez zapłaty ze strony dworu.
Wieś szemrała czas jakiś, wola jednak pani była nieugięta: pochwytano zapaski babom, hła-dyszki i sita dziewkom, wypędzono z lasu dobremi kopnięciami ostro kutych leśniczych butów i powoli cała wieś zgięła kornie głowy. Płacono roboty za poziomki, jak za chrust, zbierany do łatania płotów lub chlewów.
Tego roku wszakże pani Elżbieta, mająca prawo wyznaczyć dzień „darmochy”, przeliczyła się i pozostała z dniem jednym na czysto zżętych zagonach.
Teraz przemyśliwała, w jaki sposób odbierze od gromady swą należność. Bała się opozycyi.
W umowie najwyraźniej był wymieniony czas żniw. Szło teraz, aby zaprzędz wieś do zbioru siana, zwózki, lub częściowo użyć przy oziminie albo w sadzie.
Przecież dnia całego pani Elżbieta darować nie mogła.
Jak ślimak ze skorupy, tak powoli wysunęła się ze swej pościeli, narzuconej na wielkiej skrzyni drewnianej, zamkniętej na dwa wielkie i ciężkie skoble. Pościel ta składała się z kilku watowanych kołder, starego liberyjnego płaszcza i poduszki powozowej pod głowę wciśniętej. Po nad skrzynią wisiały palmy zeschłe, żółte, nabite puszystymi, szarymi kotkami i obraz Matki Bożej Ostrobramskiej żółty, bezbarwny niemal, otoczony dokoła wieńcami grzybów. Na wielkim haku tuż ponad głową pęk kluczy i świdrów. U stóp skrzyni cała kupa żelaztwa, gwoździ, podków, zębów od bron, połamanych grac i pokrzywionych a rdzą zjedzonych sierpów.
Na piecu, zajmującym pół alkierza, sterczał zbiór słoi, flaszek, lamp olejnych, blaszanek, pomiędzy któremi kurzem i brudem pokryte leżały dwie maluchne figurki z saskiej porcelany. Tu i owdzie zgnieciony, przedarty stary sztych angielski wydostawał się z pod ciężkiej masy brudnoczerwonego odłamu miedzi lub z połamanych podków i szufnagli. W kącie stare pruchniały grabie, szczerząc pokryte rdzą zęby na ciemna-wem tle ściany. Kilka słoików pijawek, ciemnych, skłębionych w brudnej wodzie, bieliło się pokrywą papierosów. Na ścianie rozwieszone szory, w kącie rzucone chomąta i stare siodła, spodnie nieboszczyka Szesiewieckiego żółte nankinowe, kilka cybuchów, książka Dunina, oprawna w skórę, trochę poszarpanych kalendarzy i kilka nu merów „Tygodnika Ilustrowanego”, stara miednica, cztery lub pięć ołtarzyków, lepionych ręką Bukowskiego, korowaj, jeden tom „pana Podsto-lica”, wieniec ślubny pani Elżbiety i cala masa rozmaitych sprzętów, gratów, odłamków, szczątków, pozbieranych ręką pani domu i porzuconych w ten kąt, pełen kurzu, pająków i śmiecia.
W pośród tej powodzi prawdziwej, w krótkiej flanelowej spódnicy, suto watowanej, zupełnie niezdecydowanego koloru, ukazując nabrzmiałe nogi, obciągnięte sukiennemi pończochami, staią Elżbieta i drżącemi rękoma próbowała ułożyć naokoło czoła tak zwaną „kolej” z drobnych, silnie splecionych w warkoczyki Włosów.
Robota ta szła jej niesporo. Palce drżały nerwowo, szyja nabrzmiewała. Elżbieta dławiła się poprostu własną wściekłością.
Noc całą nie spała, pragnąc do karczemki pośpieszyć i teściową Jankla za drzwi wyrzucić. Nad ranem usnęła i obudziła się wbrew swemu zwyczajowi dość późno.
Dreptała teraz po alkierzu, bijąc i kalecząc własne ciało, mszcząc się za te nędzne starania, które z łaski mu rzucała. Każda flanela wrzucona, każda chustka na głowie zawiązana podwajała jej wściekłość, ostra tkanina podbudzala jej krew do szybszego obiegu.
Wreszcie ubrana zupełnie stanęła na ciemni alkierza, jakby wahając się chwilę. Spoglądała na rozrzucony barłóg, wreszcie ku skrzyni się rzuciła. Z pod poduszki wyjęła chustkę, w którą związała całą garść banknotów. Na kołdrze watowanej przysiadłszy, banknoty na kupki dzieliła.
– Rubel, trzyrublówka, a tutaj dwadzieścia pięć – mówiła, rozprostowując brudny, szmaciany papier.
Wreszcie kołdrę z banknotami na ziemię zasunąwszy, za klucze schwyciła i skoble odkręcać poczęła.
Z wysiłkiem wieko uniosła i, oparłszy je
0 ścianę, sama we Wnętrzu skrzyni się pół ciałem zanurzyła.
Chwilę długą wisiała tak przez deskę przewieszona, z rękami zanurzonemi W stosy pieniędzy, ułożonych porządnie na dnie skrzyni. Pleśń starego papieru i wilgotnych gałganów owiewała ją całą, ona woń tę chciwie piła, znajdując w niej ochłodę i uspokojenie.
Tak! tak–były tam wszystkie dochody z tych Siemiatycz, których pszenica rodziła się, jak nigdzie wokoło, a ziemia ciekła, zda się, tłustością czarną i pożywną.
Wszystkie dochody od lat trzydziestu, od chwili śmierci Szeniewieckiego, którego marnotrawstwo szarpało serce kobiety, leżały w tej atmosferze zgnilizny, przygniecione niejako ciężarem ciała Elżbiety, rozleniwiałego w przymuso-wem, a niewytłómaczonem wdowieństwie.
Zrażona w dziwacznem pojmowaniu małżeńskiego pożycia, znosząca z przymusem obecność męża, po powrocie z cmentarza, świeża jeszcze
1 pełna temperamentu pod welonem wdowy, zaczęła rozwijać W sobie zwierzę chciwości, dozwalając rozrosnąć się tej namiętności do potwornych rozmiarów. Dławiąc w sobie burzę krwi, zbierała grosz do grosza, wysysając z ziemi, co się ssać dało, nie ulepszając nic, z pomiędzy próchna łowiąc złoto, biorąc do pomocy żydów i Niemców, gdy sama już w pracy ustawała, lub zakątek ziemi odpoczywający znalazła. Cały burzliwy temperament brunetki i zmysłową żądzę dobrze zbudowanej i rozrosłej kobiety w szeleście rubli topiła, bezużyteczną kłodą będąc tam, gdzie dąb rosnąć winien przy dębie, zdrów, cały, pełen soków pożywnych i strawy, aby stawić odporne czoło wichrom lub naparciu obcych żywiołów.
Cała w flanele i samolubstwo spowita, zatraciła formy kobiece i poczucie społecznych obowiązków. Jak Brunon, zasklepiona w brudzie i nieużytku, garnęła szeleszczące pieniądze pod siebie, a kładąc się co noc na wieku dobrze zamkniętej skrzyni, miała pozór starego psa, dogorywającego na wiązce słomy.
W milczącej kontemplacyi pochylona, nie czuła teraz krwi bijącej jej wrzącą falą do głowy. Lat trzydzieści spędziła w tym cieniu zasunięta, rozwijając się w tłuszcz niezdrowy pomimo nędznego posiłku, jaki przyjmowała. Z tłuszczem razem rosła w niej skorupa egoizmu, oddzielającego jej duszę od walki W nędzy bliźnich.
– Każden dla siebie! – mówiła, ściągając kąciki wybladłych, drżących warg.
Obecność Bukowskich i Leontyny był to dla niej ciężar straszny i niewypowiedziany.
Maryę znosiła chętniej, widząc w niej siłę roboczą; patrząc na oficynkę, pieniła się ze złości.:
Wygnać wszakże na rozstaje nie mogła, choć nieraz już i to uczynić chciała.
Gdy się od skrzyni oderwała wreszcie, granatowa była cała z krwi nabiegu. Szybko zaczęła zdzierać flanele z głowy i rozpinać guziki kaftana. Raz jeszcze na dno skrzyni spojrzała i, powoli Wieko zatrzasnąwszy, do skobli się dobrała.
W tej chwili do zaryglowanych drzwi alkierza zapukano nieśmiało. Elżbieta drgnęła.
– Kto tam?–zapytała.
Za drzwiami dało się słyszeć szeptanie.
Elżbieta na skrzyni przysiadła, jakby skarbu swego broniąc. Z małego, zakratowanego okienka promień słońca wprost bił jej w oczy, złocąc bladą twarz kobiety.
– Kto tam?–zapytała powtórnie.
– To… my, siostruniu.
– Czego?…
– Z powinszowaniem.
– Ki czort?
– Dziś… urodziny siostruni!
– Urodziny dobrodziejki!
Elżbieta ramionami wzruszyła i szybko ku drzwiom alkierza podeszła.
Ręką silną jeszcze skobel szarpnąwszy, do sali jadalnej się wsunęła i drzwi starannie za sobą zamknęła.
Tuż przy progu, Leontyna, jeszcze bledsza i mizerniejsza, niż zwykle, staią z rękoma wzdłuż bioder obwistemi. Obok niej Bukowski, trzymający w ręku nowy, złocony z filarkami ołtarzyk i Bukowska gniewna, zacięta, darmo wiecznie oponująca i niezadowolona.
Kolo stołu stała Marya z rękawami zawinię-temi po łokieć i przesuwała całą masę suszonej herbaty, rozpostartej na kilku arkuszach papieru. Z pewnym odcieniem ironii spoglądała na grupę łudzi, stojącą koło progu alkierza. Gdy ciotka ukazała się We drzwiach, Marya na chwilę roboty swej zaprzestała i, oparłszy ręce o krawędź stołu, patrzyła.
Elżbieta szybko odsunęła całującą ją w ramię Leontynę.
– Cóż was dziś ukąsiło?
– Toż narodziny, serce, siostro, Elżusiu!
– To i cóż stąd?
– Feta rodzinna.
Elżbieta ramionami wzruszyła.
, – Także… wybrali się z gratulacyami, kiedy mnie dyabli wprost biorą! Czy wy nie wiecie, że mi torby grożą przez te parszywe bestye? Urodziny! ta i cóż z tego? Czegóż winszować? takiej nędzy i turbacyi jak moja?… Im pstro tylko W głowach świta; nie Widzą, że ja łbem o ścianę walę i ot, zda się, co chwila duszę wyzionę!…
Pod boki się podparła, rada, że folgę dać może złości, która ją dławiła.
– Wam dobrze do góry brzuchem leżeć, ta o jutro się nie troskać, kiedy to ryż i stokfisz do gęby spada, ale ja sama ledwo koniec z końcem zlatam i opędzać się muszę naokoło, jak ten dzik, przez ogary za uszy ciągniony!… Ta idźcie do dyabła z waszą gratulacyą, mam ja tu lepsze wiązanie, kiedy o karczmie i tym psubracie Janklu pomyślę! Ale dziś już z niemi skończę i na Matkę Ostrobramską klnę się, jak nie poduszę, to łby poukręcam!
Ręce w górę podniosła, głos jej charczał w gardle, Leontyna odsunęła się, patrząc w ziemię, Bukowski rękę z ołtarzykiem wyciągał, nie zważając, że zona z oczyma łez pełnemi, schwyciwszy go za drugą rękę, paznogcie mu w ciało Wpijała.
Elżbieta szybkim ruchem rękę Bukowskiego odepchnęła.
– Na czorta mi jegomość klecisz te bawi-delka! Lepiej było w polu dobrze ludzi doglądać, nie drzemać pod gruszą… ot, co!
Starzec głowę spuścił i, na bok się usunąwszy, wolne przejście dla Elżbiety zostawił.
Jak huragan przesunęła się przez sale jadalną, rzuciwszy pełnemi złości oczyma na spokojnie o stół opartą Maryę.
Koło progu będąc, zatrzymała się chwilę.
– Herbatę po ziemi sypiesz!–zawołała, wyciągając rękę.
Lecz dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
– Przecież ja nie składałam ci życzeń, ciociu, czego więc chcesz odemnie?
Głos jej brzmiał spokojnie zupełnie, oczy patrzyły pogodnie W nabrzmiałą twarz Elżbiety.
– Zawsze masz zuchwalstwo w odpowiedzi–mruknęła Elżbieta i, szarpnąwszy gwałtownie klamką, wybiegła do sieni.
W sali zapanowało głuche milczenie. Leontyna przysiadła na krzesełku i szybko oczyma mrugać zaczęła. Bukowski stal oparty o ścianę, z wyciągniętą ręką, w której bielił się ołtarzyk, prawdziwe arcydzieło cierpliwości i pracy. Bukowska, puściwszy rękę męża, atak złości spędzała na zielonej pelerynce, rwąc szybko trendzie z długiego jedwabiu. Marya, pracę swą skończywszy, wzrokiem po tych ludziach powiodła i w energicznem jej sercu wzbudziła się litość Wielka dla tych niedołężnych i sponiewieranych istot.
– Czemu ciocia znów w tym roku rozpoczęła swe powinszowania? – zapytała, zwracając się ku Leontynie.
Stara panna podskoczyła, jakby na sprężynach.
– Jakże chcesz, serce, duszko, Maryniu, aby w dzień imienin z komplementem nie przyjść… Wreszcie, ja nie chciałam już szczęścia tentować; to pani Bukowska zaopiniowała, że to rzecz nieodzowna.
Bukowska wargi wydęła.
– Wychowano mnie w tych pryncypiach –
odezwała się pompatycznie – mankować konwenansem i sawuarwiwrowi nie moge!
Za oknami zaszumiało gwałtownie. Marya podniosła głowę i w sad spojrzała. Wiatr gałęzie giął i ku ziemi chylił.
– Burza będzie niedługo – wyrzekła – trzeba bieliznę z płotów pozdejmować. Chodź, ciociu.
Ale Leontyna twarz w dłonie ukryła.
– Burza!… o, Boże miłosierny!–wyjąknęła – pioruny… gdzież się chować? gdzie?…
Marya zaśmiała się wesoło.
– O! ty, mały tchórzu! – wyrzekła; potem, zbliżywszy się do okien i, zamykając je powoli, Wciągała z rozkoszą w siebie tę woń przedburzową, gorącą i pełną tajemniczych zapachów i szmerów.
Bukowska ku drzwiom zmierzała.
– Idę do siebie… imaże święte W okna powstawiać. Pannie Maryi radzę to zrobić także!
Marya pokręciła głową.
– A choćbym chciała, ani rusz takich konduktorów tu nie znajdę… W całym domu obrazka ani poświeć.