Читать книгу Szmat życia - Gabriela Zapolska - Страница 7

Оглавление

Bukowska zmrużyła oczy i ironicznie się uśmiechnęła.

– Naturalnie – wyrzekła, za klamkę ujmując – tu rubel zastępuje Najświętszą Pannę Loretańską! Rubel!… radzę ruble na oknach ponalepiać!

– Monsieur Bukowski! suivez moi!

Monsieur Bukowski od ściany się oderwał i wślad za żoną podążył.

Mijając Maryę, rękę ku niej z ołtarzykiem wyciągnął.

– Może pani raczy go wziąć, skoro dobrodziejka wzgardziła–wykrztusił nieśmiało.

Lecz już zona skoczyła ode drzwi i chwytając ołtarzyk w suche i kościste palce, szybko filarki łamać zaczęła, rzucając tekturę i złote figliki na ziemię.

– Non! non!… – zawołała–kiedy ominęła destynacya, niech lepiej szczeźnie. Tak chcę!

Wyprostowała się i dumnie mantylkę pociągnęła.

– Monsieur Bukowski! suivez moi! Starzec powlókł się do sieni, oglądając się z żalem na strzępy swej nocnej, forsownej dłubaniny.

Skoro drzwi się za małżeństwem zamknęły, Marya wzruszyła ramionami i, przykląkłszy na ziemi, sprzątać zaczęła.

– Waryatka! – wycedziła przez zęby. Leontyna poruszyła się niespokojnie.

– Serce, Marysiu, źle o niej sądzisz: nie Waryatka to, tylko arystokratka. Hetmanównę Wyhowską ma w rodzie i z Ilinem spokrewniona. Co chcesz?

– To nie przeszkadza, droga ciociu, że ma stanowczo małego szusa w głowie!

– Ot, nieszczęśliwa!

– Któż jej winien?

– Bóg raczy wiedzieć. Panna z wysokiego rodu poszła za takiego, co na piętnastu duszach siedział. Teraz jej ciężko przywyknąć do takiej poniewierki.

Marya brwi zmarszczyła.

– Któż jej każe poniewierkę znosić? – zapytała z ziemi powstając – na chleb jeszczeby pracować mogła, o, jeszcze lat kilkanaście!

Leontyna szeroko oczy otworzyła.

– Serce, Maryniu, pracować? służyć? taka, co ma hetmanównę Wyhowską w rodzie? Co tobie dziś się stało?

– Nie dziś, ani wczoraj – znasz mnie od dziecka i wiesz, jak się próżniactwem brzydzę. Gdyby nie to przeświadczenie, że pracuję tu ciężko i cały ład domowy na plecach dźwigam, to nie spałabym ani jednej nocy pod tym dachem! Gdy siadam do obiadu, wiem, żem nań uczciwie zapracowała temi oto dziesięcioma palcami!

Śmiejąc się, wyciągała swe opalone, ale kształtne i smukłe ręce ku siedzącej ze zwieszoną głową kobiecie.

– Łatwiej mi przez to znosić ciężkie obejście ciotki, bo gdy ona w rozdrażnieniu mówi o darmozjadach, to ja tego do siebie nie biorę. Ja chleba tu nie jem darmo: ot, pracuję na swą ordynaryę ciężej od każdego parobka. Woię jednak tu pracować u swoich, niż cudze kąty wycierać, choć W potrzebie nie ulęknę się niczego!…

Leontyna westchnęła ciężko.

– U swoich! – szepnęła zdławionym głosem–u swoich!… A toż i ja służyłam, jak ty dziś, u siostry Elżbiety! Młodą i świeżą pracować tu zaczęłam. Krzątałam się tu dzień cały Szwagier nazywał mnie mrówką, tak wszędzie! znać było moją drobną pracę! Nie czyniłam wprawdzie tego, co ty czynisz, serce, ale smażyłam konfitury, drelowałam agrest, ścierałam kurze, gości grą na szpinecie bawiłam, a często gęsto koronki siostruni na butelce wyprałam! Zdrowia było nie wiele, i tę odrobinę straciłam, a dziś!… Żal pomyśleć, na co ja tu zdatna. Ot!… gdyby nie święta wiara i jeszcze jeden węzeł, co przy ziemi trzyma, toż śmierci-by życzyć przyszło, nic więcej!… nic więcej!…

I dwie łzy, z pod powiek jej zaczerwienionych spłynąwszy, powoli po bladych policzkach toczyć się zaczęły.

Marya, do kolan jej przypadłszy, za ręce ją ujęła.

– Aj, ciociu!… I pocóż wspominać dawne dzieje, skoro się nie wrócą. Energii trochę, siły!

Leontyna uśmiechnęła się smutnie.

– Energii? siły?–powtórzyła.–Oj! nie miałam jej nigdy, przez to mi życie złamali i na wieczny smutek skazali. Żebym ja wiedziała, co to znaczy wyraz „siła”, nie siedziałabym teraz, na stare lata, jak żebraczka, na łasce siostruni!

Ożywiała się stopniowo. Zawiędła jej twarz pokryła się ceglastemi plamami.

– Siła! – zaczęła znowu – toż to, serce, słowo niby drobne, ale trzeba mieć odwagą nie lada, aby ją ze siebie wydobyć. Ja, nieraz, gdy mi wielką krzywdę czyniono, wiedziałam, że po-

Winnam się postawić i bodaj pazurami tego, co moje, co serdeczne, co kochane… obronić, ale cóż!… kiedy wszystko się w proch rozsypywało, jak tylko siostrunia powiedziała swoje: „chcę!” O!… ona!… Drżącą, rękę do góry podniosła i z dziwnym akcentem w głosie powtórzyła raz jeszcze:

– Ona!…

Grzmot oddalony zahuczał nagle, gałęzie lip, kołysane wiatrem, o szyby zadźwięczały. Leontyna głowę w ramiona skurczyła.

– A Słowo stało się ciałem!–wyszeptała. Marya od kolan jej się porwała.

– Bieliznę zebrać muszę, zanim burza nadciągnie! – zawołała.

W tej chwili żółtawa jasność mignęła gzy-gzakowato, w kilkanaście sekund łoskot nierówny spadł gniewnie jak huk oddalonego działa.

Leontyna za suknię Maryę porwała.

– Nie odchodź! nie odchodź!–prosiła. Marya uśmiechnęła się z litością.

– Muszę, chodź ze mną, ciociu!…

– Piorun mnie zabije!…

– Nic ci nie będzie, chodź prędko.

– Bukowska się pewnie izolowała, szczęśliwa! ma tyle szklanych kawałków! Mąż jej ulepił kloszyk, pod którym siedzi. Widziałaś, serce?

– Widziałam, ale śpieszmy się, bo lada chwila deszcz zacznie padać!

Szybko wybiegły obie na ganek. Przeciąg wyrywał im klamkę z rąk i drzwi zatrzaskiwał z hałasem.

Na dziedzińcu–ciemnawo, szarawy panował cień; rumianki i macierzanka pełzały przy ziemi, drzewa gięły się z szumem, tuż przed gankiem w zawrotnym wirze kręciło się trochę wiórów i jakiś list podarty na strzępki. Na płocie dokoła domu rozkładały się białe szmaty bielizny. Koło nich Władysławowa, ze spódnicą, podniesioną powyżej kolan, w butach i z gołą głową, szamotała się z Wiatrem, rzucając na ziemię mokrą masę płótna.

Marya szybko, jak strzała, pomknęła do płotu i, wyjąwszy szpilkę ze stanika, sukienkę swą podniosła i z tyłu zapięła. Na ciemnem tle płotu, błyskała teraz różowa podszewka jej świątecznej sukienki, jak plama jaskrawa wśród ponurych szarych barw przedburzowej chwili.

Leontyna, obiema rękoma przytrzymując spódnicę, przez łan rumianku dreptała ku obydwom kobietom, zbierającym porozwieszane koszule, spódnice, czepki, prześcieradła, kaftany, przytrzymywane przez kołki i chrust, a podrywane wiatrem.

Teraz całe niebo zaciągało się powoli skłębioną masą chmur, które na zachodzie zlewały się w czarniawo-fioletową całość. Na wschodzie widniał jeszcze mały szmat błękitnego nieba, otoczony dokoła pierzastymi, białawymi obłokami. Obłoki te łączyły się już z chmurami, które swe groźne, brzemienne cielska powoli w przestworzu suwały, od czasu do czasu rozdzierając swe wnętrza, aby zdaleka, prawie na nieboskłonie, mignąć wspaniałą purpurą, nażykowaną czystą złotą siecią.

Kilka jaskółek upadło na dziedziniec i, zataczając coraz niższe kręgi, dotykało w przelocie niemal włosów kobiet. One pracowały szybko, chłodząc rozpalone ręce w mokrych fałdach bielizny. Od czasu do czasu Marya podnosiła głowę i spoglądała w górę, uśmiechając się do groźnej, czarnej masy, zawisłej, hen, wysoko nad jej drobną głową.

Tymczasem, błyskawice stawały się coraz częstszemi, gzygzaki płomieniste przebiegały równolegle z chmury do chmury, jakby niepokojąc się i przygotowując do walki.

Od strony lasu dolatywał szum przeciągły, krzaki gięły się, zamiatając gałązkami ziemię, zżęte i łyse pole miało na swej żółtawoszarej przestrzeni odbłyski drżenia podskórnego; tylko krzyż stał spokojny i nieruchomy wśród szalejących gałęzi lip, tylko stara topola, dawno piorunem roztrzaskana, ofiarowywała swe bezlistne, rozdarte łono, jak Niobe już w najcięższym bólu milcząca.

I na chwilę uspokoiło się nagle wszystko, a ciężka, ołowiana zapanowała cisza.

Jaskółki znikły pod dachem dworu, czepiając się nerwowo wystających belek, i tylko na górze od zachodu migały ciągle purpurowo złote blaski, odcinając się oślepiająco na granatowem tle nieba.

Władysławowa przerzuciła przez plecy zebraną bieliznę i, migając nagiemi kolanami, biegała szybko ku kuchence.

Leontyna przysiadła na ziemi, zasłaniając drżącemi rękoma twarz ze strachn pobladłą. Tuż koło niej przemknął żółty kot, jeżąc sierść i migając zwężonemi źrenicami.

Marya oparła się o plot i wprost przed siebie patrzała, znajdując rozkosz w tej kąpieli niepokoju, jaki zdawał się przejmować całą atmosferę. Po nad drogą unosiły się kłęby kurzu i szybko przeturkotal wózek, w tumanach piasku ukryty.

W otworach poddaszach oficynki migała ręka Bukowskiego, zabijającego goździkami male tarciczki dla uniknięcia przeciągu. Chwilę przed domkiem zamajaczyła Bukowska, żegnając cztery strony świata trzymanym w ręku krzyżykiem.

Wiatr spódnicę jej rozwiewał i zdzierał z pleców mantylkę… Zagrzmiało silniej. Bukowska, machnąwszy raz jeszcze krzyżem, uciekła, trzaskając drzwiami.

Nagle Marya wzrok od ciemniejącego horyzontu oderwała.

– Ciociu–zapytała z niepokojem–czy nie wiesz, gdzie ciotka Elżbieta poszła?

Leontyna ramionami wzruszyła.

– Bóg ją raczy wiedzieć, serce, Maryniu – wyszeptała–nie widziałam…. pojąć nie moge.

Marya potarła czoło.

– Ale ja się domyślam – wyrzekła, brwi marszcząc–do karczemki Janklowej poszła; mówiła o tem wczoraj, że dziś rano z żydami koniec zrobi. Iść tam musiała!

– Jezus, Marya! –zajęczała Leontyna – taż zginie siostrunia w taki czas, W gąszczu i między choinkami, co to pioruny w siebie ciągną. Marya poruszyła się niecierpliwie.

– Ha! no, to iść po nia muszę – wyrzekła stanowczo, i szybko spódnicę sukni podniósłszy na głowę, koło twarzy sobie zapinać poczęła.

Leontyna porwała ją za fałdy sukni.

– A ja? a ja? – pytała płaczliwym głosem.

– Ty, ciociu? pójdziesz do siebie, zapuścisz firanki, zapalisz świecę i czekać będziesz zmiłowania Bożego – odparła Marya, przez płot przeskakując – ja biegnę, nie mam chwili czasu do stracenia.

Znalazłszy się na drodze, dziewczyna oczy od kurzu ręką osłoniła i, pomyślawszy chwilkę, Wprost pole przecinać zaczęła. Za każdą błyskawicą mimowoli mrużyła źrenice, wpatrując się teraz W ciemną ścianę lasu, ku której zmierzała.

Gorący wicher podrywał jej odzież, siekąc nogi badylami ostów. Całe kłęby gorącej, wilgotnawej pary opadały teraz ku ziemi, wlokąc się powoli przez gałęzie drzew. Las szumiał potężnie, jakby całą gamą szatańskiego śmiechu, który w jęk przechodził. Gałęzie krzaków ze świstem na ziemię się kładły, aby za chwilę poderwać się gwałtownie razem z tumanem zwiędłych liści i masą drobnych gałązek. Po pniu zwalonej sosny skakało w drodze do swych kryjówek całe stado Wiewiórek, machając puszystemi ogonami.

Marya przedzierała się prosto przez gąszcz, pozostawiając po za sobą Wydeptane ścieżki, po których wicher szalał, jak fala, znajdująca prze kopane kanały. Rękoma twarz zasłaniając, z naprzód podaną piersią, deptała dziewczyna suche badyle i poplątane osty lub smukłe leszczyny. Chwilami krzak cały bodiaków chwytał dół jej spódnicy, jak w szpony, aż szarpać musiała gwałtownie i odrywać liliowe kolczaste kulki od szaro-zielonych badyli.

Ziemia, sucha i spieczona, zdawała się pękać pod pokryciem mchu zczernialego. I tylko cała masa sosen masztówek wznosiła swe proste, nieruchome pnie, wierzchami zda się chmur ołowianych sięgając. Stały tak rzędami, nieugięte, opuszczając ku dołowi czarny baldachim gałęzi, na których delikatne igły drżały…

Szum lasu powoli przeszedł w ryk – jakby ten olbrzym prastary gniewał się na niepokój, który z ogniem i hukiem po nad nim ciężył i spokój mu zakłócał. I ryk ten mieszał się z odgłosem grzmotów, które coraz częściej nierównym, porwanym turkotem w gąszcz czarną spadały.

Teraz – purpura i złoto Wpadły nagle w ciemnicę leśną i migały olśniewająco pomiędzy pniami, zataczając srebrno-złote gzygzaki. Marya mimowoli oczy zamykała, nie mogąc znieść tych oślepiających blasków. Spokojna, lecz energiczna, natura dziewczyny nie lękała się ryku i świstu burzy, wreszcie myśl o spełnieniu obowiązku górowała w niej ponad wszystkiem. Obowiązek nakazywał jej iść w ślady ciotki i starą tę kobietę przed burzą możliwie ochronić. Jak puklerz przed sobą–niosła to słowo i niem się od trwogi broniła.

Stanęła chwilę, pragnąc rozejrzeć się wśród gąszczu i zmiarkować, czy daleko się znajduje od Janklowej karczemki, lecz nagły prąd wiatru cisnął ją o pień sosny. W tej samej chwili purpurowa łuna oblała dokoła krzaki i prawie równocześnie straszny łoskot wstrząsnął nią całą. Rzuciła się naprzód, nieprzytomna, wyciągając ręce i, okręciwszy się dwukrotnie, do ziemi przysiadła…

Gdy po krótkiej chwili otwarła oczy, z wysiłkiem najwyższym ze mchu się podniosła, rozgniatając płonią jakąś porzuconą na ziemi i na-wpół napełnioną jagodami krobeczkę.

Zdawało jej się, iż naokoło głowy ma obręcz metalową, ściskającą skronie, W uszach huk dzwoniący, ciągły i jakąś żelazną rękę, ściskającą jej gardło.

Stanąwszy na nogi, zachwiała się kilkakrotnie i, czepiając się krzaków, powlokła się dalej; nagle stanęła z oczyma szeroko rozwartemi, pełna grozy i trwogi przed obrazem, jaki się jej oczom przedstawił.

O kilkaset kroków od niej, na brzegu łysej i wyżartej polanki, jak słup ognisty ku niebu sterczący, płonęła sosna napół z gałęzi ogołocona. Na czarnem tle lasu wstęga ognia odcinała isię ostro, oślepiając purpurą, przecinana złotemi żyłami. Trochę ptactwa krążyło dokoła, z niepokojem szukając nowego schronienia.

Wiatr zawiał silnie, deszcz iskier po lesie sypiąc. Purpurowa wstęga pochyliła się i rozpadała teraz na całe setki płonących żużli, zapalając krzaki i cienkie sosenki dokoła rosnące. Tu i owdzie migały na gałęziach płomyki, dym płasko rozpościerał się nad wierzchami i po gałęziach rozwłóczyl. Las zaryczał z wściekłości, jak zwierz w czoło zraniony i sosny poruszyły się niespokojnie. Tymczasem sosna płonęła, rzucając żarzące iskry dokoła, u jej stóp buchało morze drobnych, urywanych płomyków, liżących spieczoną ziemię polanki. Zwalona wichrem, nawpól spróchniała choina, cały grzbiet miała zapalony, a małe gałązki opadały dokoła, jak cienkie ogniste węże…

Trzask suchy, urywany łączył się teraz z bolesnym chychotem lasu, cale masy liści z gałęzi wyrwanych przebiegały polankę, gnane siłą wichru i wpadały w stos płomieni.

Marya stała teraz niezdecydowana, nie chcąc iść przed siebie z obawy pożaru, lękając się, czy nie zabłądziła, idąc tak bez pamięci pomiędzy gąszczem leśnym. Cale plecy pokryte miała potem i z trudnością najwyższą władała członkami. Senność ogarniać ją zaczynaią, senność, której sobie wytłómaczyć nie mogła. Razem z uderzeniem piorunu zdawało się jej, że któś odebrał jej całą siłę i energię. Iść dalej pragnęła, a mimo to, jak zahypnotyzowana, patrzyła w siatkę płomieni, które powoli zaczynały obejmować cały brzeg polanki, liżąc wyniosłe pnie sosen ogni-stemi wstęgami.

I nagle po za ścianą purpurowych płomieni z łoskotem i krzykiem ukazała się postać kobiety, wlokącej za sobą cały płaszcz czarnych jak noc włosów. Kobieta owa stanęła chwilę, poczem zebrawszy włosy w jeden gruby węzeł, a spódnicę, dokoła nagich nóg opiąwszy, jak zwierzę szybka i zwinna w trzeszczące badyle wpadła i przez drobne płomienie przeskakując, na polankę się wydostała.

Marya, z oczyma szeroko rozWartemi, zjawisku temu się przypatrywała i gdy to W pół nagie ciemnobrązowe ciało z purpurą płomieni się łączyło, wyciągnęła nagle ręce, jakby ratować pragnąc. Lecz smukła postać mignęła szybko, ostro zarysowując pełne kształty na złotem tle ognia i w tej chwili kobieta opuszczała już krótką spódnicę, a włosy pokudłane, czarne, spadły jej na pierś ledwo okrytą i ciasny, bronzowy kaftanik rozsadzającą.

Marya zbliżyła się teraz do tej kobiety, tak nagle z po za ognistej ściany ku niej dążącej.

– Hej!… kobieto!… a chodź no tu! chodź, prędzej!

Kobieta szybko falę włosów brudnemi rękoma odgarnęła i na Maryę spojrzała.

– Ha?–zapytała.

Głos jej był gardłowy, dziki.

– Daleko do karczmy Janklowej? Kobieta kilku susami znalazła się obok

Maryi.

– Ondzie! – wyrzekła, w las palcem wskazując.

Zaczęła iść, skacząc wśród krzaków. Szamotała się z niemi i z wiatrem, od czasu do czasu charcząc gardłowo, a przed błyskawicami ócz nie spuszczając. Czarna fala włosów, w których poprzyczepiane tkwiły bodiaki, biegła za nią, odskakując od bioder, ledwo podartem płótnem spódnicy okrytych.

Marya, wzrokiem po tych biodrach i masie włosów powiódłszy, poznała Trejnę, córkę Jankla, i szybko ku niej poskoczyła. Trejne wracała pewnie do karczemki, a chowana w lesie, jak dziki zwierz, nawet przy świetle błyskawic i przy huku grzmotów, do legowiska swego trafić musi.

I zaczęły teraz iść razem, torując sobie wspólnie drogę, krwawiąc sobie ręce i parząc nogi o ziemię rozpaloną. Żydówka szła pierwsza, twardą swą piersią przecinając poplątane krzaki, z tczolem hardo ku górze wzniesionem, dzika, naga, przepyszna; cała, zda się, skąpana w gorącu i złocie. Żar, który ją otaczał dokoła, zdawał się wypływać z jej ciała, którego doskonałość na czarnem tle lasu rysowała się harmonijnie, a grzmot huczący w pobliżu towarzyszył łoskotowi jej stóp bosych, bronzowych, od kostki prawie czarnych, z palcami krogulczo podwiniętemi.

Słysząc szelest za sobą, obejrzała się, a ujrzawszy Maryę, stanęła.

– Wy gdzie?–zapytała.

– Do was!

– Do karczmy?

– Tak.

Popatrzyła chwilę nieufnie z pod masy gęstych włosów.

– Siadujcie! – wyrzekła wreszcie, znów W gąszcz się zagłębiając.

Marya, znużona, potem oblana, szla już teraz jak automat, wciąż w czarną falę włosów Trejny wpatrzona. Przez ciemne sklepienie sosen przelewały się od czasu do czasu złote strugi i kładły na chwilę purpurowe blaski w tę masę potarganych włosów. Trejne migała wtedy krwistą purpurą jak leśne wpół dzikie zjawisko, w świetle piorunów ujrzane.

Marya mimowoli ręce ku piersiom przyciskała. Sądziła się zawsze silną i pełną energii i hartu. Trejne, idąca wśród huraganu, tumanów kurzu, wycia wichru, ryku rozwścieczonego lasu i oślepiających błyskawic, niewzruszona, harda, pełna jakiejś pogardy dla szału przyrody, wydała się w oczach Maryi… dziewczyną z bronzu wykutą, pyszną olbrzymką o cygańskich oczach i twardej piersi, jakby wyzywającej szyderczo ogniste węże dokoła latające.

Teraz wzrok Maryi, jakby hypnotycznie do Trejny przykuty, już się od postaci żydówki oderwać nie mógł. Czuła, że wola jej słabnie i głos jakiś za śladem nóg czarnych, o złotawych połyskach, iść każe. Wlokła się drogą przez żydówkę przedartą, wlokła się, oddychając ciężko. Gałęzie za ciałem Trejny się zamykające, siekły twarz Maryi, plącząc i wydzierając jej włosy. Ona nie broniła się, jakby zmuszona przyjmować tę chłostę, którą nagie ręce Trejny po za siebie rzucały. Cała jej słaba strona duchowa objawiła się teraz w chwili osłabienia ciała. Straciła woię i świadomość możliwości własnej obrony. Wlokąc się za płaszczem rozczochranych włosów żydówki już nie zamykała oczu przed gorącym blaskiem błyskawic, otwierała je szeroko, chłonąc w siebie kontury idącej przed nią dziewczyny, która, jak demon, co chwila purpurową oblewała się barwą.

Nagle, oślepiająca, prawie biała, rozlała się dokoła światłość. Ryk jakiś, dziki, straszny, zawirował w powietrzu. Trejne zdawała się płonąć cała, jak gorejąca pochodnia. Głowę w górę podniosła, jakby ją pod spadający grom poddając. Z gardła jej wybiegł zwierzęcy, dziki krzyk. Skąpana w blaskach i piekielnych tonach, na tle gnących się ku ziemi gałęzi, stała niewzruszona silnie oparta na swych a bronzu zda się wykutych stopach. Tylko purpurowe usta w uśmiechu rozwarła, charcząc niezrozumiale.

Marya przez sekundę jedną krwawe to zjawisko w siebie wchłonęła i pod wrażeniem ryku gromu, na ziemię upadła, twarz kryjąc w rozpalone dłonie.

Gdy zmysły odzyskała, siedziała oparta o pień drzewa, a przed nią na mchu przyklękła Trejne, z ciekawością się W nią wpatrując.

– Co wam? – zapytała, widząc, że Marya powoli otwiera zamglone oczy.

– Nic… już przeszło…

Dziewczyna podnieść się usiłowała. Trejne podała jej rękę.

– Usprzyjcie się. Marya dłoń Trejny ujęła.

– Dziękuję ci!

Podniosła się z trudem, uśmiechając się na myśl, że to już po raz wtóry upada na mech, kalecząc się o pniaki i obalone gałęzie.

Sądziła się o wiele silniejszą, tyle przecież ciężkiej roboty wykonywała w domu ciotki, wychowana ostro, wśród obcych, nie znała pieszczoty ciała. Dziś uczuła, że zrównać się nie może z tą wpół nagą dziewczyną, w blaskach gromu uśmiechniętą.

– Chodźmy!

Posuwały się teraz razem, chrześcianie, oparta o silne ramię żydówki, która nogami krzaki kopała z jakąś zawziętością niezwykłą.

Marya szła, przełykając ślinę i czując dziwne gorąco, płynące z ciała Trejny… Ramię, które ją otaczało, piekło ją poprostu żarem, cały bok, do którego żydówka ciałem swem się dotykają, miała rozpalony, jakby od dotknięcia gorącej blachy.

Ręka Trejny od czoła Maryi odgarniała gałęzie. -

Na czwartym palcu żydówki migał pierścionek niewielki, w kształcie węża z rubinowem oczkiem. Marya, mimowoli, wzrok swój w ten pierścionek utkwiła.

Widziała go przecież i to widziała jeszcze niedawno. U kogo? Kto nosił przedtem ten zczerniały i zniszczony klejnocik?

W jaki sposób znalazł się na palcu tej dziewczyny?

I nagle przed umysłem Maryi zaświtała prawda. Ten wąż z oczkiem rubinowem był do niedawna własnością Antoniego.

Widziała go nieraz na palcu posesora, gdy w popołudnie niedzielne siedzieli razem na uroczysku wołochowskiem, czytając lub wiodąc rozhowory.

Tak! tak, nieraz o zachodzie słońca, gdy z nad Styru zaczęły się unosić sinawe opary, a niebo mieniło się barwą opalu, Antoni ujmował jej rękę w swe szerokie dłonie i tak, milcząc, w dal, przed siebie patrzyli. Wówczas Marya W ciele swem czuła zimno metalu, ręce ich splatały się znowu, Marya unosiła na swych palcach odcisk konturów złotej gadzinki.

I szybko do Trejny się zwróciwszy, spytała:

– Zkąd ty idziesz Trejna? Dziewczyna ramionami wzruszyła.

– Z niedaleka.

– Horki?

Żydówka ani drgnęła.

– Nie!…–odpowiedziała.

– A pierścionek ten… powiedz, od kogo – masz?

Ramię, otaczające Maryę, opadło nagle. Żydówka odsunęła się o kilka kroków, chmurnie z pod masy włosów spoglądając.

– Powiedz – nalegała Marya.

Lecz Trejna brwi zmarszczyła i ręce kurczowo koło gardła zaplotła.

– Może… wy… zmówieni!–zacharczała nagle, prostując się wyzywająco.

– Wy i… on!

Marya chwilę milczała, wpatrując się wTrejnę. A więc to ona? ta wybrana, o której niedawno, bo przeszłej niedzieli, mówił z takim zapałem Antoni, prosząc o pozwolenie zatajenia na czas jakiś nazwiska.

I serce Maryi doznało nagłego ściśnienia. Nie była to zazdrość, o! nie, wcale. Marya i Antoni nie mieli pomiędzy sobą ani jednej chwilki ekstazy miłosnej. Nie! nie, prócz wielkiej serdecznej przyjaźni, zrodzonej wśród szmeru nadbrzeżnej trzciny i ciepłych wilgotnych zapachów z łąk płynących, a mimo to Marya uczuła ból dojmujący na widok tej dzikiej istoty, noszącej na swych czarnych, pokrytych ziemią palcach, ślad bliższej z jej przyjacielem znajomości, jakiegoś zbliżenia przed nią utajonego i rażącego jej dziewiczość brutalnością zmysłowego cienia.

1 chwilę długą stały tak obie naprzeciw siebie: Trejne chmurna, nieufna, dzika, spowita w cieniu swych włosów, cisnąca do piersi błyszczące cacko; Marya smutna, nagle przybita, niepojmująca niepokoju, który duszę jej szarpał i bólem nawskroś przeszywa!…

Tymczasem huragan wył z najwyższą wściekłością, szarpiąc gałęziami drzew i spódnicami kobiet, odrywając liście i witki z krzaków i rozwiewając dokoła czarne włosy Trejny. Błyskawice, które ustały na chwilę, zlały się już teraz w nieprzerwaną łunę, piorun następował po piorunie, las dyszał cały wściekłością, rykiem stu tysięcy wierchów, kłonionych ku ziemi, opierając się brutalnej przemocy. Jak szata czarownicy rozlała się teraz czerń nieprzenikniona ponad wierzchami drzew, szarpiąc je niewidzialnemi szponami olbrzyma. Las dyszał jak zwierz raniony grotami i czoło podnosił ku górze, wyzywając zuchwale dręczącą go potęgę. Z Wnętrza lasu wydobywały się dziwne glosy, czasem warczące groźnie, to znów W jęk przechodzące.

Natem tle Trejne ciemniała teraz z dziwnie sczerniałą twarzą, z zacisniętemi gwałtownie ustami. Wpatrzona w Maryę miała w czarnych swych oczach stalowe błyski rozwścieczonej i nagle w gnieździe swem stropionej wilczycy.

Długą chwilę milczały obie, mierząc się oczyma. Wreszcie Marya pierwsza przerwała milczenie.

– Dlaczego patrzysz na mnie tak dziko, Trejne–wyrzekła z siłą, a wiatr słowa jej głuszył i po lesie miotał–wiem, że pierścionek ten dat ci pan posesor, prawda?…

Trejne szarpnęła się gwałtownie.

– Tak co?–zapytała.

– Chcę ci powiedzieć, że on… zmówionym mi nigdy nie był i że… wolnym jest i swobodnym najzupełniej.

Trejne ręce z piersi rozplotła.

– Nie kłamiecie?–spytała nieufnie. Marya mimowoli uśmiechnęła się smutnie.

– Nigdy nie kłamię, Trejne, zapamiętaj to sobie. Pan Antoni jeno przyjacielem mi jest. Ale… po co ty, Trejne, do Horki chodzisz? po co? powiedz do czego cię to zawiedzie? nieszczęście sobie napytasz, więcej nic!

Trejne głowę dumnie podniosła.

– Tak co, że chodzę? – podjęła gorączko – wo.–Tak co?–Wola moja i hołowa moja! Szczosobie napytam, ny, to moje dzieło. Pan kolco dał, to ja wzięła. Wam do tego nic! nic! Moja sprawa i mój pan!

Gwałtownie za szyję się schwyciwszy, stanik, dławiący ją, rozdarła i paznogcie w pierś Wpiła.

– A jakby wy zechcieli mnie u niego krzywdę zrobić-to ja!… no!…

Pięść w górę podniosła i w świetle błyskawicy błyszczały jej zęby, jak u młodej wilczycy.

Lecz Marya nie cofnęia się i, nie rozumiejąc dlaczego, silnym głosem odparła:

– Ja także o krzywdę swoją potrafię się upomnieć, Trejne!…

Pięść żydówki opadła.

Chwilę znów patrzyły na siebie i obie pary ich oczu przeszywały się wzajemnie. Było to jakieś milczące rozpoczęcie walki, w tej czerni burzliwej, przecinanej siecią błyskawic. Obie dziewczyny, jedna, złagodzona tchnieniem cywilizacyi, zakuta w fiszbin i guziki, pełna delikatniejszych dążeń i porywów–druga, dzika, potężna w swej nagości, zmysłowa i pełna niehamowanej niczem brutalnej namiętności.

Nagle zaszumiało w górze, jakby tysiące orłów porwało się do lotu.

Gałęzie ugięły się pod ciężarem nawałnicy, strumienie wody bić w zielone wierzby zaczęły, kaskadą ku dołowi opadając.

Jak strzała od pnia oderwała się Trejna i, potrząsnąwszy włosami, biedź szybko poczęła..

Za nią podążyła Marya, potykając się co chwila o tysiące poplątanych pod jej stopami korzeni.

Gąszcz ustał i las stawał się teraz rzadszy, a nawet mchy ginęły i tylko brunatny pokład nawpół przegniłych igieł i szyszek rozciągał się dokoła. Tu i owdzie migała jeszcze czerwona plama muchomora lub niewielki krzak purpurowej kamienuchy. Czasem paproć przyczaiła się do ziemi, z liliowymi dzwonkami mieszając się. Całe masy obłamanych gałęzi leżały dokoła; przed samemi nogami Maryi zwaliła się mała krzywa choinka, uderzając zmoczonemi łodygami kolana dziewczyny.

Przez konary drzew przeciekała teraz z szumem woda i oblewała cala głowę, ramiona Maryi, mocząc ją do bielizny. Buciki jej tonęły na śliz-kim gruncie, w który woda z trudnością wsiąkała, tworząc na powierzchni błyszczące kałuże. Pomimo tej wody, cala falą z góry płynącej, powietrze było ciągle rozpalone i duszące. Szum deszczu, rwącego całemi ścianami przezroczystemi, jak ze szklą w miejscach, od drzew swobodnych, mieszał się z rykiem gromów, słabnących już powoli. Tylko błyskawice olśniewały ciągle, migocąc w strumieniach wody, przecinających powietrze.

Na skręcie wreszcie lasu ukazała się karczemka, na którą całą potęgą biły fale Wody, płynąc po jej słomianej strzesze pochyłej i poszarpanej. Połamane i pogniecione krzaki leszczyny i ożyny leżały dokoła, jak trupy tych, którym sił do walki zabrakło.

Trejne w kilku skokach drzwi karczemki dopadła i we wnętrzu sieni znikła, po chwili jednak napowrót się ukazała i, do lasu Wpadłszy, o pień drzewa się oparła i tak pozostała nieruchoma, nieczując strug wody, które, z głowy jej płynąc, włosy do ramion jej przylepiały i spódnicę dokoła nóg opinały.

Teraz Marya do karczemki dobiegła–wzrokiem ciotki szukając, lecz z przerażeniem W drzwi spojrzawszy, stanęła, jak wryta, głosu nawet dobyć nie mogąc.

Na progu karczmy, tuż pod samą ścianą, na rozmoczonej przyzbie, na którą strugami woda się lała, leżała jęcząc blada i chuda, jak szkielet żydówka. Głowę miała osłoniętą chustką perkalową, na zgarbionych plecach rodzaj kilimku, który na zapadłą pierś drżącemi rękami naciągała. Koło niej, jak pisklęta z gniazda wypłoszone, tuliło się dwoje brudnych bachorów w podarte łachmany ubranych, z bosemi nożętami, tonącemi w kałuży wody.

U stóp ich leżały roztrzaskane niecki, stołek, szaflik, kilka garnków, hładyszek i parę poszarpanych króbek do noszenia poziomek. Nieco dalej roztrzaskane walały się deski tapczana i trochę brudnych betów czerwieniało, jak plamy, wśród ciemnej ziemi. Tuż koło progu rozlewały się cale kałuże brunatnej, czarnej i białej farby; w nich maczały się pętle różnej wielkości, kształtu i szczotki do czyszczenia koni. Pęki brudnych i zabłoconych szmat do obwiązywania kopyt końskich, snopy fałszywych grzyw i ogonów, cała ta część dekoracyjna rzemiosła koniokradów, wyrwana z ciemnego kąta alkierza, mokła teraz w świetle błyskawic, ujawniając tajemnicę pilnie w głębi tej samotnej pustki strzeżoną.

Okno, wyrwane z zawiasów, z rozbitemi szybami z trzaskiem rwane wiatrem opadało na ścianę, brzęcząc ostatkami szkła W kicie jeszcze tkwiącego.

W sieni, pani Elżbieta, purpurowa, straszna, z rękami pokrwawionemi od wystających z desek gwoździ, mocowała się z drzwiami, pragnąc wyrwać je z zawiasów i na dwór wyrzucić. Nieprzytomna z gniewu niszczyła gniazdo, chcąc zeń w ten sposób zwierza wypłoszyć. Z kącików jej ust płynęła piana, oczy krwią nabiegly, zęby dygotały, uderzając jedne o drugie, ręce konwulsyjnie desek się czepiały, wstrząsając całą futryną, z której glina sypać się teraz zaczęła.

Siedząca na przyzbie żydówka jęczała cicho, kilimek na siebie naciągając. Bachory z oczyma szeroko rozwartemi stały milczące, pod strugami wody całe drżące…

Teraz Marya zrozumiała cala ohydę postępku ciotki.

Szybko porwała się i do sieni wpadła, rękę Elżbiety chwytając.

– Ciotko!… na Boga, co robisz? Ciotko!…

Głosu jej nie stało, gdy nagle w tę zapienioną twarz spójrzała, straszną od wściekłości i krwi nabiegłej.

Palce Elżbiety kurczowo we drzwi się Wpiły.

– Rozbiję!… jak Boga kocham, rozbiję! –

charczała Elżbieta – krew mojąby wypili… mnie z torbami puścili… ha!…

Grzmot zagłuszył jej słowa. Siedząca na przyzbie żydówka z jękiem ukryła głowę w dłonie, bachory przypadły do jej kolan. Marya ramię Elżbiety schwyciła.

– Puść te drzwi, ciotko! – wyrzekła rozkazująco–puść i pozwól tej kobiecie wejść pod dach razem z temi dziećmi. Hańba i wstyd na twą siwą głowę! hańba!…

Cała wściekłość Elżbiety ku Maryi się zwróciła.

– A i ty, gadzino, jesteś przeciw mnie? – syknęła od drzwi odskakując – ty, która chleb mój jesz…

– Nie twój, ciotko, lecz mój, bo pracuję nań krwawo!

– Żydów bronisz?…

– Słuszności bronię.

– Siedzieć tu prawa nie mają.

– Podczas burzy schronić się mają prawo nawet do twego alkierza. Zresztą… ta kobieta chora.

Elżbieta powoli uspakajać się zaczęła.

– I ja jestem chora!–wyrzekła, niewiedząc prawie co mówi.

Marya głową wstrząsnęła.

– Zapewne, musisz być chora, skoro się dopuścić mogłaś takiego postępku!

– Waryatką mnie zrób, tego mnie brak!

– Mów sobie, co chcesz, tymczasem daj mi to złe naprawić, które uczyniłaś!

– Co chcesz zrobić?

– Kobietę tę i dzieci napowrót pod ten dach wprowadzić.

Elżbieta ręce rozłożyła.

– Nigdy!

Marya spójrzała jej bystro w oczy.

– Ciotko!–wyrzekła powoli–nie doprowadzaj mnie do ostateczności i nie chciej, abym, zapomniawszy o twych siwych włosach, powiedziała ci to, co o tobie w tej chwili myśleć jestem zmuszona? Sama byś się cofnęła przed tą szkaradą, przed bezdenną ohydą twego postępku! Spójrz na tę nędzę, rękami twemi rozbitą, temi rękami, które codzień pieniędzy tyle zgarniają. Spójrz!… i zapłacz nad sobą, tak, jak ja w tej chwili płaczę nad ohydą postępku twego!

I dwie, wielkie palące łzy zawisły na rzęsach dziewczyny, potem powoli stoczyły się na jej blade i nędzne policzki.

Nagle Marya ku przyzbie postąpiwszy, jedno z dzieci na ręce porwała i, szybko z niem do sieni wszedłszy, rozkazującym ruchem usunąć się ciotce kazała.

Przed tą dziewczyną, spłakaną, a przecież groźną i tem dzieckiem W pół nagiem, drzącem i przemokłem, usunęła się powoli Elżbieta, jak zwierz dziki przed pogromcą w kąt klatki wpędzony..

Postawiwszy dziecko na ziemi, zbliżyła się teraz Marya do chorej żydówki i troskliwie ją kilimkiem otulając z wysiłkiem pod ramię ujęła.

– Chodźcie!–wyrzekła łagodnie–chodźcie do izby; wy chorzy, tu siedzieć nie można!

Żydówka swe wielkie, ciemnozielone, załzawione źrenice w twarzy dziewczyny utkwiła.

– Aj, aj!…–zajęczała–co ona zrobiła!…

I głowę swą na ramię Maryi skłoniwszy, podnieść się usiłowała.

– My to naprawimy – uspakajała ją Marya.

Teraz już deszcz padał cieńszemi strugami, błyskawice ustały zupełnie, a grzmot huczał coraz słabiej. Powoli czarne cienie nikły, włócząc się jeszcze pod drzewami, z których gałęzi lały się całe promienie wody.

Po chwili, z drzwi karczmy wyszła Marya i roztłuczone kawałki niecek i garnków zbierać poczęła. Przykładała skorupy jedną do drugiej, deski do deski, szukając gwoździ w rozmoczonej ziemi. Poskładawszy skorupy na przyzbie, po deski tapczana się schyliła i, na jednej z nich przykląkłszy, z betów wodę wyżymać zaczęła.

Nagle z poza chmur, nieśmiało przebił się bladawy promień słońca i rozlał dokoła klęczącej dziewczyny niepewną, białawą jasność…

Z lasu biła woń świeżej wilgoci, ożywionej zieleni, wiatr jeszcze gałęziami kołysał, strząsając resztki wody. Deszcz padał ciągle, a krople jego srebrzyły się w białym blasku z góry płynącym.

Tylko pod cieniem olbrzymiej sosny, o czarny pień oparta, staią wciąż Trejne, chmurna, milcząca, W czarną masę swych włosów spowita, które jej przyległy do ramion, jak płaszcz z aksamitu utkany… stała i czarne swe, błyszczące źrenice, W przestrzeni utkwiwszy–patrzyła…

IV

Dworek do ziemi przysiadł nizko, dachem się szarym czerniąc wśród całej masy jasnych, zielonych gałęzi.

Maleństwo to było, z gankiem na świeżo wyciosanych kolumnach opartym, z czerwonemi firaneczkami, majaczącemi w szklanej połowie drzwi wejściowych.

Na ganku dwie ławeczki drewniane, żółte, strzępiaste, źle wyheblowane, na nóżkach krzywo osadzonych i świeżo z kory obdartych. Pod jedną z ławek porzucony harap, na którym wsparta głową, drzemała zwykle wyżlica.

Po za dworkiem sad czarny od gąszczu, z kilkoma pniami, okrytemi słomą, dokoła których uwijały się pszczoły. Sad ku dołowi powoli opuszczał się, ogrodzony grubym żywopłotem agrestu i malin. Przez nizkie pnie grusz i jabłoni rozłożystych przeciskało się słońce, złocąc aksamit trawy, równo skoszonej. Od czasu do czasu spadła z drzewa zielona robaczywa gruszka i w trawie utkwiła, zagłębiona do połowy w puszystą ziemię. Odsunięte, nie zmieszane z tłumem, sterczały samotnie śliwy, okryte srebrno-popielatymi liśćmi. Male ścieżynki wiły się tu i owdzie, zaledwie pogracowane, już prawie przez noc zarosłe, osadzone dokoła delikatnymi krzakami porzeczek. Tu i owdzie ciemne plotły się jeżyny, aksamitne, pełne soku, zwieszając grona. Sad opuszczał się ku dołowi, tworząc potrójny taras, bramowany trawą. W trawie tej liliowe dzwonki i polne bratki tkwiły. Zaplątane jakimś cudem irysy, pręgowane fiołkowo, drżały pod wpływem chłodu od dołu wiejącego. Dalej, w ramię zieleni ujęty, błyskał Styr, srebrząc się u stóp sadu, który w wilgoci, z rzeki płynącej, skąpany, ożywcze, płodne swe łono otwierał miłośnie ciemnem ramieniem szemrzącej rzeki ujęty.

Tuż nad rzeką, pomiędzy kępami niezabudek i tataraku, zwolna siłą fali poruszana, kołysała się łódka niewielka, rogóżką wysłana. Złamane jakieś wiosło poniewierało się niedaleko wśród trzcin, z których łątki wzlatywały co chwila, zataczając W kręgi, całe błękitne i w srebrze skąpane.

Antoni na ganek wyszedł i sukę z harapa spędziwszy, do kuchenki, wołyńskim obyczajem, zdala od domu postawionej, skierował się. Z komina kuchni dym w górę szedł siny, gorący. Przed kuchnią leżały drzazgi porzucone.

Trzech ludzi w koszulach zgrzebnych i spodniach białych tarcice piłowało. Mały wyrostek z konopiastą czupryną wysokie kołki ciosał, starannie je równając.

– Szczęść Boże!–wyrzekł Antoni, po drzazgach depcąc.

Na chwilę piszczenie piły ustało. Ludzie rękawami spocone ocierali czoła.

– Będziecie aby gotowi? – spytał Antoni.

– Na południe wszystko stanie! – odparł jeden z robotników, piłę W rękę chwytając.

I znów zabrali się do roboty, pracując z zapałem, jakby podnieceni.

Antoni postał jeszcze chwilę i do kuchni wszedł, z której hałas dochodził niemały.

Klucznica, dwie dziewki i stróż nocny do wielkich kotłów mięso kładli, pierogi gnietli, ser w misce rozrabiali, kręcąc się W piekielnej atmosferze żaru i dymu.

Setki pierogów przewijanych leżało wszędzie: na tapczanie, na ziemi, na szlabanie, na przewróconej do góry dnem balii. Sama klucznica miesiła ciasto na pampuszki, oblepiona cała hreczaną mąką, z chustką przekręconą na bakier. Jedna z dziewek wyjmowała z pieca wielkie bochenki chleba jasnego, nadzianego jabłkami i obsypanego czarnuszką. Skwarki smażyły się w osobnym rądlu; w donicy, pełnej miodu i maku, tkwił wałek oblepiony ciastem. Część kuti gotowej w wielkiej hładyszce od mleka już na stole stała. Kilkadziesiąt bochenków razowego chleba w kąt kuchni zwalono.

W sieni otwarte beczki kwaszonych ogórków rozlewały dokoła ostry zapach kopru i bobkowych liści. W cieniu majaczyły cielska olbrzymich poplecionych korowajów, trochę od weselnych kształtem się różniących. Z resztek ciasta poskubane rękami dziewek figliki, posypane makiem, aż na ubitej z ziemi podłodze złożono. Na przyzbie zsypano gomółki, kminem przetykane, żółte i twarde, jak kamienie. Na desce, z okna wystającej, stygło kilkaset sztuk hreczuszek płaskich i czarnych.

Klucznica, zobaczywszy Antoniego, nawet głową nie skinęła, tak bardzo była zajęta przerąbywaniem olbrzymich płatów mięsa.

Antoni podszedł ku niej i, silną ręką udo ucielaka uchwyciwszy, do przerąbania go dopomógł.

– Twarda?–zapyta!, chwytając drugi pośladek i na stół go rzucając.

– Jak krzemień, jaśnie panie–odparła kobieta–ten szelma Srul takie dostawia. Mój chciał mu rano zęby tem wybić, ale bestya uciekł przed czasem!

Antoni uśmiechnął się wesoło.

– Ludzie zdrowe zęby mają, zjedzą i to… prawda?

Kobieta siekierą błysnęła.

– Ta zjedzą, oj! czemu nie… oniby kamienie zgryźli, byle dać!

ł dalej rąbała mięso.

Antoni dopomagał jej ciągle, zanurzając palce W żylaste, oporne mięso, lub chwytając silnie kości. Wzrokiem tymczasem wodził po tej nizkiej kuchence, pełnej wyziewów, pary i ostrych zapachów czosnku i kwasu, porozlewanego dokoła. Dziewki uwijały się ciągle, dudniąc bosemi nogami po ubitej ziemi, kucając koło ławek, ciągnących się wzdłuż ściany, spinając do półek, na których hładyszki, garnki, czerpaki, sita, stały poustawiane rzędem.

Antoni na niższą, pękatą, tęgą, częściej spoglądał, bawiąc się zakłopotaną miną, z jaką dziewka mieszała krupnik w olbrzymim saganie, używając do tego drąga od miotły.

– Hanka!–zawołał wreszcie–a masz czas? Dziewczyna nagle podniosła głowę.

– Nie mam, paniczu!–zaśmiała się wesoło, pokazując białe zęby na razowym chlebie wytarte, czyste i zdrowe.

Teraz śmieli się wszyscy. Antoni, klucznica, druga dziewka, boć wiadomo wszystkim, że Hanka, ostatnia próżniaczka, nigdy na nic czasu nie ma.

I cała kuchnia rozbrzmiewa teraz wesołością.

Pod oknem śmieli się tracze, odganiając całe masy kur, skaczących koło przyzby, na której leżały gomółki.

Antoni, podniecony, wesoły, oddychał pełną piersią, czując w sobie całą masę siły i krwi szybko w żyłach krążącej.

Wyciągnął rękę, kroczek jeden z deski schwycił i szybko pić zaczął.

Klucznica, na stół siekierę odłożywszy, pod boki się ujęła i uśmiechnięta w twarz pana patrzała.

– A, z Bogiem, jaśnie panie… i na zdrowie! Dziewki roboty zaprzestały i, chychocząc się cicho, trącały się łokciami.

– Dobre! – wyrzekł wreszcie Antoni, ręką usta obcierając.

Na progu kuchenki zamajaczyła czarna, wysoka postać męzka.

– Szczęść Boże!

Antoni szybko ku drzwiom spojrzał.

– Jak się masz, Polikarpie! dobrześ zrobił, wcześniej przychodząc.

Polikarp próg przestąpił. Smukły, opalony, z głową kształtną, maią, okoloną ciemnemi blond włosami, był typem chłopa wołyńskiego, trochę oskrobanego z pleśni wiekowej. W swej ciemnobrunatnej, krótkiej świtce, przepasanej wełnianym zielonym pasem, miał pozór młodego dąbczaka, jakby z tych lasów, w których dnie całe przepędzał, zapożyczył barwy i smukłości kształtów.

Na widok leśniczego, Hanka, jak burak poczerwieniawszy, pilnie coś pod szlabanem szukać zaczęła.

Druga dziewka chychotała się cicho, kułakiem usta zatykając.

– i cóż Pan Bóg dał?–zapytał Antoni, ręce o fartuch klucznicy obcierając.

– Nic, jaśnie panie!–odparł Polikarp z uśmiechem,

– Z wyrębu wracasz?

– Tak, jaśnie panie!

– Daleko poszli?

– Cala ścianę zwalili! Antoni brwi zmarszczył.

– Jakto cala?

– Krzywiznę nawet tną, mówią, że przez pomyłkę.

– Dlaczegoś pozwolił? ha?

Antoni ku leśniczemu postąpił, który nagle się zmieszał.

– Ja?… jak Boga ukrzyżowanego kocham, cały dzień sobaczę, ale co mi przeciw takiemu Szmulowi z Siemiatycz iść! Soroka i Cytryna też przyjechali, bo to wspólniki. Orchim, ten szubrawiec, robotę wiedzie. Co im sosnę wyznaczę, użeraj się z nimi dzień cały. Ot!… wprost zaprzepaszczenie!

– Ale znaczone tną? Polikarp milczał chwilę.

– Ta niby–wyrzekł przyciszonym głosem. Antoni żywo ku niemu postąpił.

– Jakto? niby?–zapytał.–Klejm masz od tego, byś sosny znaczył. Polikarp, co tobie?

Polikark w głowę się podrapał.

Antoni jeszcze raz go bystrem spojrzeniem obrzucił i, próg kuchni przestępując, rozkazująco wyrzekł:

– Chodź.

Wyszli obaj z kuchni, Polikarp tak zafrasowany, że nawet nie uszczypnął Hanki, choć mu lazła pod oczy, znacząco zęby szczerząc.

Na dziedzińcu ludzie tarcice piłować skończyli i do sadu powoli je wynosić zaczęli. Tylko wyrostek jeszcze wciąż pale i kołki ciosał, dysząc ciężko i obcierając pot z czoła.

Antoni do sadu powoli schodzić zaczął, za nim szedł Polikarp z głową odkrytą, ceratową czapkę w ręku niosąc. Weszli na pierwszy taras, gdzie tracze ustawiali po pod drzewami długie stoły, wbijając w ziemię pale i pokrywając je tarcicami.

Nieco niżej urządzano ławki, które nagle wśród trawy żółciły się barwą świeżo zheblowanego drzewa.

Antoni postał chwilę i po zarosłej ścieżce ku rzece spuszczać się zaczął. Polikarp szedł ciągle w ślad za panem, miętosząc W ręku trzymaną czapkę. Doszli tak nad brzeg wody, na której kołysała się łódka.

Wówczas Antoni obrócił się i, patrząc prosto w twarz leśniczego, wyrzekł:

– Co wiesz, gadaj! Polikarp obejrzał się dokoła.

– Fałszywy klejm mają! – wyszeptał, ku przodowi się pochylając.

Antoni ramionami wzruszył.

– Coż znowu?

– Napewno, jaśnie panie; drzewa w nocy klejmują, a tak szelmy mądrze to ukuli, że ani weź rozpoznać niepodobna.

– A ty wiesz zkąd?

Polikarp uśmiechnął się tajemniczo.

– Ja, jaśnie panie, wiem, jak w lesie trawa rośnie, a nie jak żyd fałszywy klejm do sosny ciśnie. Ja wiem!

Antoni zastanowił się chwilę.

– Jutro obławę na nich zrobić musimy, dziś od domu odchodzić niepodobna. Do jutra czekać trza.

Polikarp głową skinął.

– Tak, jaśnie panie, do jutra!

Nagle coś w krzakach zaszumiało. Polikarp obejrzał się trwożliwie.

– Ki dyabeł?–zawołał, ku krzakom się posuwając.

Lecz już w podskokach biegła wyżlica, pana swego węsząc.

– Cytra!… a pójdź tu, suczysko poczciwe – wołał Antoni, ku łódce zmierzając.

Suka w kilku podskokach po trawie się stoczyła i, do ziemi przypadłszy, po piasku pełzać zaczęła,

– A chodź do łódki!

Pies szczeknął, porwał się i w łódkę wskoczył, bryznąwszy dokoła wodą.

Antoni łańcuch od kółka odczepił.

– Czego ty się, Polikarp, zląkł? – zapytał z uśmiechem.

Polikarp się w głowę poskrobał.

– Dyabeł nie śpi,– wyrzekł powoli – mógł kto podsłuchać, potem ja by grzbietem nałożył. To już tak zwyczajnie.

– Tchórzem ty podszyty leśniczy, mój drogi, kiedy się szelestu krzaków boisz! Przy tobie ja czuwać muszę, bo inaczej las na marneby poszedł!

Chwilkę milczeli obaj, W dal patrząc.

– Jaśnie panie–pierwszy zaczął Polikarp – na marne i tak idzie, boć siekiery dokoła grają, i czy już tam żyd jedną sosnę więcej wywiezie – toć już chyba tem lasu nie ocalę!

Opalona jego twarz pociemniała jeszcze od purpury, co mu do skroni nabiegać zaczęła.

– Z lasem ja się zrósł–mówił dalej, a Antoni, oparty o wiosło, słuchał i w dal sinawą patrzał – z lasu ja prawie wyłazi na świat–ot takim dzieckiem!… Z lasu ja obyczaje, mowę i glos przejął–a ot teraz, żydowska albo niemiecka siekiera mi sosny moje rąbie, na ziemię wali, młódź trzebi i jeszcze potem z ziemi korzenie szarpie. Toż teraz, gdzie ja miał gąszcz, prost łysa polana się ściele i Niemcy się grzebią jeden po drugim. Co robić? ręce mi z chęci opadły, bo już ani szumu, ani mojej zieleni! Ot – choć siadłszy – płacz!… Zaprzepaszczenie wprost!

Antoni głową potrząsl.

– Pan Brunon tak chce, nie nasza to ziemia, Polikarpie; wiesz sam, pan każe, sługa musi!

Chłop żachnął się niecierpliwie.

– A już też sprawiedliwości Bożej niema chyba nad nami, kiedy takie niszczenie odbywać się może. Ot, jaśnie panie serdeczny spójrz! Ta, jak wał ten szmat dąbczaków, co go ondzie Widać na krajuszku, a taki pan hrabia już go z Cytryną oglądał i po dębach pukali, co jeszcze takie młodzieńkie, ot, jak parobczaki, co im lat niewiele. Ja za nimi z musu szedł, ale aż zęby ściskał, jak nieczysta dłoń się dębu dotknęła! Temu mnie już ani siły, ani chęci, ani woli do pilnowania nie staje. Jak się na koronę tą zieloną spojrzę, to wiem, że niedługo ziemię zamiatać będzie… Ot!

Ręką machnął i stał chmurny, zapatrzony w ciemny wał lasu, który po drugiej stronie Styru po za łąkami na Wzgórzu majaczył.

Tymczasem ludzie zajęci ustawianiem sto – łów, już się na drugi taras wydostali i tarcice rozkładać zaczęli.

Antoni usiada! W łodzi i wiosło silnie ujął.

– Ostań tu!–wyrzekł do leśniczego–pilnuj, aby tak wszystko urządzono, jak przeszłego roku, ja niebawem wrócę.

– Gdym przez trakt jechał, widziałem gromadę z Modliszcz, jak ciągnęła polami – odparł Polikarp.

– Muzykanci będą.

– Zamówiłem ich W miasteczku.

– A tych, co pierwsi przyjdą, pilnuj, aby się do Wódki nie dobrali, aż wrócę!

Polikarp zaśmiał się głośno.

– Już dam ja im radę, jaśnie panie. To ani Niemcy… ani – żydy! – dorzucił ciszej, oglądając się dokoła.

Ale już Antoni kilkoma uderzeniami wiosła wypłynął na środek rzeki i szybko pruł srebrno-zlote fale. Sad za sobą zostawił i teraz miał po obu brzegach całe masy wierzb, nizkich, pękatych, osadzonych na poplątanych, czarną ziemią pokrytych konarach. Pomiędzy wierzbami temi płynął czas jakiś, wciągając W siebie Wilgotną woń mokrzycy, co przy brzegach rosła, zmieszana z masą błękitnych niezabudek.

I nagle z pośród wierzb tych na płaską zieloną łąkę się wydostał, na której kilkanaście krów porozrzucanych jasne plamy wśród zieleni znaczyło. Z pośrodku łąki ku niebu płynął wazki pasek dymu białawo-sinawego. Kilkoro dzieci W zgrzebnych koszulach dokoła ognia na brzuchach leżało, pięty bose w górę podnosząc. Nad brzegiem mala dziewczyna, w rozpiętej na piersiach koszuli, w czerwonej długiej spódnicy, wzrokiem ścigała mknącą po rzece łódkę.

– Szczęść Boże! – krzyknął Antoni – lecz napróżno czekał na odpowiedź. Dziecko pozostało nieruchome, ani jeden muskuł nie zadrgał na jego twarzy.

Antoni ramionami wzruszył i wciąż pilnie wiosłował, spoglądając od czasu do czasu ku górze. Niebo było ciemne, lazurowe, bez śladu obłoków, czyste, wspaniale. Słońce dobiegało szczytu, promienne, gorące, złociste. Zdaleka majaczyły wzgórza, pokryte ciemną zielenią drzew.

Pomiędzy niemi nikła srebrna wstęga Styru, Antoni mimowoli myśleć zaczął o ujrzanej przed chwilą dziewczynce.

Nie odpowiedziała mu nawet na pozdrowienie ta dzika, wpółnaga istota. Czuł na sobie spojrzenie jej wielkich błękitnych oczu; w oczach tych był cień smutku, ludowi właściwy. Ze smutkiem tym Antoni spotyka! się w spojrzeniu każdego niemal chłopa, gdy jeszcze dzieckiem W Tu-remnem od ojca do wsi się wykradał. I smutek ten, melancholia ta ciągnęła jego wrażliwą i subtelną mimowoli naturę ku sobie. Zdawało mu się, źe pod temi płowemi grzywami znajdzie całe przepaście uczuć i tęsknoty, omylił się jednak. Życie mu wykazało pomyłkę ciężką i nieraz, smagając dotkliwie iluzyowe zasłony z ócz darło. Powoli Antoni począł cenić chłopów, jak siłę roboczą, pełną sprytu i wiecznej nienawiści, i nie szukając bohaterów, do dna dusz tych nie sięgał.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.

Szmat życia

Подняться наверх