Читать книгу Zaszumi las - Gabriela Zapolska - Страница 10

V. Chwila zwątpienia.

Оглавление

Granica!

Pociąg z chrzęstem i łoskotem zatrzymał się przed niewielkimi budynkami, niskimi i o biednym, prawie zaniedbanym wyglądzie. Kilka latarń słabo płonęło tu i ówdzie. Na platformie — snuły się sylwetki ludzi, ubranych w długą grubą odzież.

Leon wtulił się w kącik wagonu.

Był sam jeden w oddziale drugiej klasy, a zniszczony płócienny kuferek postawił koło siebie na ławce.

Umyślnie jechał drugą klasą, chcąc wzbudzić zaufanie. O ile możności wyczyścił swe ubranie, aby nie mieć »podejrzanej« miny. Gdy pociąg dojeżdżał do granicy, Leonowi serce ścisnęły kleszcze trwogi.

Może mają jego sygnalizacyę na stacyi, może go poznają, może go wprost z wagonu »ciupasem« odstawią do gubernii.

Pociąg stał już chwilę, lecz nikt nie wysiadał. Na kurytarzu wagonu zaroiło się od podróżnych. Każdy otwierał drzwi swego przedziału i stawał u wejścia z paszportem w ręku.

Jakieś dziecko rozbudzone ze snu płakało, podczas gdy matka ubierając je, powtarzała:

— Ach! Boże mój! Niuta, nie płacz!...

Leon podniósł się i starał się naśladować swych towarzyszy podróży. Włożył w jedną rękę kuferek, w drugą »przepustkę« i stał we drzwiach, usiłując przybrać swobodną, a nawet wesołą postać.

Obok niego jakiś Niemiec, typowy, rosły, blondyn z twarzą purpurową i olbrzymim karkiem, sapał i stękał, taszcząc za sobą kilka dużych tłumoków. Drzwi otwarły się i wszedł oficer żandarmski wysoki, cienki, chudy mężczyzna, ładnie ułożony i posuwający nogi w dziwny sposób. Był bardzo przystojny, tak jasny blondyn, iż w świetle lamp wagonowych robił wrażenie albinosa.

Odziany był mimo chłodu tylko w surdut mundurowy i zdaleka pachniał wodą kolońską.

Wogóle robił wrażenie jednego z tych białych chartów cesarskich, które już zaczynają przechodzić w stan legendy, a ich hieratyczne pozy upiększają tylko przedpokoje Białego dworca, daleko ponad brzegami Newy lub strzyżone aleje Gałczyńskiego Parku.

Poza nim szło jeszcze dwóch żandarmów. Obaj silni, rośli, w swych długich szynelach, przeciętych wąską linią skór, na których zawieszone były szable. Kołpakami sięgali prawie sufitów wagonu. Szerokie ich bary, rozszerzone jeszcze grubemi fałdami sukna, z trudnością mieściły się w ciasnych kurytarzowych przejściach.

Powoli, spokojnie — nie spiesząc się, odbierali paszporty i wprawnem okiem zaglądali do wnętrzów przedziałów.

Oficer przesuwał się zręcznie pomiędzy podróżnymi i co chwila dotykał ręką czapki.

Z ust jego wybiegało stereotypowe słowo.

— Pardon!...

Gdy znalazł się przed Leonem, obrzucił go szklanem, nic nie znaczącem spojrzeniem.

Leon wyciągnął rękę z przepustką, żandarm papier wziął i poszedł dalej.

Teraz otworzyły się drzwi wagonu i wszyscy wyszli na platformę.

Obok Leona szedł Niemiec, ciągle sapiący, zły i gniewny. — Dowiedziawszy się, iż rewizya odbędzie się na granicy w Szczakowej, rozgniewał się jeszcze więcej.

Leon wsunął się do sali, gdzie stał bufet i usiadł w kąciku na wyplatanej kanapce.

Brudno, nieporządnie i ciemno było na tym banhofie granicznym, który miał cudzoziemcom dawać wyobrażenie o przepychu państwa rosyjskiego.

Stoły nakryte grubymi, nieczystymi obrusami, trochę sztucznych kwiatów, pustych butelek — w głębi bufet z masą ordynarnych szklanek — za niemi zaspana bufetowa, szpetna i ledwie odziana.

Leon siedział ukryty za piecem i widział, że bardzo mało podróżnych zajmuje miejsca w sali bufetowej. — Poczuł na sobie pytający wzrok kelnera i jakby pod jego wpływem wstał i usiadł przy stole.

— Proszę o herbatę! — wyrzekł cichym, uprzejmym głosem.

Naprzeciw niego siedział czerwony Niemiec i pił piwo. Olbrzymi kufel stał przed nim już do połowy wypróżniony. Niemiec zapalał właśnie cuchnące cygaro.

— Pan chce herbatę czystą? — zapytał kelner, i nagle, bez widocznej dla Leona przyczyny, dodał głośno po rusku:

— Z limonom ili so sliwkami?

— Z limonom! — odparł mimowolnie po rosyjsku Leon.

Cicho, układnie zadzwoniły ostrogi.

Kelner widocznie zdaleka dostrzegł żandarmskiego oficera, który wszedł do sali i chwilkę zatrzymał się na progu.

Leon mimowoli usunął się po za bukiet kwiatów i siedział tak nieruchomy, z wargami przygryzionemi do krwi.

Oficer przeszedł salę, zbliżył się do bufetu i zuprzejmym uśmiechem poprosił o herbatę. Poczem, powoli, nie spiesząc się, podszedł do stołu, przy którym siedział Leon i usiadł opodal, przy samym rogu stołu.

Równocześnie kelner podał Leonowi herbatę.

Wzrok żandarma padł na twarz Leona, którego teraz bukiet kwiatów nie zasłaniał wcale.

Szare, stalowe oczy oficera, mocą nałogu zdawały się wśrubowywać w mózg Leona.

On ten wzrok znal dokładnie. Nieraz, zasypiając w swej więziennej celi, budził się nagle wspomnieniem takich stalowych źrenic, które we dnie podczas indagacyi zdawały się śrubami, hakami wydobywać z jego ust słowa, z jego mózgu myśli i notować je w protokole.

Gdyby Leon miał cokolwiek więcej odwagi, wstałby z miejsca i usiadł dalej, w cieniu, gdzie wzrok żandarma nie mógłby działać na niego w takiem zbliżeniu.

Lecz Leon czuł się jak sparaliżowany. Niepewność, czy nie jest poznany, ogarnęła go całego.

Przed nim stygła herbata, on siedział nieruchomy i tylko ciszę panującą w sali przerywało syczenie samowaru, stojącego na bufecie, pośród szklanek.

Nagle do sali wszedł podoficer żandarmski i oddawszy »cześć« oficerowi, zawołał:

— Gaspadin Tintenmayer!

Niemiec posłyszawszy swoje nazwisko, postawił kufel i zajawił:

— Ich bin’s der Tintenmayer.

Żandarm zbliżył się ku niemu z pruskim paszportem w ręku i po rosyjsku krótko objaśnił, iż »Gaspadin Tintenmayer« nie może przejechać granicy z powodu braku wizy pruskiego konsula na paszporcie.

— Wie? wie? — pytał Niemiec, wytrzeszczając oczy, gdyż naturalnie nie zrozumiał ani słowa.

Oficer powstał z miejsca i układnie zbliżył się ku rozmawiającym.

Zupełnie gładko po niemiecku objaśnił pana Tintenmayer o braku koniecznej formalności.

Niemiec aż usiadł na krześle z przestrachu.

— Aber ich muss fahren! Ich muss nach Wien fahren! — wołał z nietajoną wściekłością.

Oficer wzruszył ramionami i odchodząc dodał, że ten pociąg nie ma połączenia z pociągiem austryackim i pan Tintenmayer musi tę noc przepędzić na Granicy.

Odchodząc, oficer spojrzał raz jeszcze w stronę Leona i źrenice ich spotkały się na krótką chwilę.

Leon uczuł zimno w mózgu, tuż nad czołem i dech mu zamarł w piersiach.

Równocześnie wiadomość, iż musi przepędzić noc na Granicy, przeraziła go nad wyraz wszelki. Rano nadchodził dopiero kuryer z Warszawy. Należało więc czekać do świtu, lecz gdzie?

Co chwila teraz rozlegał się po kamiennych podłogach kurytarza brzęk ciężkich, dużych ostróg. Żandarmi snuli się tu i ówdzie w milczeniu — rysowali się szaremi bryłami na ciemnawem tle ścian i niknęli Po za drzwiami jadalni.

Leonowi brzęk tych ostróg, widok tych szyneli i kołpaków był nad wyraz przykrym i napełniał go trwogą.

— Gdyby mnie nawet nie poznali, — myślał — to zwrócę nareszcie ich uwagę, siedząc w tej sali. Najlepiej zrobię, wyszedłszy na platformę.

Zapłacił i wyszedł z bufetu, lecz natychmiast cofnął się na kurytarz.

Na platformie stał nietylko znany mu oficer, lecz z nim razem znajdował się i kapitan żandarmski, siwy, stary człowiek o pochylonych cokolwiek ramionach.

Stojąc na środku platformy, tuż pod zapaloną latarnią, rozmawiali z dwoma tamożnymi urzędnikami w płaszczach i czapkach z zieloną obwódką.

Przedmiotem ich rozmowy był brzydki, mały pies, siedzący opodal.

— Tak wasza sobaczka gawarit Wiktor Nikołajewicz? — pytał urzędnik komory.

— Da, Siergiej Pietrowicz — odparł stary kapitan.

I schyliwszy się, ścisnął najeżonemu psu szczęki.

— Nu... skaży... mama!

— Ma-ma — wycharczał pies.

— Nu... tepier tata!

Pies warknął, kudły mu się jeszcze więcej najeżyły.

— Ta... ta!... — wycharczał jak głuchoniemy, który skończył instytut z patentem.

— Maja sobaka imieła czest’ pokazywat’ fokusy piered carskoj familioj — chwalił się z dumą kapitan, a urzędnicy kiwali głowami, podczas gdy młody porucznik wyprostowany w swym surducie, stał milcząc i z pewną ironią i wyższością spoglądał na zdzieciniałego kapitana.

Leon ujrzał otwarte drzwi, prowadzące na drugą stronę banhofu i wyszedł niemi na drugą platformę, gdzie pusto było i cicho.

Z daleka tylko czerniała jakaś postać. Tuż zaraz przy drzwiach, oparty o mur, stał siwy, wysoki żyd z długą brodą.

— Może pieniądze do zmienienia? zapytał Leona.

Lecz Leon pokręcił głową.

Nie chciał się tu wdawać z nikim w rozmowy i wchodzić w jakieś interesa.

Szedł platformą uszczęśliwiony, iż nie widzi żandarmów.

W umyśle jego mignęła myśl — może to granica austryacka, może to już Austrya... Pod murem siedział konduktor w kożuszku i oprawiał świecę w latarkę stojącą na jakiejś pace.

Leon z bijącem sercem zbliżał się ku niemu. Nie miał pojęcia, nie wyjeżdżając po za granicę kraju, w jaki sposób »Państwa« znaczą swe granice. W jaki sposób jeden naród mówi do drugiego »to moje — to twoje« było dla niego niezrozumiałem.

W ciemności widział jakiś czarny, wysoki gmach...

Kto wie — może to banhof austryacki.

Gdyby się tak przekraść wśród nocnej ciemni i pozostawić po za sobą przepustki, żandarmów, stalowe źrenice porucznika... wszystko!

Jeżeli jednak wpadnie w jaką pułapkę.

Może to forty rosyjskie, z których uzbrojone wojsko broni państwo od wtargnięcia nieprzyjaciół.

Lepiej zapytać się konduktora — zapytać umiejętnie i mądrze.

Zdaleka od oczów żandarmskich Leon odzyskiwał spokój i krew zimną.

Poszedł do konduktora i zapytał o ile możności swobodnym głosem.

— Co to za gmach? Czy może mi pan powiedzieć?

Konduktor spojrzał w kierunku wskazanym przez Leona.

— To tamożenny gmach. Tam mieszkają urzędnicy.

— To jeszcze rosyjskie?

— A czyjeż?

Leon stropił się ironią, jaka widocznie brzmiała w głosie konduktora.

— A tam dalej? — zapytał, wskazując na dalsze zabudowania.

Ostrogi zadzwoniły — we drzwiach ciemnych i w pół uchylonych stanął cień żandarma.

— Eto gostinnica — wyrzekł natychmiast po rosyjsku konduktor.

Leon uczuł jakby go naprzód gnała jakaś szpicruta. Zeszedł z platformy i zaczął iść w kierunku hotelu. Schroni się tam i doczeka do świtu.

Gdy zamknął za sobą drzwi małego pokoiku, uczuł się na chwilę bezpiecznym.

Nikt go nie pytał o paszport. Numerowy zapalił świecę, dal mu wody i wyszedł, sennym, leniwym krokiem.

Leon rzucił się na łóżko ubrany, tembardziej, że zimno było w numerze i piec dawno wystygł. Dziwna cisza panowała na kurytarzach i dokoła całego hotelu.

Tylko gdzieś pod podłogą skrobała się mysz cichym, lecz nieustającym szelestem.

Leon zgasił świecę i leżał przez pewien czas nieruchomy, starając się zasnąć, lecz nerwowo odpędzał sam sen od siebie, bijąc się z myślami i trwogą, która go dręczyła.

Porwał się wreszcie i usiadł na łóżku, ukrywszy twarz w dłoniach.

Zdawało mu się, że jest znowu w więzieniu, w tym małym pokoiku i siedzi na żelaznem łóżku, na którem tyle nocy przesiedział.

Taki sam szmer dochodzi jego uszów, szmer, który go do szaleństwa doprowadzał swoją monotonnością i jakiemś tajemniczem pochodzeniem, którego nigdy pewnym być nie mógł.

Może to była mysz, a może jaka nocna podziemna robota któregoś z uwięzionych, który okrwawionymi Paznogciami rozrywał mury więzienne.

Złudzenie ogarnęło mózg Leona. Zdawało mu się iż lada chwila posłyszy ciężkie kroki dozorcy i zadzwonią ostrogi żandarma.

— Pożałujtie za mnoj! — odezwie się głos znany.

I on — Leon, porwie się z łóżka i na wpół senny Pójdzie przez szereg kurytarzy i izb na — nocne śledztwo.

Gdy tam, w więzieniu wychodził za progi swej celi, zdawało mu się zawsze, iż nigdy do niej nie wróci.

Tu — po za drzwiami może także oczekiwało go aresztowanie. Poznano go — wzrok oficera żandarmeryi mówił to jasno, przepustka o fałszywem nazwisku dopełni miary. W tej chwili zapewne pograniczna żandarmerya zamienia telegramy z żandarmeryą miasteczka N. i aresztowanie jego jest tylko dziełem chwili.

Może uciekać?... Ale gdzie, skoro noc tak ciemna i wszystko tu dokoła jest jeszcze »ruskie« pomimo, że na stacyi świeci napis »Granica«.

Leon porwał się z łóżka, pobiegł do drzwi i porwał za klamkę.

Lecz natychmiast odwaga go opuściła i zdrętwiał cały, gdyż zdawało mu się, iż po za drzwiami słyszy czyjś oddech, że tam ktoś stoi, ktoś, co go szpieguje, pilnuje i pochwyci, gdy on drzwi otworzy.

Co go tam czeka za progiem? Areszt, nowe więzienie i prawdopodobnie zesłanie na Sybir.

Sybir!

Białe tumany śniegowe, płaszczyzna mroźna, wygnanie, pustka, lód dokoła ciała i duszy!

Lecz czyż za jego przestępstwa zsyłają? Dlaczego dla niego wyrok miałby być lżejszy, łaskawszy?

I nagła rozpacz i zwątpienie ogarnęła duszę chłopca.

Oparty plecami o te drzwi, chroniące go przed niebezpieczeństwem, załamał ręce i nawpół przytomny wyszeptał.

— Po co ja to zrobiłem?...

Nagle — z po za stor spuszczonych na okno, zajaśniał słaby, wąziuchny pasek światła.

Był to świt, który wstawał nad naszą ziemią nie tryumfalny i dumny, lecz szary, zbiedzony, trwożliwy, jakby wahający.

I równocześnie z tym świtem, w duszy Leona robiło się jaśniej, promienniej, szlachetniej. Niepewność, rozpacz, lęk, trwoga, ustępowały i owo aresztowanie, więzienie — ów Sybir, zaczynał majaczeć i rysować się w promiennych liniach bohaterstwa.

Razem z jasnością dnia, jasność młodzieńczych marzeń wstępowała w duszę Leona, i gdy pierwsze promienie słońca przebiły się przez płótno stor, jak złote strzały — Leon odstąpił od drzwi, zrezygnowany i przygotowany na wszystko.

I w tej chwili był tak zgorączkowany i porwany nagłą przemianą, jaka nastąpiła w jego duszy, iż byłby nie drgnął, gdyby za progiem zobaczył cały rząd szarych szyneli i żandarmskich kołpaków, a na ich czele porucznika o stalowych oczach i fijołkowym mundurze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz nic podobnego nie nastąpiło.

Gdy Leon wsiadł do wagonu, wszedł do jego oddziału żandarm i zapytał.

— Wasza familia?

Leon chwilkę się zastanowił.

Przejścia dzisiejszej nocy wyczerpały jego umysł. Z trudem odpowiedział wreszcie.

— Stefan Popielawski...

Żandarm wręczył mu jego przepustkę i wyszedłszy z wagonu, drzwi za sobą zatrzasnął.

Leon cofnął się w głąb i ztamtąd patrzył, jak na peron wyszedł stary kapitan ze swoim psem, porucznik o stalowem spojrzeniu i kilku urzędników z komory. Wszyscy stali, przypatrywali się znów psu, który najeżony i zły siedział skurczony opodal i wpatrywał się osowiałem okiem w koła pociągu.

Nagle — porucznik pożegnał się z kapitanem i urzędnikami i szybkim ruchem poskoczył ku drzwiczkom wagonu.

Otworzył je — i wszedł do środka, kierując się do przedziału, w którym siedział Leon.

W tej chwili pociąg ruszył z miejsca.

Leon widział jak we śnie oddalające się sylwetki tamożnych urzędników, starego pułkownika pochylonego nad psem, który miał »cześć diełat’ fokusy« przed carską familią.

Od okna wzrok Leona przeniósł się na siedzącego naprzeciw niego żandarma.

W tym wąskim przedziale kolejowym zamknięci obaj i pozostawieni sam na sam, ci dwaj ludzie zdawali się w tej chwili być wrogiemi istotami, zamkniętemi w ciasnej klatce.

Nienawiść rasowa mimowolnie wytwarzała dokoła nich jakąś gorączkową atmosferę.

W piersi Leona wrzały nieuchwytne pragnienia dania folgi wezbranej masie żalu, buntu, gniewu, jaka nim od tak dawna szarpała.

W nerwowem swem rozdrażnieniu widział w tym żandarmie cały rząd, całą siłę, potęgę, która jego — dziecko prawie, gnała na wygnanie i kazała mu przeżywać chwile trwogi i lęku, które go potem rumieńcem wstydu okrywały.

W tej chwili Leon nie czuł trwogi — lecz czuł szaloną nienawiść. Przed sobą miał w tej ciasnej przestrzeni liberyę goniącej go i prześladującej sfory. Po za liberyą nie widział człowieka — nie chciał widzieć — nie mógł...

Głowa mu płonęła, głód szarpał jego wnętrzności. Cierpienia fizyczne podniecały siłę moralnych. I za nie czynił odpowiedzialny rząd i jego przedstawicieli. Gdyby w tej chwili kazano mu sformułować swe cierpienia, powiedziałby bez wahania.

— Jestem głodny, zimno mi, wstydzę się za swoją trwogę i wczorajsze tchórzostwo, boję się nieznanego, do którego jechać muszę, chcę być wolny, wygnano mnie ze szkół, książeczki, które pisałem sercem — zniszczono, moja przyszłość niepewna, jutro bez jutra... i za co? za co?

Żandarm powoli zapalił papierosa i dopiero teraz spokojnie zwrócił swój wzrok na Leona.

W chłopcu serce zakołatało — zagryzł wargi i prawie wyzywająco, z całą nagromadzoną w swej piersi goryczą i pogardą, spojrzał w źrenice żandarma.

Przez krótką chwilę te dwie pary młodych oczów mierzyły się i przeszywały do głębi dusz.

Dusze te postarzały się nagle o cały wiek, o całe stulecie i była to niema rozmowa strasznej przeszłości, nigdy niezatartej, wiecznie świeżej i wiecznie bolącej.

Dusza Leona miała w sobie cały wiek buntu, bolu, tajemnic właściwych ofiarom pogromu — dusza żandarma, wyćwiczona w uległości dla rządu i rozwijająca się pod tchnieniem presyi i ciągłej obławy, migotała w stalowych źrenicach wojskowego urzędnika chęcią badania tych tajemnic, buntów i bólów.

Pierwszy odwrócił głowę Leon.

Jak ostrze noża, przeszyła jego mózg myśl, iż żandarm wsiadł umyślnie do jego przedziału, aby go na najbliższej stacyi kazać aresztować.

Lecz myśl ta nie przejęła go trwogą. Nerwy jego tak były zbolałe całonocną torturą, iż niemal pragnęły jakiegokolwiek rozwiązania, któreby zarazem było ukojeniem.

Niech go aresztują, dostawią do Warszawy, zamkną znów, ześlą...

Leon spojrzał w okno.

Całe szmaty ziemi szarej — płaskiej, ubogiej — szarej ziemi polskiej, pociętej bruzdami, wśród których bielał śnieg i skakały wrony — zdawały się uciekać het — w dal — z chyźością widziadła.

Ziemia cała zdawała się być spowita w aresztancką odzież, szarą, bezbarwną, beznadziejną. I niebo było takie same katorżne, smutne — bez promienia, pomimo, że dzień wszedł jednakowo dla wszystkich krajów, dla wszystkich ludzi. I nad innemi myślami górować poczęła w umyśle Leona — myśl iż nigdy, czy zostanie aresztowanym, czy pojedzie za granicę, nie zobaczy więcej tej ziemi w aresztanckiej siermiędze, nad którą kraczą — wrony.

Ogarnęło go wielkie uczucie tęsknoty i żalu. Zdawało mu się, że w tej chwili żegna się z kimś sobie najbliższym i najdroższym, którego od dziecka znał, kochał i dla którego przeszedł już dużo w swem życiu.

Teraz był już gotów na wszystko, z pewną niecierpliwością oczekiwał zatrzymania się pociągu.

Był pewien, iż w chwili, gdy pociąg stanie, porucznik żandarmeryi zwróci się ku niemu ze znaną mu już formułą aresztowania.

— Izwoltie... za mnoj!

Czy nie byłoby lepiej, godniej i szlachetniej uprzedzić tę chwilę — rzucić mu ową przepustkę z fałszywem nazwiskiem i nie mieć przynajmniej przed tym oficerem miny zbiega...

Leon gorączkowo zacisnął w swej kieszeni kartkę. która kosztowała tyle zabiegów Jabłońską i Tagiejewa.

Instynkt jednak samozachowawczy nakazał mu być ostrożnym i nie dawać się unieść nerwom. Brakowało mu tchu, dusił się formalnie w ciasnym przedziale wagonu.

Przytem zdawało mu się, iż wzrok żandarma działa na niego sugestyjnie w kierunku wydobycia z niego tejemnicy.

Coś go rwało do rzucenia całej prawdy pod nogi tego człowieka. Oczy żandarma wyciągały jego duszę na wierzch, analizowały, rozbierały do naga.

Leon porwał się z miejsca i wybiegł na kurytarz.

Zdobył się na ten krok z taką szybkością, iż sam nie mógł się dość zdziwić swojemu czynowi.

Na kurytarzu zaczął powoli powracać do równowagi. Nie miał przed sobą stalowych źrenic i czuł, że władza ich i urok słabnie.

Przeszedł na drugi koniec wagonu i tam stanął w kąciku.

Oczy zamknął i tak stał, dysząc ciężko, jakby po Wyjściu ze strasznego niebezpieczeństwa.

I teraz dopiero przypomniał sobie, że nieraz podczas swego pobytu w więzieniu gubernialnem, a potem w cytadeli, podlegał takiej chęci wyrzucenia z siebie całej prawdy, odsłonięcia całej tajemnicy, wszystkiego, co jego młodą duszę w kierunku uczucia dla kraju Przepełniało.

Było to zawsze w obecności żandarmów, nie tych stupajek w siermięgach, którzy brzękiem ostróg biją o kamienne flisy i z ruchami perszeronów wypełniają machinalnie dawane im rozkazy, lecz tych gładkich, grzecznych — czysto odzianych oficerów wyższej rangi, którzy zdawali się zapuszczać mu w duszę obcęgi i z niej wydobywać to, co najwięcej chronić zamierzał.

Mówili mu »pan zechce«— grzecznie, czysto Po polsku, z lekkim rosyjskim akcentem, wdawali się z nim w rozmowy, chcieli naprowadzić dyskusyę na jego pojęcia o systemie rządowym. Traktowali go — (dziecko prawie), jak dojrzałego człowieka, z którym się liczyć trzeba.

A mimo to Leon czuł, rozumiał, co było na dnie ich słów, ich spojrzeń, ich »Ach da! wot ja chatieł was sprosit’« — rzucanych nagle od niechcenia, przy oglądaniu błyszczących paznokci lub srebrnych ołówków, zakończających sznurki akselbantów.

Inni — mówili mało — siedzieli najczęściej w cieniu — przysłaniali nawet swe oczy starannie pielęgnowaną ręką, lecz z pod owej ręki — patrzyli, patrzyli ciągle — prosto w źrenice Leona.

I ci byli najstraszniejsi, a jednym z takich był niewątpliwie ten młody porucznik, siedzący tam, w pustem teraz coupé i palący spokojnie papierosa.

Nagle — poza plecami Leona rozległ się cichy szelest.

Leon drgnął nerwowo i odwróciwszy się dostrzegł jakąś postać męską, tulącą się do ściany wagonu.

Było to niewielkie, zupełnie ciemne zagłębienie, założone paczkami, a pozostało widocznie po dawnym systemie ogrzewania wagonów piecami. W samym kącie, przylepiony do ściany tulił się ów czerwony Niemiec, któremu na granicy zatrzymano paszport z powodu braku wizy. Widocznie pomysłowy Niemiec potrafił przekraść się do wagonu z wiadomością, lub bez wiadomości podoficera żandarmeryi i teraz spocony, bliski apopleksyi, starał się uczynić jak najmniejszym, jak najbardziej płaskim, aby bądź co bądź przejechać granicę. Dojrzawszy, iż Leon wpatruje się w kąt, gdzie on znalazł schronienie. Niemiec cichutko zatyczał:

— Gehen Sie weg!... Gehen Sie weg!

Leon posunął się dalej i znalazł się przy samem wyjściu z wagonu, lecz przypomniał sobie, iż walizka jego pozostała w oddziale, w którym siedział żandarm.

Wszystko jedno! Jeśli go będą aresztować, zabiorą walizkę.

Pociąg zwolnił biegu i wreszcie kołysząc się jak pijany — stanął.

Leon niezdecydowany czekał na kurytarzu na zjawienie się żandarma.

Ten powstał szybko i przeszedł przez korytarz, spiesząc się widocznie.

Przechodząc, potrącił lekko Leona i natychmiast podniósł rękę do czapki, mówiąc grzecznie:

— Winowat’.

Poczem przeszedł mimo ukrytego Niemca i otworzywszy drzwiczki, zawołał do przechodzącego kelnera najczystszą polszczyzną.

— No i cóż? Moja kawa gotowa?

Kelner stanął i roześmiał się wesoło.

— Gotowa — jak zawsze, panie poruczniku.

Z drzwi stacyjnych wyszedł młody, przystojny mężczyzna w długiej czarnej szyneli wojskowej i czapce austryackiej z gwiazdką.

— Dzień dobry! — wyrzekł, podając rękę żandarmowi.

— Dzień dobry! — odparł tenże. — Pan już pił kawę? Ja przyjechałem na swoją porcyę... Napijemy się — dobrze?

I poszli razem, udając przyjaźń i przesadzając się w kurtuazyi.

O Leona nikt się nie zatroszczył.

Z kąta wylazł teraz Niemiec i miał tryumfującą, rozpromienioną minę.

— Szczakowa!... — zawołał radośnie. — Wir sind in Österreich!... A! Gott sei Dank!

I wylazłszy z wagonu, rozprostowywał pokurczone od długiego stania nogi.

Zaszumi las

Подняться наверх