Читать книгу Zaszumi las - Gabriela Zapolska - Страница 8

III. Pan policmajster poluje.

Оглавление

— Bieregis! Pałka dierży łuczsze szaszku... ach! ty duraczyszcze... dierży gawarju tiebie!

To Matwiej Iwanowicz Tagiejew, strojny jak z pudełka, w lakierowanych bucikach, komenderuje na rynku polowaniem na wściekłego psa aptekarskiego — ku zdumieniu i radości całego miasteczka.

Od rana rozniosła się wieść o tem polowaniu. Na rynek wyległa inteligencya i konsystujący w miasteczku oficerzy dragońscy. Wszyscy urągając psu aptekarskiemu, który przechodził w legendę, oczekiwali pojawienia się policmajstra i jego batalionu.

Słońce świeciło jasno i zalewało rynek potokiem czystego, choć chłodnego światła.

Tu i owdzie leżały kupy śniegu, lecz wogóle było tu czysto i porządnie.

Całe bandy żydów czerniały na wylotach ulic.

Przezorne żydówki kryły się po sklepikach i bramach.

W oknach kamienic oparte o czerwone poduszki siedziały jak w lożach damy i panny Polki i Rosyanki, okryte szalami. Niektóre miały lornetki w rękach i kłaniały się uprzejmie spacerującym po rynku mężczyznom.

Ci — wspaniali — przybierali miny pogromców dzikich zwierząt. Wysuwali się na pierwszy plan, w pierwsze rzędy, dając tem poznać, że drwią sobie z niebezpieczeństwa i pies aptekarza jest dla nich niczem.

Damy machały rękami i zdawały się błagać junaków, aby ci odstąpili i strzegli swoje drogocenne zdrowie, lecz oni posyłali ku oknom najpiękniejsze uśmiechy i spojrzenia i dumnie stali na brzegu chodnika, który stanowił uprzywilejowany deptak inteligencyi miasteczka.

Na środku rynku, świecący i upomadowany stał Matwiej Iwanowicz Tagiejew w króciuteńkiej szyneli i małej czapce.

W rękach trzymał strzelbę Dumoulin Frères á Liege czystą, lśniącą, jak sam policmajster.

Dokoła niego pusty plac, a tu i ówdzie po rynku uwijają się policyanci: Siemipudow na kapuście wychowany, Pałka suchy, mały w zbyt długiej szyneli, Diermo rudy z brodą i twarzą mużyka.

Biegają, latają, dobywają szabel, które błyszczą w powietrzu...

Przed drzwiami apteki stoi sam aptekarz, pan Ośmiałkiewicz, strwożony, zmieszany, jakby czując się winowajcą wścieklizny swego psa i owinięty w szal, spogląda nieśmiało w stronę policmajstra.

Lecz serce Matwieja Iwanowicza Tagiejewa drga teraz niecierpliwie.

Przedewszystkiem dojrzał on w tłumie Jabłońską, która idąc na próbę, zatrzymała się na brzegu trotuaru.

Zdaleka w słońcu widzi jej upudrowaną ładną twarzyczkę, ironiczny uśmieszek, trochę jasnych włosów, wysuwających się z pod granatowego kapelusza.

W mufce zawieszonej na łańcuszku, Jabłońska ma zwiniętą rolę i ta bieli się z daleka na ciemnem tle żakietu.

Policmajster prostuje się, chwyta za strzelbę, jedną nogę wysunął naprzód w tanecznej pozycyi, piskliwym głosem wydaje rozporządzenie:

— Diermo! Asadi nazad publiku!

Diermo pędzi w stronę publiczności, policmajster zwraca się ku żydom.

— Pałka! Otganijewrejow procz!

Pałka naciera z dobytą szaszką na żydów, ci uciekają z cichym, pełnym szacunku wrzaskiem.

Nagle twarz policmajstra rozjaśniona i szczęśliwa — pociemniała.

Przez szeregi publiczności z brzękiem i chrzęstem idą oficerowie dragońscy, rozmawiając i śmiejąc się głośno.

Matwiej Iwanowicz Tagiejew jest przedmiotem ich ciągłych drwin i żartów.

Dumni z nazwy »kawalerzystów« urągają piechocie, a policyę i żandarmów nie mają za boże poszycie.

I teraz, dowiedziawszy się na nauce w koszarach, iż policmajster urządził polowanie, porzucili w maneżu sołdatów i pobiegli na rynek naigrawać się z nieszczęsnego Tagiejewa.

Umieścili się w pierwszym rzędzie niedaleko Jabłońskiej, napełniając powietrze brzękiem ostróg, rosyjską, specyalną oficerom, gwarą i tą butą, jaką roztaczają dokoła siebie ludzie, mający do czynienia z końmi.

— Smatri Kola, Szasza, Wania... — wołali na siebie wzajemnie — wot gieroj! wot ochotnik!..!

Jeden z nich, troszkę od rana już cięty, krzyknął:

— Gdzież sobaka? radi Boga... gdzież eta sobaka?

I wszyscy zaczęli szukać po ziemi, wołając:

— Gdież sobaka?

Publiczność zaczęła śmiać się i podzielać dobry humor dragonów, jakkolwiek wyraźnie usunęła się od nich i pozostawiła pomiędzy sobą i oficerami pewną pustą przestrzeń.

Patrzono jednak na nich, a oni czując ten wzrok publiczności — dokazywali, dzwonili w ostrogi, podrygiwali, sadzili konceptami — duraczyliś, jak sami nazywali swój sposób postępowania.

Na czoło policmajstra wystąpił pot.

Czuł się ośmieszonym w oczach miasta, powaga jego chwiała się fatalnie — w dodatku dostrzegł, jak Jabłońska zakryła usta rolą i śmiała się serdecznie.

Chciał sobie dodać jakiejś powagi i podskoczył do Palki, który, opuściwszy szablę, stał zagapiony w dragonów.

— Kak dierżysz szaszku, ołuch! — zawołał groźnie.

Dragoni wybuchnęli gremialnym śmiechem.

— Prygajet! prygajet!... zaczął jeden z nich, naśladując piskliwy głos Tagiejewa.

Na szczęście Policmajstra rozległ się krzyk i z pośrodka żydów jak z procy wypadł stójkowy w długiej szyneli, wrzeszcząc:

— Bieżyt! bieżyt!...

— Gdie?

— Ot tam... bieżyt prjamo k nam!

Żydzi z wrzaskiem przeraźliwym rzucili się na środek rynku i w jednej chwili jak szarańcza rozlecieli się, przepadając, niewiadomo gdzie i kiedy.

Dragoni zaczęli wołać.

— Bieżyt! bieżyt!... i tupać nogami z wielkiej uciechy.

Publiczność na razie ogłupiała. Aptekarz wpadł do apteki i zamknął za sobą drzwi na klucz. W oknach damy i panny pobladły, zapomniawszy pochwycić lornetki.

Ku publiczności rzucił się Policmajster.

— Gaspada! wrzeszczał rozpaczliwie — gaspada radi Boga padalsze... Ja atwieczaju za Waszu żyźń... padalsze!...

Publiczność cisnęła się do murów domów, ale nie Uciekała.

Nagle z opustoszałej ulicy — wybiegła na rynek mała psina, czarna i kudłata.

Biegła prosto, a raczej wlokła się, tak była znużona i głodna.

Było to tak nędzne i małe stworzenie, iż Siemipudow mógł je śmiało rozgnieść uderzeniem swego Potężnego buta.

Wybiegłszy na rynek — psina zatrzymała się zdziwiona i przerażona.

Cała czerń ludzi, obnażone szable, fuzya policmajstra, wszystko to przeciw niej jednej...

Pies stał, patrzył i nagle rzucił się w bok. Chciał znaleść drogę do apteki i schronić się tam przed napaścią, którą instynktem przeczuł.

Tłum zaczął uciekać z drogi i pies zdumiony tem ustępstwem zwykle popychających go ludzi, dopadł do apteki i... zatrzymał się przed zamkniętemi drzwiami.

Po za szybą widniała pobladła twarz pana aptekarza i fioletowa bluzka pani aptekarzowej.

Pies przed temi zamkniętemi drzwiami zrozumiał grozę śmierci, która w ślad za nim biegła.

Instynktem samozachowawczym rzucił się w tył, widząc, iż te drzwi zamknięte były dla niego wyrokiem śmierci. Wpadł pomiędzy dragonów, którzy widząc, iż pies nie ma najmniejszych oznak wścieklizny, postanowili go obronić.

Lecz pies widząc, iż dragoni pochylili się nad nim, osądził ich chęci wbrew przeciwnie. Dobrowolnie rzucił się jak szalony na środek rynku i teraz zaczęła się śmiertelna gonitwa, trwająca długie chwile.

Pies dobywał ostatki sił i biegał w różnych kierunkach wśród słonecznego światła i śniegu. Z pyska dobyła mu się piana a tylne łapy chwilami kładły się na ziemi.

Lecz wszędzie, gdzie się zwrócił, znajdował przed sobą czarną szynel policyanta i błyszczącą do góry wzniesioną szablę. Oczy psa nabiegły krwią i w tej chwili walcząc tak o swe życie, zdawał się naprawdę wściekłem zwierzęciem.

Policmajster ciągle przykładał strzelbę, pragnąc wystrzelić, lecz pies z byskawiczną szybkością biegał Po placu, a Tagiejew bał się nietrafnym strzałem ośmieszyć w oczach publiczności.

Ograniczył się więc do wydawania rozkazów.

— Szaszkoj zarubit’ — krzyczał, jakby go ze skóry obdzierano.

W tej samej chwili pies gnany przez Siemipudowa, rzucił się w nogi policmajstra.

Tagiejew, chcąc uniknąć zetknięcia się z niebezpiecznem zwierzęciem, wykonał skok tak pocieszny, iż dragoni nie śmieli się, ale formalnie ryczeli, trzymając się za boki.

— Prygaj Stiopka! prygaj!... — wołali bez przerwy.

Policmajster rozdraźniony do żywego, zwrócił się ku policyantom.

— Ach wy dubi!... — krzyknął — szaszkoj wam gawarju! szaszkoj!...

I Siemipudow ciął szablą z całym rozmachem nieszczęśliwe zwierzę, które nagle po wierzchu czarnych kudłów oblało się purpurową posoką. Pies zwinął się kilkakrotnie i zawył raz jeden, przeraźliwie z nieokreśloną rozpaczą. Chciał jeszcze biedź, uciekać, ale nie mógł — krew zaczęła strugą lać się na bruk, pomiędzy kamienie.

Pies podniósł w górę mały, ładny łeb i jego oczy rozumne, łagodne, zmęczone, zaświeciły w słońcu, jak dwa czarne dyamenty.

Oczy te zaszły najprzód łzami — potem bielmem. Pies upadł na bok i konać zaczął.

Siemipudow wzniósł w górę swą zakrwawioną szablę i ze spokojem olbrzyma-zwycięscy pokazał ją ludowi.

Matwiej Iwanowicz Tagiejew z dumą i pogardą spojrzał na śmiejących się ciągle dragonów i podszedł ku Jabłońskiej.

— Ja wam siejczas w restoran izwiestnuju wieszcz pryniesu!

Pokłonił się jak przed ikonem i wydał rozporządzenie, aby zdechłego psa czemprędzej z rynku uprzątnąć.

Zaszumi las

Подняться наверх