Читать книгу Zaszumi las - Gabriela Zapolska - Страница 9

IV. Kto u dragonów pije szampanskoje?

Оглавление

Próba miała się już ku końcowi.

Leon usiadł w jednej z lóż parterowych i patrzył, jak na scenie Jabłońska próbowała duetu z jednym z aktorów.

Zdziwił się, słysząc głos aktorki — przyjemny, rozległy i dźwięczny! Śpiewała widocznie nieuczenie, ale słuch miała dobry i instynktem się kierując, nie popełniała rażących błędów.

Orkiestra złożona z kilku żydów akompaniowała fatalnie. Dyrektor, łysy, okrągły mężczyzna zacierał ręce i mówił.

— Doskonale! doskonale!

Jabłońska skończywszy śpiewać, zaczęła się śmiać wesoło.

— A co? jaka ze mnie Patti... zobaczycie — na benefis Halkę sobie zaśpiewam!

Lecz aktorzy rozchodzili się już z próby, dążąc do restauracyi na obiad — zmęczeni, zmarznięci, w złych humorach z powodu zawieszonej wypłaty pensyi »do przyszłej niedzieli«.

Restauracya była połączona z teatrem i należała do jednego właściciela. — Duża sień, pełna śniegu i błota, oddzielała bufet od sali teatralnej.

Jabłońska zapiąwszy żakiet i podniósłszy kołnierz futrzany, weszła do loży, w której siedział Leon.

— Idę do restauracyi — wyrzekła wesoło — tam przyjdzie policmajster i przyniesie mi przepustkę... Będziesz pan mógł jechać wieczorem.

I natychmiast skierowała się ku wyjściu.

— Czekaj pan tu na mnie!

Leon pozostał w loży i oparłszy się o słup, siedział tak zdrętwiały i zziębnięty.

Na scenie Wincenty zabierał się do malowania »przystawki« potrzebnej na wieczór. Miała to być skała, a na niej rozpięty bluszcz. Drugi maszynista Klimek z podbitem okiem i rozdartą kurtką nabijał płótno na rodzaj szkieletu, skleconego z desek.

Tymczasem — w restauracyi koło bufetu, na którym gniły marynaty i rozmaitego rodzaju przekąski, zgromadzili się aktorzy, pijąc wódkę i jedząc przeróżne trucizny.

Za bufetem ufryzowany subjekt, pan Kazimierz, nalewał, doprawiał, przykrywał, a aktorzy narzekając na »bryndzę«, jedli i pili obficie, obstalowując barszczyki, kotleciki, zraziki, piwko i naleśniczki.

Za bufetem olbrzymia sala, w której więdło i schło kilka oleandrów, mieściła w tej chwili towarzystwo dragonów, którzy rozweseleni »polowaniem« policmajstra, przyszli weselić się dalej w restauracyi i pić krymskie wino na przemian z wódką, nazwaną żubrówką. Zajęli duży stół środkowy i rozmawiali głośno, napełniając całą salę gwarem i krzykiem. Aktorzy wchodzili do sali i siadali przy mniejszych stolikach, rozmawiając cicho i starając się nie patrzeć w stronę oficerów.

Ci — spoglądali dość przychylnie ku artystom, widocznie w chęci poznajomienia się z nimi, lecz aktorzy trzymali się pomiędzy sobą, tworząc niejako klan, niedostępny dla ogółu.

Jabłońska, w towarzystwie dwóch innych skromnie ubranych aktorek, usiadła przy osobnym stoliku i piła alasz, zagryzając chlebem z solą. Dostawszy po talerzu zupy, aktorki natychmiast rozpoczęły jeść smacznie, nie zwracając uwagi ani na oficerów, ani na kolegów, którzy ze swej strony mało interesowali się swemi koleżankami.

Nagle drzwi od bufetu otworzyły się i stanął w nich Tagiejew z rozpiętą szykownie szynelą i ufryzowanemi włosami.

Szybko ogarnął wzrokiem całą salę, dostrzegł dragonów, zmarszczył brwi i tanecznym prawie krokiem posunął ku Jabłońskiej.

Ona podała mu lewą rękę i nie przestając jeść, zapytała:

— Jest?

Policmajster uśmiechnął się i siadając na bliskiem krześle odpowiedział:

— Możet byt’ i jest’... no preżdie zdiełajtie mi czest’ wipit’ sa mnoj pokał szampanskawo.

Jabłońska parsknęła śmiechem.

— Za co mnie pan chce tak karać? — spytała — ja znieść szampańskiego wina nie mogę. Niech pan lepiej da mi to, co pan wie, bo ja wcale czasu nie mam! Zaraz po obiedzie druga próba!

— No wsio taki adin pokał... — nalegał policmajster.

I odwróciwszy się ku przechodzącemu kelnerowi, wydał głośno rozkaz przyniesienia butelki »zamrożonego«.

Chichot dragonów przesunął się jak rózga po jego plecach.

Oficerowie bawili się widocznie jego kosztem i tu w restauracyi.

Tagiejew wyjął z kieszeni mały świstek papieru i podał go Jabłońskiej.

— Wot wasz legitymacjonnyj bilet!

Ona aż zarumieniła się z radości.

Porwała ową upragnioną przepustkę i przypatrywała się jej długą chwilę.

»Stefan Popielawski« — przeczytała półgłosem.

— Eto diejstwitielno wasz rodstwiennik? — spytał Tagiejew z ironią w głosie.

Ale ona szybko wyciągnęła do niego rękę.

— Dziękuję... dziękuję!...

A widząc, że obie jej towarzyszki zabierają się do odejścia, chciała powstać także.

Lecz Tagiejew zmusił ją do zajęcia miejsca.

— Wot — zaczął — ja wam chatieł czto to skazat’.

— Niech mi pan pozwoli odejść, ja iść muszę...

— Niet, niet! ot i szampanskoje...

Kelner postawił na stole butelkę w platerowanej wazie i kilka długich kieliszków.

Na ten widok dragoni wpadli w rodzaj szału i zaczęli się znów nawoływać.

— Ej Szasza, Waśka, Kola... pasmatri kak rozgulałsia Policmajster...

— Na cztos... Policya toże choczet tonu zadat’.

Aktorzy zaczęli wstawać, płacić za swoje jedzenie i piwo i wychodzić.

Jabłońska miała twarz zachmurzoną i co chwila zrywała się z krzesła.

— Astańtieś mamzel Jabłońska — prosił ją policmajster, starając się udawać wesołość i swobodę — napijtieś winca, zamarożennawo jej Bogu eto nie wredno!...

Po za plecami Policmajstra rozległ się tubalny głos jednego z dragonów.

— U mienja zamarożennoje pijot moja łoszad’.

Drugi dragon natomiast zaprzeczył.

— Eto niewazmożna.

Zaczęła się sprzeczka, widocznie ułożona komedya. Policmajster jednak, pomimo pozornej swobody, aż drżał z tajonej złości.

Przez ten czas Jabłońska, wydobywszy zniszczoną portmonetkę, rozpłacała się z kelnerem, odsunąwszy od siebie nalany już kieliszek wina.

Nagle jeden z dragonów wstał i zawołał.

— Uwidisz!...

I poszedł do bufetu, gdzie wydał krótki, urwany rozkaz — poczem wyszedł na ulicę.

Policmajster zaczął tracić głowę.

Krew biła mu do skroni ze złości i wstydu. Chętnie byłby uciekł, lecz chciał pokazać Jabłońskiej, iż nie lęka się dragonów i nie ustąpi im miejsca. Przysunął się do aktorki, która niecierpliwie oczekiwała na resztę i nagle cichym szeptem zaczął jej czynić wyznanie miłosne w niezwykły i oryginalny sposób.

Według niego — dla niej, on gotów na wszystko. Porzuci służbę policmajstra i przeniesie się do Warszawy. Tam są cyrkuły, gdzie jak nic można zarobić po dwanaście tysięcy rubli na rok. Naprzykład cyrkuł zamkowy... on te pieniądze odda jej, Jabłońskiej — a dla siebie zostawi tylko dwa tysiące rubli...

Była to kombinacya bardzo prosta. Lecz Jabłońska nie chciała się na nią zgodzić.

— Kiedyż ten kelner resztę z tego rubla przyniesie? — mówiła, gryząc wargi.

Nagle rozległ się straszny łoskot i drzwi, prowadzące z sieni do bufetu, roztwarły się na rozcierz.

Równocześnie kelner wniósł dwie wazy z butelkami szampańskiego wina.

Za nim szedł chłopak z porcelanową miską.

We drzwiach bufetu pojawił się dragon w szyneli zarzuconej na ramiona i prowadził za uzdę dużego rudego konia.

Koń wstrząsał głową i bił kopytami o podłogę. Dragon pociągnął silnie uzdę i powoli idąc naprzód, przeprowadził konia przez bufet do sali, gdzie wszyscy oficerowie powstali, wydając okrzyki zachwytu.

Jabłońska powstała także od stołu i przylepiwszy się plecami do ściany, stała tak, wpatrując się szeroko rozwartemi oczyma w grupę oficerów.

Policmajster najeżony, nasrożony, szukał czapki i rękawiczek, powtarzając.

— Eto uż czerezczur 1 !...

Tymczasem kelner odkorkowawszy butelki, nalał wino do miski i miskę postawił na podłodze.

Dragon zdjął uzdę koniowi, który wstrząsnął łbem i potoczył ślicznemi, czarnemi oczami dokoła sali.

— Pij Gudał!... — prosił oficer.

Gudał cofnął się i oparł silnie na zadnich nogach.

Słońce wpadające do sali zapalało złote smugi na jego ślicznej rudej sierści. Rozszerzył nozdrza, wciągnął kilkakrotnie woń wina i wreszcie chrapnąwszy, opuścił głowę nad miską.

Powoli — jakby rozkoszując się, pić zaczął.

Wówczas oficerowie rozstąpili się jakby na komendę i dragon, patrząc wyzywająco w stronę policmajstra, zawołał.

— Wot kto u mienia pijet zamorożennoje!...

Jabłońska przebiegła szybko salę i wypadła do sieni.

Za nią rozległ się głos dragona.

— Czeławiek!... dla nas wodki, a dla żywotnych szampanskawo!

Policmajster pobladł i posiniał — przestał się świecić na twarzy, tak był silnie wzburzony.

— Gaspada! — zaczął cienkim głosem — ja idu k gubernatoru!...

— Idi k samomu czortu!... odpowiedział mu właściciel Gudała.

Tymczasem, Jabłońska wpadła do loży, w której ciągle siedział Leon.

— Ma pan przepustkę... niech pan jedzie!...

On porwał ten zbawczy świstek papieru.

— Dziękuję, dziękuję!

Uczuł, iż ręka jej drżała.

— Co pani jest? Pani drży?...

Ona usiadła na krześle i oddychała ciężko.

— Nic mi nie jest... tylko oni tam, oni tam...

Nie dokończyła.

Zakryła twarz mufką, łzy ją dławiły. Wreszcie wzięła rękę Leona i ukryła ją w swoich dłoniach.

To pan dziś pojedzie? — spytała, jakby budząc się ze snu.

— Tak, tak... nie będę pani więcej przyczyniał kłopotu.

Ona spojrzała na niego z wymówką.

— Dlaczego pan tak mówi? Ja dla pana byłabym wszystko zrobiła.

Byli sami, w tej pustej ciemnej sali — oddzieleni jeszcze przegródką lóż i zasunięci w cień.

On przeczuwał raczej rysy tej twarzy, bo światło ze sceny nie dochodziło do miejsca, na którem ona siedziała.

Kobieta widocznie chciała się o coś spytać, bo palce jej nerwowo kilkakrotnie zacisnęły się dokoła rąk Leona.

Wreszcie wyrzekła nieśmiało.

— Ja... chciałam pana o coś zapytać?

— O co? Ja pani szczerze na wszystko odpowiem! Gdyby w tej chwili spytała go, jakie przestępstwo skłoniło go do ucieczki z kraju, byłby jej powiedział wszystko, nie ukrywając nic — tak była mu teraz bliska i swoja.

Lecz ona po chwili wahania ładnym giestem podniosła jego rękę zziębniętą i wsunęła ją w mufkę.

— Biedactwo! zmarzło — wymówiła żartobliwie i natychmiast dorzuciła, nie patrząc na niego, cicho — cichutko — szeptem:

— Może Panu pieniędzy na drogę potrzeba... ja nie mam dużo... ale tu jest... piętnaście rubli...

Chwileczkę zamilkła i zaraz tonem nieśmiałej prośby dodała.

— Niech Pan weźmie...

A potem jeszcze ciszej.

— Weź!... Mój złoty!...

On przysunął się do niej tak blisko, iż twarz jego opierała się o rękaw jej żakietu.

— Nie! nie!... — mówił wzruszonym głosem — Dziękuję, ja mam więcej, niż mi trzeba...

I pochyliwszy głowę ku jej rękom, dodał:

— Jakaś ty dobra!

I długo tak siedzieli nieruchomi, przytuleni do siebie, niewiadomo dlaczego, bo miłości dla siebie nie czuli zupełnie.

Lecz widocznie oboje drżeli przed widmem osamotnienia, a czuli, iż, wyszedłszy z tej loży, pozostaną na świecie sami, wśród masy obcych dla nich istot.

I choć na chwilę starali się być... we dwoje!

Zaszumi las

Подняться наверх