Читать книгу Czarna Kompania - Glen Cook - Страница 3
CZARNA KOMPANIA
1. LEGAT
ОглавлениеZnaków i cudów było pod dostatkiem, powiada Jednooki. Pretensje możemy mieć sami do siebie, że źle je zinterpretowaliśmy. Ułomność Jednookiego nie wpływa zupełnie na jego cudowną zdolność przewidywania wszystkiego po fakcie.
Grom z jasnego nieba uderzył we Wzgórze Cmentarne. Piorun trafił w płytę z brązu zamykającą grobowiec forwalaków. Unicestwił przy tym połowę czaru więżącego. Kamienie spadały z nieba. Posągi krwawiły. Kapłani z kilku świątyń donieśli, że w ciałach ofiar nie odnaleźli serca lub wątroby. Jedna z ofiar uciekła, gdy rozpruto już jej brzuch, i nie udało się jej schwytać. W koszarach Wideł, gdzie zakwaterowano Miejskie Kohorty, wizerunek Pouga odwrócił się w drugą stronę. Przez dziewięć wieczorów z rzędu dziesięć czarnych sępów okrążało Bastion. Następnie jeden z nich przepędził orła, który gnieździł się na szczycie Papierowej Wieży.
Astrologowie, w obawie o własne życie, nie chcieli przepowiadać. Po ulicach wałęsał się szalony wieszcz, zapowiadający bliski koniec świata. Bastion został nie tylko opuszczony przez orła – również bluszcz na jego zewnętrznych szańcach zwiądł i ustąpił miejsca pnączu, które traciło czarny kolor jedynie w najjaśniejszym blasku słońca.
Takie rzeczy zdarzają się co roku. To głupcy robią potem ze wszystkiego omen.
Powinniśmy być jednak lepiej przygotowani. Mieliśmy czterech umiarkowanie biegłych czarodziejów, którzy mieli nas strzec przed niebezpieczeństwami, jakie niosło jutro, choć nie za pomocą metod tak wyrafinowanych jak wróżenie z wnętrzności owiec.
Najlepszymi wróżbitami są jednak ci, którzy przepowiadają przeszłe wydarzenia. Ich osiągnięcia są fenomenalne.
Beryl znajduje się w stanie wątłej równowagi, gotowy runąć w przepaść chaosu. Królowa Miast-Klejnotów była stara, dekadencka i szalona, pełna smrodu degeneracji i moralnej zgnilizny. Tylko dureń zdziwiłby się czymkolwiek, co skradało się nocą po jej ulicach.
Otworzyłem szeroko wszystkie okiennice. Modliłem się o powiew z portu, niosący zapach zgniłej ryby lub czegoś podobnego. Wietrzyk był zbyt słaby, by poruszyć choć pajęczynę. Wytarłem twarz i wykrzywiłem ją do pierwszego pacjenta.
– Znowu mendy, Kędzior?
Uśmiechnął się niewyraźnie. Twarz miał bladą.
– To coś z brzuchem, Konował.
Jego łysina przypomina wypolerowane strusie jajo. Stąd imię. Sprawdziłem rozkład służby. Nie znalazłem tam nic, od czego mógłby się chcieć wymigać.
– Jest kiepsko, Konował. Naprawdę.
– Hmm. – Przybrałem profesjonalną pozę. Wiedziałem, co to jest. Pomimo gorąca skórę miał wilgotną.
– Jadłeś ostatnio coś poza kantyną, Kędzior?
Mucha wylądowała na jego czole. Kroczyła dumnie jak zdobywca. Nie zauważył tego.
– Tak. Trzy, cztery razy.
– Mhm. – Przygotowałem paskudny, mlecznobiały płyn. – Wypij to. Wszystko.
Twarz stężała mu już po pierwszym łyku.
– Posłuchaj, Konował. Ja…
Sam zapach tej substancji przyprawiał mnie o mdłości.
– Wypij, przyjacielu. Dwóch facetów wykitowało, zanim to spreparowałem. Potem Obdartus wypił to i ocalał.
Wieści o tym zdążyły już się rozejść. Kędzior wypił.
– Chcesz powiedzieć, że to trucizna? Cholerni Niebiescy coś mi dosypali?
– Nie przejmuj się. Nic ci nie będzie. Tak. Tak to wygląda. Musiałem otworzyć ciała Rybiego Oka i Dzikiego Bruce’a, żeby poznać prawdę. To była trucizna niełatwa do wykrycia. Połóż się tam, na tym łóżku, gdzie wiatr cię dosięgnie. Jeśli ten sukinsyn raczy się pojawić. Leż spokojnie. Pozwól lekarstwu działać.
Położyłem go.
– Powiedz mi, co jadłeś na zewnątrz.
Wziąłem do ręki pióro oraz mapę przypiętą do tablicy. O to samo wypytałem Obdartusa i Dzikiego Bruce’a, zanim ten ostatni umarł. Poprosiłem też, żeby sierżant dowodzący plutonem Rybiego Oka odtworzył dla mnie jego trasę. Byłem pewien, że trucizna pochodzi z jednej z kilku okolicznych mordowni odwiedzanych przez żołnierzy z Bastionu.
Kędzior dostarczył mi informacji.
– Trafiony! Mamy sukinsynów.
– Którzy? – Był gotów zerwać się i sam załatwić sprawę.
– Połóż się. Ja pójdę do Kapitana.
Poklepałem go po ramieniu i zajrzałem do sąsiedniego pokoju. Nikt poza Kędziorem nie stawił się na poranny apel dla chorych. Ruszyłem dłuższą trasą, wzdłuż Muru Trejana, z którego rozciąga się widok na port Berylu. W połowie drogi zatrzymałem się i spojrzałem na północ poza molo, latarnię morską i Wyspę Forteczną na Morze Udręk. Mętną szarobrunatną wodę upstrzyły plamy wielokolorowych żagli kursujących przy brzegu dau, które pomykały pajęczą siecią szlaków łączących Miasta-Klejnoty. Powietrze w górze było ciężkie, nieruchome i mgliste. Nie sposób było dostrzec linii horyzontu. Nad samą wodą jednak powietrze było w ruchu. Wokół wyspy zawsze wiała bryza, choć unikała brzegu, jakby obawiała się zarażenia trądem. Mewy, krążące na wyciągnięcie ręki, były ponure i apatyczne. Podobny nastrój stanie się dziś też z pewnością udziałem większości ludzi.
Kolejne pełne potu i brudu lato w służbie Syndyka Berylu, który nie okazywał wdzięczności za to, że chroniliśmy go przed politycznymi rywalami i niezdyscyplinowanymi tubylczymi oddziałami. Kolejne lato nadstawiania tyłków w zamian za nagrodę, jaka spotkała Kędziora. Płaca była dobra, ale praca nie radowała duszy. Nasi dawni bracia wstydziliby się, widząc nasz upadek.
Beryl to bieda z nędzą, jest jednak starożytny i intrygujący. Jego historia to pełna mrocznej wody studnia bez dna. Dla rozrywki sonduję jej cienistą toń, próbując oddzielić fakty od zmyśleń, legend i mitów. Nie jest to łatwe zadanie, gdyż dawniejsi historycy miasta pisali z myślą o przypodobaniu się ówczesnym jego władcom.
Najbardziej interesujący jest, moim zdaniem, okres starożytnego królestwa, z którego przetrwało najmniej zadowalających świadectw. To właśnie wtedy, za panowania Niama, pojawiły się forwalaki. Po dziesięcioleciu pełnym strachu pokonano je i uwięziono w mrocznym grobowcu na Wzgórzu Cmentarnym. Echa tego strachu przetrwały do dziś w folklorze i ostrzeżeniach udzielanych przez matrony niegrzecznym dzieciom. Nikt już nie pamięta, czym były forwalaki.
Ponownie ruszyłem przed siebie, straciwszy nadzieję na zwycięstwo nad skwarem. Strażnicy siedzący w ocienionych budkach mieli szmaty zarzucone na szyję.
Bryza zdumiała mnie. Spojrzałem w stronę portu. Cypel okrążał statek – ciężko płynący olbrzym, przy którym dau i feluki wydawały się maleńkie. W samym środku jego wydętego czarnego żagla uwypuklała się srebrna czaszka. Jej oczodoły lśniły czerwono. Ognie migotały za jej połamanymi zębami. Czaszka otoczona była lśniącą srebrną opaską.
– Co to, u diabła? – zapytał strażnik.
– Nie wiem, Białas.
Rozmiary statku wywarły na mnie większe wrażenie niż jego efektowny żagiel. Czwórka poślednich czarodziejów, których mieliśmy w Kompanii, była zdolna urządzić takie samo widowisko, nigdy jednak nie widziałem galery o pięciu rzędach wioseł.
Przypomniałem sobie o mojej misji.
Zapukałem do drzwi Kapitana. Nie odpowiedział. Wprosiłem się sam do środka i odnalazłem go chrapiącego na wielkim drewnianym krześle.
– Halo! – wrzasnąłem. – Pali się! Zamieszki w Jęku! Tańce u Bram Świtu!
Tańce to imię dawnego generała, który omal nie zniszczył Berylu. Ludzie do dziś drżą na jego wspomnienie.
Kapitan zachował spokój. Nie uchylił powieki ani nie uśmiechnął się.
– Jesteś bezczelny, Konował. Kiedy nauczysz się korzystać z drogi służbowej?
Droga służbowa oznacza, że należy najpierw zawracać łeb porucznikowi i nie przerywać drzemki kapitana, chyba żeby Niebiescy szturmowali Bastion.
Opowiedziałem mu o Kędziorze i mojej mapie.
Zdjął nogi z biurka.
– To robota dla Łaski. – W jego głosie zabrzmiał twardy ton. – Czarna Kompania nie toleruje podstępnych ataków na swoich ludzi.
Łaska był najwredniejszym z naszych plutonowych. Uważał, że dwunastu ludzi wystarczy, pozwolił jednak, żebyśmy ja i Milczek przyłączyli się do nich. Ja mogłem pozszywać rannych, a Milczek przydałby się, gdyby Niebiescy chcieli grać ostro. Musieliśmy czekać na niego pół dnia, gdyż udał się na krótki wypad do lasu.
– Co, do cholery, wykombinowałeś? – zapytałem go, gdy wrócił, taszcząc jakiś nędznie wyglądający worek.
Uśmiechnął się tylko. Jest Milczkiem i cały czas milczy.
Lokal nazywał się „Tawerna przy Molo” i był całkiem sympatyczny. Sam spędziłem tam wiele wieczorów. Łaska wyznaczył trzech ludzi do pilnowania tylnego wyjścia i po dwóch do każdego z dwóch okien. Następną dwójkę wysłał na dach. Każdy dom w Berylu ma wyjście na dach. Latem ludzie tam śpią.
Resztę Łaska wprowadził przez drzwi frontowe tawerny.
Był to mały, buńczuczny facet, który lubował się w dramatycznych gestach. Jego wejście powinny poprzedzać fanfary.
Tłum zamarł, wpatrzony w nasze tarcze i obnażone miecze oraz fragmenty twarzy o bezlitosnym wyrazie, ledwie widoczne przez szpary w opuszczonych zasłonach hełmów.
– Verus! – krzyknął Łaska. – Przytaszcz tu swój tyłek!
Pojawił się dziadek rodziny właścicieli. Posuwał się uniżenie w naszą stronę jak kundel oczekujący kopniaka. Klienci zaczęli szeptać.
– Cisza! – zagrzmiał Łaska. Potrafił wydobyć głośny ryk ze swego drobnego ciała.
– W czym mogę wam pomóc, szlachetni panowie? – zapytał stary.
– Sprowadź tu synów i wnuków, Niebieski.
Rozległo się skrzypienie krzeseł. Jeden z żołnierzy wbił nóż w blat stołu.
– Spokój – rozkazał Łaska. – Jedzcie sobie obiad, jak gdyby nigdy nic. Za godzinę was wypuścimy.
Stary zaczął dygotać.
– Nie rozumiem, proszę pana. Co takiego zrobiliśmy?
Łaska uśmiechnął się złowieszczo.
– Umie udawać niewinnego. Chodzi o morderstwo, Verus. Dwa morderstwa przez otrucie. Dwa usiłowania morderstwa przez otrucie. Sędziowie orzekli karę niewolników.
Świetnie się bawił.
Łaska nie należał do typu ludzi, za którym szczególnie przepadałem. Nigdy nie przestał być chłopcem wyrywającym skrzydełka muchom.
Kara niewolników oznaczała pozostawienie zwłok padlinożernym ptakom po publicznym ukrzyżowaniu. W Berylu jedynie zbrodniarzy chowa się bez kremacji lub nie chowa w ogóle.
W kuchni powstał tumult. Ktoś usiłował uciec tylnymi drzwiami. Nasi ludzie udaremnili tę próbę.
W sali nastąpiła eksplozja. Uderzyła w nas fala wymachujących sztyletami istot ludzkich.
Zepchnęli nas ku drzwiom. Ci, którzy byli niewinni, niewątpliwie obawiali się, że zostaną skazani razem z winnymi. Sprawiedliwość w Berylu jest szybka, brutalna i surowa i rzadko daje pozwanemu szansę na oczyszczenie się z zarzutów.
Sztylet przeszedł przez zasłonę. Jeden z naszych ludzi padł na ziemię. Mimo że nie jestem zbyt dobry w walce, zająłem jego miejsce. Łaska rzucił jakąś złośliwą uwagę, której nie dosłyszałem.
– Już nigdy nie będziesz w niebie – odparłem. – Wykreślam cię z Kronik raz na zawsze.
– Nie pieprz. Nigdy niczego nie pomijasz.
Padł już tuzin obywateli. Krew tworzyła kałuże na podłodze. Na zewnątrz zebrali się gapie. Za chwilę jakiś śmiałek zaatakuje nas od tyłu.
Ktoś drasnął sztyletem Łaskę. Ten stracił cierpliwość.
– Milczek!
Milczek wziął się już do roboty, był jednak Milczkiem. Oznaczało to, że nie towarzyszył temu żaden dźwięk i bardzo nieliczne efekty wizualne.
Goście tawerny zostawili nas w spokoju i zaczęli okładać się sami po twarzach, i wymachiwać rękoma w powietrzu. Tańczyli i podskakiwali, łapali się za plecy i tyłki, piszczeli i wyli żałośnie. Kilku zemdlało.
– Co, do diabła, zrobiłeś? – zapytałem.
Milczek uśmiechnął się, odsłaniając ostre zęby. Mignął mi przed oczyma swą ciemną łapą i ujrzałem tawernę z nieco zmienionej perspektywy.
Worek, który przywlókł spoza miasta, okazał się jednym z tych gniazd szerszeni, na które można, jeśli ma się pecha, natrafić w lasach na południe od Berylu. Ich mieszkańcy to przypominające trzmiele potwory, które wieśniacy nazywają łysymi szerszeniami. Mają one charakter najpaskudniejszy w całej przyrodzie. Szybko uspokoiły ludzi z tawerny, oszczędzając wysiłku naszym chłopakom.
– Dobra robota, Milczek – powiedział Łaska, wyładowawszy najpierw swą wściekłość na kilku nieszczęsnych klientach. Wyprowadził na ulicę tych, którzy pozostali przy życiu.
Przebadałem naszego poszkodowanego brata, podczas gdy drugi z żołnierzy dobijał rannych. Łaska nazwał to oszczędzeniem Syndykowi kosztów procesu i kata. Milczek przyglądał się temu z uśmiechem na twarzy. On też nie jest sympatycznym facetem, choć rzadko bierze bezpośredni udział w akcji.
Wzięliśmy więcej jeńców, niż się spodziewaliśmy.
– Jest ich kupa – stwierdził Łaska z błyskiem w oczach. – Dziękuję, Milczek.
Szereg więźniów ciągnął się aż do następnej przecznicy.
Fortuna to niestała dziwka. Zawiodła nas do „Tawerny przy Molo” w krytycznym momencie. Gdy nasz czarownik przeszukiwał lokal, odkrył coś bardzo cennego – całą bandę ludzi schowanych w kryjówce pod piwnicą z winami. Wśród nich znajdowali się niektórzy z najlepiej znanych Niebieskich.
Łaska plótł głupstwa – zastanawiał się, jakiej nagrody zażąda nasz informator. Nie było żadnego informatora. To gadanie miało na celu odwrócenie uwagi wroga od naszych czarodziejów. Będą się teraz krzątać w poszukiwaniu wyimaginowanych szpiegów.
– Wyprowadzić ich – rozkazał Łaska. Spojrzał na posępną grupę. Uśmiech nie opuszczał jego twarzy. – Myślicie, że spróbują czegoś?
Nie spróbowali. Jego absolutna pewność siebie zastraszyła wszystkich, którym mogło coś przyjść do głowy.
Pomaszerowaliśmy przez labirynt krętych uliczek o wieku dorównującym połowie wieku świata. Nasi więźniowie wlekli się apatycznie. Wytrzeszczałem gały z wrażenia. Moi towarzysze nie dbają o przeszłość, ja jednak nie mogę nie czuć zachwytu – i niekiedy lęku – na myśl o tym, jak głęboko w otchłań czasu sięga historia Berylu.
Łaska zarządził nieoczekiwany postój. Dotarliśmy do Alei Syndyków, która wije się od Komory Celnej aż do głównej bramy Bastionu. Aleją szła procesja. Mimo że dotarliśmy do skrzyżowania pierwsi, Łaska ją przepuścił.
Procesja składała się z setki uzbrojonych ludzi. Wyglądali groźniej niż ktokolwiek w Berylu, nie licząc nas. Na ich czele jechała ciemna postać na największym karym ogierze, jakiego w życiu widziałem. Jeździec był drobny i szczupły jak kobieta. Miał na sobie strój z wytartej czarnej skóry oraz czarny morion, który całkowicie zakrywał jego głowę. Dłonie skrył w czarnych rękawicach. Nie było widać żadnej broni.
– Niech mnie cholera – szepnął Łaska.
Poczułem niepokój. Na widok jeźdźca przeszył mnie dreszcz. Coś prymitywnego, skrytego we mnie głęboko, zapragnęło rzucić się do ucieczki. Jednakże ciekawość dokuczała mi bardziej. Kto to jest? Czy zszedł z tego niezwykłego statku, który widziałem w porcie? W jakim celu tu przybył?
Jeździec omiótł nas obojętnym spojrzeniem niewidocznych oczu, jak gdyby mijał stado owiec. Nagle szarpnął głową i wbił wzrok w Milczka.
Ten odwzajemnił jego spojrzenie, nie okazując strachu. Mimo to wydał się w jakiś sposób umniejszony.
Kolumna ruszyła naprzód, silna i zdyscyplinowana. Łaska rozkazał nam wznowić marsz. Wkroczyliśmy do Bastionu zaledwie o kilka metrów za przybyszami.
Aresztowaliśmy większość bardziej konserwatywnych przywódców Niebieskich. Gdy wieści o akcji się rozeszły, bardziej niewyżyte typki postanowiły trochę się rozruszać. Wywołały coś potwornego.
Dręcząca nieustannie ludzi pogoda źle wpływa na ich rozum. Motłoch w Berylu jest skłonny do gwałtu. Zamieszki wybuchają właściwie bez przyczyny. W skrajnych przypadkach liczba zabitych sięga tysięcy. Ten był jednym z najgorszych.
Połowę problemu stanowi armia. Cały szereg słabych, krótko piastujących urząd Syndyków doprowadził do załamania dyscypliny. Teraz nikt już nie panuje nad wojskiem. Z reguły jednak bierze ono udział w tłumieniu rozruchów, widząc w tym okazję do grabieży.
Doszło do najgorszego. Kilka kohort z Koszar Wideł zażądało specjalnej darowizny, zanim zareagują na polecenie przywrócenia porządku. Syndyk odmówił zapłaty.
Kohorty zbuntowały się.
Pluton Łaski pospiesznie ustanowił przyczółek w pobliżu Bramy Rupieci i wytrzymał ataki trzech pełnych kohort. Większość naszych ludzi zginęła, lecz żaden nie uciekł. Sam Łaska stracił oko i palec oraz odniósł rany w ramię i biodro. Ponadto, w chwili gdy nadeszła pomoc, był na granicy między życiem a śmiercią.
W efekcie buntownicy woleli się rozpierzchnąć, niż stanąć do walki z resztą Czarnej Kompanii.
To były najgorsze rozruchy za naszej pamięci. Podczas prób ich stłumienia straciliśmy prawie stu braci, a nie bardzo mogliśmy sobie pozwolić na utratę choćby jednego. Ulice Jęku zasłane były trupami. Szczury stały się tłuste. Chmary sępów i kruków zleciały się do miasta z okolicy.
Kapitan rozkazał wycofać Kompanię do Bastionu.
– Niech się samo uspokoi – powiedział. – My zrobiliśmy już dosyć.
Typowa dla niego cierpkość przerodziła się w niesmak.
– Nasz kontrakt nie wymaga od nas popełnienia samobójstwa.
Ktoś palnął coś o tym, że powinniśmy upaść na własne miecze.
– Tego najwyraźniej oczekuje od nas Syndyk.
Beryl zniszczył naszego ducha, nikogo jednak nie pozbawił złudzeń w większym stopniu niż Kapitana. Chciał nawet podać się do dymisji.
Motłoch uparcie, złośliwie usiłował podtrzymywać chaos. Stawiał opór przy każdej próbie gaszenia pożarów lub zapobiegania grabieży, lecz poza tym wałęsał się po prostu po ulicach. Zbuntowane kohorty, wzmocnione dezerterami z innych jednostek, wprowadzały do mordów i grabieży pewną systematyczność.
Trzeciej nocy pełniłem wartę na Murze Trejana pod drwiącymi gwiazdami. Jak ostatni dureń zgłosiłem się na ochotnika. W mieście panował niezwykły spokój. Gdybym nie był tak zmęczony, poczułbym się może bardziej tym zaniepokojony. Jedyne jednak, czego mogłem dokonać, to nie zasnąć.
Podszedł do mnie Tam-Tam.
– Co tu robisz, Konował?
– Pełnię służbę.
– Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. Powinieneś odpocząć.
– Ty też nie wyglądasz za dobrze, Mikrus.
Wzruszył ramionami.
– Co z Łaską?
– Jeszcze się nie wylizał.
W gruncie rzeczy uważałem, że nie ma dla niego wielkiej nadziei. Wskazałem palcem na miasto.
– Czy wiesz, co tam się dzieje?
W oddali rozległ się odosobniony krzyk. Było w nim coś, co różniło go od innych, niedawno słyszanych. Tamte pełne były bólu, wściekłości i strachu. W tym można było wyczuć coś bardziej mrocznego.
Unikał jasnej odpowiedzi w sposób charakterystyczny i dla niego, i dla jego brata Jednookiego. Wydaje im się, że jeśli czegoś nie wiesz, to musi to być tajemnica warta zachowania. Ci czarodzieje!
– Krąży plotka, że podczas plądrowania Wzgórza Cmentarnego buntownicy zerwali pieczęcie na grobowcu forwalaków.
– Co? Te stwory się wyrwały?
– Syndyk tak uważa. Kapitan nie traktuje tego poważnie.
Ja też nie potraktowałem, choć Tam-Tam wyglądał na przejętego.
– Wyglądali groźnie. Ci, którzy niedawno tu przybyli.
– Trzeba ich było zwerbować – odparł ze smutkiem w głosie.
On i Jednooki spędzili z Kompanią długi czas i byli świadkami jej schyłku.
– Po co tu przyszli?
Wzruszył ramionami.
– Idź się połóż, Konował. Nie ma sensu się wykańczać. To i tak nic w ostatecznym rozrachunku nie da.
Oddalił się spokojnie, zagubiony w plątaninie swych myśli. Spojrzałem na niego zdziwiony. Był już daleko w dole. Ponownie zwróciłem uwagę na ognie, światła i niepokojący brak rwetesu. Dwoiło mi się w oczach. Widziałem mroczki. Tam-Tam miał rację. Powinienem się przespać.
Z ciemności dobiegł kolejny z tych dziwnych, rozpaczliwych krzyków. Tym razem był bliższy.
– Wstawaj, Konował. – Głos Porucznika brzmiał ostro. – Kapitan wzywa cię do kwatery oficerów.
Jęknąłem. Zakląłem. Zagroziłem ciężkim uszkodzeniem ciała. Uśmiechnął się, ścisnął mi nerw pod łokciem i zrzucił mnie na podłogę.
– Już wstałem – poskarżyłem się, macając wokół ręką w poszukiwaniu butów. – O co chodzi?
Porucznik zniknął.
– Czy Łaska z tego wyjdzie, Konował? – zapytał Kapitan.
– Nie sądzę, ale widziałem już większe cuda.
W kasynie zebrali się wszyscy oficerowie i sierżanci.
– Chcecie pewnie wiedzieć, co się dzieje – ciągnął Kapitan. – Nasz niedawny gość jest wysłannikiem zza morza. Przybył z ofertą sojuszu. Środki militarne Północy w zamian za wsparcie floty Berylu. Mam wrażenie, że to rozsądna propozycja, ale Syndyk się upiera. Nadal jest rozdrażniony upadkiem Opalu. Zaproponowałem mu, by wykazał większą elastyczność. Jeśli ci ludzie z północy są czarnymi charakterami, sojusz może się okazać najlepszym z kilku złych wyjść. Lepiej być sojusznikiem niż lennikiem. Rzecz w tym, co zrobimy, jeśli legat będzie naciskał?
– Czy powinniśmy odmówić, jeśli każą nam walczyć z tymi facetami z północy? – zapytał Cukierek.
– Być może. Walka z czarnoksiężnikiem mogłaby oznaczać naszą zagładę.
Trzask! Drzwi kasyna otworzyły się z hukiem. Do środka wpadł mały, ciemnoskóry, żylasty mężczyzna z wielkim, haczykowatym nosem przywodzącym na myśl dziób. Kapitan poderwał się i strzelił obcasami.
– Syndyk.
Nasz gość walnął w stół obiema pięściami.
– Rozkazałeś swoim ludziom wycofać się do Bastionu. Nie płacę wam za to, żebyście chowali się po kątach jak zbite psy.
– Ani za to, żebyśmy ponieśli męczeńską śmierć – odparł Kapitan głosem, którego zawsze używał, gdy chciał przemówić do rozumu komuś głupiemu. – Jesteśmy strażą przyboczną, nie policją. Utrzymywanie porządku należy do obowiązków Kohort Miejskich.
Syndyk był zmęczony, podekscytowany i przestraszony, na granicy załamania nerwowego. Tak jak wszyscy.
– Proszę być rozsądnym – ciągnął Kapitan. – Sytuacja w Berylu jest beznadziejna. Na ulicach panuje chaos. Wszelkie próby przywrócenia porządku skazane są na niepowodzenie. Lekarstwo stało się chorobą.
To mi się spodobało. Miałem już dość Berylu.
Syndyk skurczył się nagle.
– Są jeszcze forwalaki. I ten sęp z północy, który czeka przy wyspie.
Tam-Tam wyrwał się z półsnu.
– Przy wyspie, powiadasz?
– Czeka, aż zacznę go błagać.
– To ciekawe. – Mały czarodziej ponownie zapadł w odrętwienie.
Kapitan i Syndyk zaczęli się sprzeczać o warunki naszego kontraktu. Przedstawiłem im naszą kopię. Syndyk usiłował naciągnąć interpretację poszczególnych punktów, powtarzając: „Tak, ale”. Najwyraźniej miał ochotę walczyć, gdyby legat spróbował wywrzeć nacisk.
Elmo zaczął chrapać. Kapitan kazał nam odejść i wznowił dyskusję z naszym pracodawcą.
Mam wrażenie, że siedem godzin snu można uznać za wystarczającą dawkę. Nie udusiłem Tam-Tama, kiedy mnie obudził, zrzędziłem jednak i narzekałem, aż zagroził, że zamieni mnie w osła ryczącego u Bram Świtu. Dopiero później, gdy już się ubrałem i dołączyliśmy do dwunastki innych, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co się dzieje.
– Idziemy obejrzeć grobowiec – wyjaśnił Tam-Tam.
– Co?
Czasami rankiem nie jestem zbyt bystry.
– Idziemy na Wzgórze Cmentarne, żeby rzucić okiem na grobowiec forwalaków.
– Zaczekaj chwilkę…
– Masz cykora? Zawsze mi się zdawało, żeś tchórz, Konował.
– O czym gadasz?
– Nie przejmuj się. Będziesz miał przy sobie trzech czołowych czarodziejów, którzy pójdą tam tylko po to, żeby pilnować twego dupska. Jednooki też by poszedł, ale Kapitan chciał, żeby był pod ręką.
– Chcę wiedzieć, po co to robimy.
– Żeby sprawdzić, czy te wampiry rzeczywiście istnieją. Może to fałszywka z tego widmowego statku.
– Niezła sztuczka. Może sami powinniśmy o tym pomyśleć. Wizja powrotu forwalaków dokonała tego, czego nie zdołały osiągnąć siły zbrojne: uspokoiło zamieszki.
Tam-Tam skinął głową. Przeciągnął palcami po bębenku, od którego pochodziło jego imię. Zapamiętałem tę myśl. Tam-Tam jest jeszcze gorszy od swego brata, jeśli chodzi o umiejętność przyznania się do słabości.
Miasto było równie spokojne jak stare pole bitwy. Podobnie też jak pole bitwy pełne było smrodu, much, padlinożerców oraz trupów. Jedynym dźwiękiem był stukot naszych butów. Raz usłyszeliśmy też żałobne wycie smutnego psa stojącego na straży nad swym powalonym panem.
– Cena porządku – mruknąłem. Spróbowałem odpędzić psa, ale nie chciał się ruszyć.
– Koszty chaosu – sprzeciwił się Tam-Tam. Uderzył w swój bęben. – To nie jest to samo, Konował.
Wzgórze Cmentarne jest wyższe od wzniesienia, na którym stoi Bastion. Z Górnej Klauzury, gdzie znajdują się mauzolea bogaczy, dostrzegłem statek z północy.
– Po prostu stoi sobie i czeka – stwierdził Tam-Tam. – Tak jak mówił Syndyk.
– Dlaczego zwyczajnie nie wpłyną? Kto mógłby ich powstrzymać?
Tam-Tam wzruszył ramionami. Nikt inny nie wyraził zdania na ten temat.
Wreszcie dotarliśmy do sławetnego grobowca. Jego wygląd zdawał się potwierdzać to, co mówiły plotki i legendy. Był naprawdę bardzo stary. Nie było wątpliwości, że uderzył w niego piorun. Był też naznaczony śladami narzędzi. Jedne z grubych, dębowych drzwi rozbito. W promieniu dziesięciu metrów leżały rozsypane drzazgi i większe kawałki.
Goblin, Tam-Tam i Milczek udali się na naradę. Ktoś rzucił uwagę, że wszyscy razem mają może na spółkę cały mózg. Następnie Goblin i Milczek zajęli miejsca po bokach drzwi, w odległości kilku kroków od nich, Tam-Tam zaś stanął naprzeciw nich. Pokręcił się w kółko jak byk przygotowujący się do szarży, znalazł odpowiednie miejsce i przykucnął z rękami wyciągniętymi dziwacznie, jakby parodiował mistrza sztuki walki.
– Może byście, głąby, otworzyli drzwi – warknął. – Idioci. Że też musiałem przyprowadzić idiotów. – Bam-bam na bębenku. – Stoją sobie z paluchami w nosach.
Dwóch z nas złapało za zniszczone drzwi i pociągnęło mocno. Były zbyt powyginane, by ustąpić. Tam-Tam uderzył w bębenek, wydał straszliwy okrzyk i wpadł do środka. Goblin podskoczył do drzwi tuż za nim. Również Milczek prześliznął się błyskawicznie.
Gdy Tam-Tam znalazł się wewnątrz, pisnął jak szczur i zaczął kichać. Wytoczył się na zewnątrz z załzawionymi oczyma. Pocierał mocno nos obiema dłońmi.
– To nie żadna sztuczka – powiedział. Jego głos brzmiał tak, jakby właściciel był ciężko przeziębiony. Hebanowa skóra poszarzała.
– Co masz na myśli? – zapytałem.
Wskazał kciukiem w stronę grobowca. Goblin i Milczek byli już w środku. Zaczęli kichać.
Podkradłem się do drzwi i zajrzałem do środka. Nie widziałem nic poza gęstym kurzem. Wszedłem do grobowca. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności.
Wszędzie wokół leżały kości. Kości w stosach i stertach, poukładane równo przez coś chorego na umyśle. Były to niezwykłe kości, podobne do ludzkich, lecz o proporcjach dziwacznych dla mojego lekarskiego oka. Musiało tu być kiedyś z pięćdziesiąt ciał. Nieźle ich tu wtedy poupychali. Były to z pewnością forwalaki, ponieważ w Berylu chowa się zbrodniarzy bez kremacji.
Znajdowały się tam też świeże zwłoki. Zanim zacząłem kichać, doliczyłem się siedmiu zabitych żołnierzy. Mieli na sobie barwy zbuntowanej kohorty.
Wyciągnąłem zwłoki na zewnątrz, upuściłem je, zatoczyłem się kilka kroków i zwymiotowałem głośno. Gdy odzyskałem panowanie nad sobą, przystąpiłem do oględzin zdobyczy.
Pozostali stali w pobliżu z pozieleniałymi twarzami.
– To nie widmo to zrobiło – stwierdził Goblin.
Tam-Tam pokiwał głową. Był najbardziej poruszony ze wszystkich. Bardziej niż wymagała tego sytuacja, pomyślałem.
Milczek zabrał się do roboty. Zdołał jakoś wyczarować lekki, orzeźwiający wiaterek, który wpadł jak panienka przez drzwi mauzoleum i wypadł na zewnątrz ze spódniczką obciążoną kurzem i wonią śmierci.
– Nic ci nie jest? – zapytałem Tam-Tama.
Przyjrzał się mojej apteczce i odprawił mnie machnięciem ręki.
– W porządku. Przypomniałem sobie coś tylko.
Dałem mu minutę, po czym zacząłem się dopytywać.
– Przypomniałeś?
– Byliśmy wtedy chłopcami, Jednooki i ja. Sprzedali nas właśnie N’Gamo, żebyśmy zostali jego uczniami. Z wioski leżącej na wzgórzach nadszedł posłaniec.
Przyklęknął przy martwym żołnierzu.
– Rany były identyczne.
Byłem wstrząśnięty. Żaden człowiek nie zabija w ten sposób, lecz mimo to uszkodzenia wyglądały na celowe, przemyślane, jak dzieło złowrogiej inteligencji. Były przez to jeszcze bardziej przerażające.
Przełknąłem ślinę, uklęknąłem i przystąpiłem do oględzin. Milczek i Goblin wcisnęli się do grobowca. Po złączonych dłoniach Goblina toczyła się mała kulka złocistego światła.
– Nie ma krwi – zauważyłem.
– To wypija krew – odparł Tam-Tam. Milczek wytaszczył na zewnątrz kolejne zwłoki. – I zjada narządy wewnętrzne, jeśli ma czas.
Drugie ciało zostało rozprute od pachwiny aż po gardziel. Brak było serca i wątroby.
Milczek wszedł z powrotem do środka. Goblin wylazł na zewnątrz. Przysiadł na pękniętym nagrobku i potrząsnął głową.
– I co? – zapytał Tam-Tam.
– Niewątpliwy autentyk. To nie sztuczka naszego znajomego. – Goblin wskazał palcem na statek z północy, który nadal płynął wśród roju łodzi rybackich i innych statków przybrzeżnych. – Zamknięto ich tam pięćdziesiąt cztery sztuki. Pozżerały się nawzajem. To był ostatni.
Tam-Tam zerwał się jak uderzony.
– Co się stało? – zapytałem.
– To oznacza, że był najwredniejszy, najcwańszy, najokrutniejszy i najbardziej zwariowany ze wszystkich.
– Wampiry – mruknąłem. – W takim dniu.
– To niezupełnie wampir – odparł Tam-Tam. – To jest lampartołak, człowiek-lampart, który za dnia chodzi na dwóch nogach, a nocą na czterech.
Słyszałem o wilkołakach i niedźwiedziołakach. Chłopi w okolicy miasta, w którym się urodziłem, opowiadali podobne historie. Nigdy jednak nie słyszałem o lampartołaku. Wspomniałem o tym Tam-Tamowi.
– Człowiek-lampart pochodzi z dalekiego południa. Z dżungli. – Spojrzał na morze. – Musieli pochować je żywcem.
Milczek dostarczył następne zwłoki.
Pijące krew i pożerające wątroby lampartołaki. Bardzo stare, widzące w ciemności, przepojone tysiącletnią nienawiścią i głodem. Koszmar jak ta lala.
– Dasz sobie z nimi radę?
– N’Gamo nie potrafił tego dokonać. Nigdy mu nie dorównam, a on stracił rękę i stopę, gdy próbował załatwić młodego samca. My mamy do czynienia ze starą samicą. Zgorzkniałą, okrutną i chytrą. We czterech moglibyśmy ją powstrzymać. Pokonać ją – nie.
– Ale jeśli ty i Jednooki je znacie…
– Nie. – Drżał cały. Chwycił swój bębenek tak mocno, że aż zatrzeszczało. – Nie damy rady.
Chaos ustąpił. Na ulicach Berylu panowała cisza równie posępna jak w zdobytym mieście. Nawet buntownicy kryli się, dopóki głód nie przygnał ich do miejskich spichlerzy.
Syndyk spróbował przykręcić śrubę Kapitanowi, lecz ten go zignorował. Milczek, Goblin i Jednooki tropili potwora. Żył on na czysto zwierzęcym poziomie. Pragnął zaspokoić głód trwający wiek. Stronnictwa oblegały Syndyka, domagając się ochrony.
Porucznik ponownie wezwał nas do kasyna. Kapitan nie marnował czasu.
– Panowie, nasza sytuacja jest poważna – oznajmił, spacerując po pokoju. – Beryl pragnie nowego Syndyka. Stronnictwa prosiły Czarną Kompanię, by się nie wtrącała.
Dylemat moralny narastał wraz ze stawką.
– Nie jesteśmy bohaterami – ciągnął Kapitan. – Jesteśmy twardzi. Jesteśmy uparci. Usiłujemy dotrzymywać naszych zobowiązań, ale nie umieramy za stracone sprawy.
Wystąpiłem w charakterze obrońcy tradycji sprzeciwiającego się jego sugestii.
– Tu mowa o przetrwaniu Kompanii, Konował.
– Wzięliśmy złoto, Kapitanie. Tu mowa o honorze. Przez cztery stulecia Czarna Kompania ściśle wypełniała swe kontrakty. Zważ na Księgę Seta zapisaną przez kronikarza Korala, gdy Kompania była na służbie Archonta z Kości podczas Buntu Chiliarchów.
– Ty na nią zważ, Konował.
– Domagam się swoich praw wolnego żołnierza – odparłem podenerwowany.
– Ma prawo mówić – zgodził się Porucznik, który jest większym tradycjonalistą ode mnie.
– Zgoda. Niech mówi. Nie musimy słuchać.
Zacząłem snuć opowieść o tej najczarniejszej godzinie w historii Kompanii… aż zdałem sobie sprawę, że spieram się sam ze sobą.
– Konował? Skończyłeś?
Przełknąłem ślinę.
– Znajdźcie jakiś wybieg, to się zgodzę.
Tam-Tam zabębnił drwiąco. Jednooki zachichotał.
– To robota dla Goblina, Konował. On był prawnikiem, zanim wybił się na alfonsa.
Goblin połknął przynętę.
– Ja prawnikiem? Twoja matka była prawniczą…
– Cisza! – Kapitan uderzył w stół. – Mamy zgodę Konowała. Zróbcie, jak powiedział. Znajdźcie wybieg.
Pozostali poczuli widoczną ulgę. Nawet Porucznik. Moja opinia, jako kronikarza, miała większe znaczenie, niżbym tego pragnął.
– Oczywistym wyjściem jest zlikwidowanie człowieka, który dzierży nasze zobowiązanie – zauważyłem. Moje słowa zawisły w powietrzu jak wstrętny, zastarzały smród. Całkiem jak ten w grobowcu forwalaków. – Biorąc pod uwagę nasz fatalny stan, nikt nie będzie miał do nas pretensji, jeśli jakiś zamachowiec się prześliźnie.
– Twój sposób myślenia jest odrażający, Konował – powiedział Tam-Tam. Zabębnił dla mnie po raz drugi.
– Przyganiał kocioł garnkowi. Zachowamy pozory honoru. Czasami nam się nie udaje. Nawet nie tak rzadko.
– To mi się podoba – stwierdził Kapitan. – Rozejdźmy się, zanim Syndyk przyjdzie zapytać, co się dzieje. Ty zostań, Tam-Tam. Mam dla ciebie robotę.
To była noc pełna krzyków. Gorąca, parna noc, jedna z tych, które znoszą ostatnią cienką granicę między człowiekiem cywilizowanym a potworem czającym się w jego duszy. Krzyki nadchodziły z domów, w których strach, upał i tłok naciągnęły zbyt mocno łańcuchy, które go krępowały.
Znad zatoki zadął zimny wiatr, za którym podążyły potężne chmury burzowe. W ich włosach hasały błyskawice. Wicher wymiótł z Berylu cały smród. Ulewa wypłukała jego ulice. W świetle poranka Beryl wydał się innym miastem, spokojnym, chłodnym i czystym.
Gdy szliśmy na wybrzeże, ulice usiane były kałużami. W rynsztokach szemrała jeszcze woda. W południe powietrze znowu będzie ciężkie jak ołów i bardziej wilgotne niż kiedykolwiek.
Tam-Tam czekał na nas przy łódce, którą wynajął.
– Ile straciłeś na tym interesie? – zapytałem. – Ta balia wygląda, jakby miała zatonąć, zanim minie wyspę.
– Ani miedziaka, Konował. – W jego głosie brzmiało rozczarowanie. On i jego brat są znanymi złodziejaszkami i spekulantami. – Ani miedziaka. Ta łódź jest lepsza, niż się zdaje. Jej właściciel to przemytnik.
– Wierzę ci na słowo. Chyba wiesz, co mówisz.
Mimo to wsiadłem na pokład z niezwykłą ostrożnością. Tam-Tam skrzywił się. On i Jednooki oczekiwali od nas, że nic nie będziemy mieć do ich chciwości.
Wyruszyliśmy na morze, by zawrzeć umowę. Kapitan dał Tam-Tamowi carte blanche. Porucznik i ja popłynęliśmy z nim, by dać mu kopniaka, gdyby go poniosło. Milczek wraz z sześcioma żołnierzami towarzyszył nam na pokaz.
Celnicy próbowali zatrzymać nas z dali sygnałami wysyłanymi z wyspy. Zanim ruszyli w naszą stronę, nas już nie było. Przykucnąłem i wyjrzałem pod bomem. Czarny statek majaczył przed nami, coraz większy i większy.
– To cholerna pływająca wyspa.
– Za duży – warknął porucznik. – Statek tych rozmiarów rozleci się na burzliwym morzu.
– Dlaczego? Skąd wiesz?
Nawet wystraszony nie przestawałem się interesować życiem moich braci.
– W młodości pływałem jako chłopiec okrętowy. Znam się na statkach.
Jego ton zniechęcał do dalszych pytań. Większość naszych ludzi nie chce rozmawiać o swej przeszłości. Czego innego można oczekiwać po kompanii łotrzyków, których łączy chwila obecna oraz tradycja wspólnej walki przeciw całemu światu?
– Nie jest za duży, jeśli utrzymuje go w całości sztuka czarnoksięska – sprzeciwił się Tam-Tam. Drżał cały. Wygrywał na swym bębenku przypadkowe, nerwowe rytmy. Obaj z Jednookim nie znosili wody.
No proszę. Tajemniczy czarnoksiężnik z północy. Statek tak czarny jak dno piekieł. Nerwy zaczynały mi puszczać.
Załoga zrzuciła drabinkę sznurową. Porucznik wdrapał się po niej. Statek zrobił na nim wrażenie.
Nie jestem marynarzem, ale dostrzegłem, że statek ma reje zbrasowane i jest w pełnym rynsztunku. Młodszy oficer wybrał Tam-Tama, Milczka i mnie. Poprosił, żebyśmy mu towarzyszyli. Poprowadził nas w dół schodami, a potem przez korytarze w stronę rufy. Nie odezwał się ani słowem.
Emisariusz z północy siedział po turecku wśród ozdobnych poduszek, w kabinie godnej wschodniego potentata, z otwartymi oknami wychodzącymi na rufę. Wytrzeszczyłem oczy. W spojrzeniu Tam-Tama zatlił się ogień chciwości. Emisariusz roześmiał się.
Ten śmiech wywołał szok. Cienki chichot bardziej odpowiedni dla jakiejś piętnastoletniej madonny z nocnej tawerny niż dla człowieka potężniejszego od królów.
– Przepraszam – odezwał się, zasłaniając ręką w eleganckim geście miejsce, gdzie byłyby usta, gdyby nie czarny morion. Po chwili dodał: – Usiądźcie.
Mimo woli wybałuszyłem oczy. Obie uwagi wypowiedział wyraźnie odmiennym głosem. Czyżby pod tym hełmem zasiadał jakiś komitet? Tam-Tam przełknął ślinę. Milczek, jak to Milczek, siedział sobie po prostu. Podążyłem za jego przykładem. Starałem się nie obrazić gospodarza swym pełnym strachu i ciekawości spojrzeniem.
Tam-Tam nie był tego dnia najlepszym dyplomatą.
– Syndyk długo się nie utrzyma – wygarnął prosto z mostu. – Chcieliśmy się dogadać…
Milczek dźgnął go palcem u nogi w udo.
– To ma być nasz śmiały książę złodziei? – mruknąłem. – Nasz człowiek o żelaznych nerwach?
Legat zachichotał.
– Ty jesteś lekarzem? Konował? Wybacz mu. On wie, kim jestem.
Potwornie zimny strach objął mnie swymi mrocznymi skrzydłami. Pot zwilżył mi skronie. Nie miało to nic wspólnego z upałem. Przez okna wpadała zimna morska bryza. Ludzie w Berylu byliby gotowi zabić za taki wiatr.
– Nie ma powodu bać się mnie. Wysłano mnie z propozycją zawarcia sojuszu korzystnego zarówno dla Berylu, jak i dla mojego ludu. Nadal jestem przekonany, że można osiągnąć porozumienie, choć nie z obecnym autokratą. Stoicie wobec takiego samego problemu jak ja, lecz wasz kontrakt ogranicza wam pole manewru.
– Wie o wszystkim. Nie ma co gadać – wychrypiał Tam-Tam. Uderzył w bębenek, lecz jego fetysz mu nie pomógł. Zatkało go.
– Syndyk nie jest nieśmiertelny – zauważył emisariusz. – Nawet jeśli wy go strzeżecie.
Tam-Tam dokumentnie zapomniał języka w gębie. Wysłannik spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami.
– Załóżmy, że zgon Syndyka nastąpi w chwili, gdy wasza kompania będzie bronić Bastionu przed tłuszczą.
– Idealne wyjście – odparłem. – Ale to nie załatwia sprawy naszego późniejszego bezpieczeństwa.
– Odpędzicie tłuszczę, a potem stwierdzicie fakt śmierci. W ten sposób utracicie pracę i będziecie mogli opuścić Beryl.
– I dokąd się udać? Uciec naszym wrogom? Jak? Miejskie Kohorty będą nas ścigać.
– Powiedzcie waszemu Kapitanowi, że jeśli po odkryciu zgonu Syndyka otrzymam pisemną prośbę o mediację w sprawie sukcesji, moi żołnierze zastąpią was w Bastionie. Opuścicie wtedy Beryl i rozbijecie obóz na Słupie Udręki.
Słup Udręki to przylądek w kształcie grotu strzały, podziurawiony niezliczonymi małymi jaskiniami. Wysuwa się on w morze w odległości dnia marszu na wschód od Berylu. Stoi tam latarnia morska będąca wieżą strażniczą. Nazwa wywodzi się od jęku wydawanego przez wiatr przy przechodzeniu przez jaskinie.
– To cholerna pułapka. Te śmierdzące pedały po prostu zaczną nas oblegać i będą czekać z chichotem, aż się pozjadamy.
– Łodzie łatwo się prześlizną, by was stamtąd zabrać.
Dzyń-dzyń. W moim mózgu rozległ się dzwonek alarmowy. Ten sukinsyn chciał nas wpuścić w kanał.
– Po co, u diabła, miałbyś to zrobić?
– Wasza kompania będzie bezrobotna. Z chęcią zawrę z wami kontrakt. Na północy potrzeba dobrych żołnierzy.
Dzyń-dzyń. Dzwonek nie przestawał dźwięczeć. Chciał nas zaangażować? Po co?
Coś mi powiedziało, że to nie jest odpowiedni moment, by o to pytać. Zmieniłem temat.
– A co z forwalaką?
Oni czekają tu, to ty skręcaj tam.
– Tym świństwem, które wylazło z krypty? – wysłannik odezwał się głosem kobiety z marzeń mówiącej: „No chodź”. – Może dla niego też znajdę robotę.
– Zdołasz nad nim zapanować?
– Gdy tylko spełni swoje zadanie.
Pomyślałem o piorunie, który unicestwił czar więżący na płycie od tysiąclecia opierającej się wszystkim manipulacjom. Jestem pewien, że moja twarz nie zdradzała moich myśli. Mimo to emisariusz zachichotał.
– Może tak, lekarzu, a może nie. Interesująca zagadka, prawda? Wracajcie do waszego Kapitana i zdecydujcie się, szybko. Wasi wrogowie są gotowi do działania.
Wykonał gest nakazujący nam odejść.
– Po prostu dostarcz tę skrzynkę! – warknął Kapitan do Cukierka. – I wracaj tutaj.
Cukierek zabrał skrzynkę kurierską i wyszedł.
– Ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia, sukinsyny? Mieliście szansę, by się mnie pozbyć, i zmarnowaliście ją.
Nastrój był gorący. Kapitan przedstawił legatowi kontrpropozycję. W zamian zaoferowano mu wsparcie na wypadek śmierci Syndyka. Cukierek miał zanieść wysłannikowi odpowiedź Kapitana.
– Nie wiesz, co robisz – mruknął Tam-Tam. – Nie wiesz, u kogo się zaciągasz.
– Oświeć mnie więc. Nie? Konował, jak sytuacja na zewnątrz? Wysłano mnie na zwiady do miasta.
– Faktycznie panuje zaraza, ale niepodobna do żadnej, którą widziałem. Na pewno forwalaka jest rozsadnikiem.
Kapitan spojrzał na mnie z ukosa.
– To takie lekarskie określenie. Rozsadnik roznosi zarazę. Wybucha ona wokół miejsc, gdzie padły ofiary.
– Tam-Tam? Ty znasz to bydlę – warknął Kapitan.
– Nigdy nie słyszałem, żeby roznosiły chorobę. Nikt z naszych, którzy weszli do grobowca, nie zachorował.
– Roznosiciel jest nieważny – wtrąciłem się. – Liczy się zaraza. Nie przestanie się szerzyć, jeśli nie zaczną palić zwłok.
– Do Bastionu się nie przedostała – zauważył Kapitan. – To dobra wiadomość. Ustały dezercje z regularnego garnizonu.
– W Jęku natrafiłem na wiele wrogości. Są na granicy następnego wybuchu.
– Kiedy?
– Za dwa dni. Najwyżej trzy.
Kapitan przygryzł wargę. Pętla zaciskała się coraz mocniej.
– Musimy…
Przez drzwi wepchnął się trybun garnizonu.
– Pod bramą zebrał się tłum. Mają taran.
– Chodźmy – powiedział Kapitan.
Rozproszenie tłumu zajęło nam tylko parę minut. Zużyliśmy kilka pocisków i kilka garnków wrzątku. Uciekli, obrzucając nas obelgami i przekleństwami.
Zapadła noc. Pozostałem na murze, by obserwować z oddali poruszające się po mieście pochodnie. Tłuszcza podlegała ewolucji. Tworzył się w niej system nerwowy. Jeśli rozwinie się mózg, znajdziemy się w samym środku rewolucji.
Wreszcie pochodnie zgasły. Dziś w nocy wybuch nie nastąpi. Może jutro, jeśli upał i wilgoć staną się zbyt uciążliwe.
Po pewnym czasie z prawej strony usłyszałem odgłosy drapania. Potem klapnięcie. Skrobanie. Ciche, ale słyszalne. Zbliżały się. Ogarnęło mnie przerażenie. Zamarłem bez ruchu jak maszkarony przycupnięte nad bramą. Bryza zmieniła się w polarny wicher.
Coś prześliznęło się ponad blankami. Czerwone ślepia. Cztery łapy. Ciemne jak noc. Czarny lampart. Poruszał się z płynnością spływającej wody. Zszedł cicho po schodach i zniknął na podwórzu.
Małpa ukryta w mym międzymózgowiu zapragnęła wdrapać się z piskiem na wysokie drzewo, by rzucać stamtąd ekskrementy i zgniłe owoce. Pobiegłem ku najbliższym drzwiom, skierowałem się bezpieczną trasą do kwatery Kapitana i wszedłem do środka bez pukania.
Zastałem go na łóżku, z rękoma pod głową, wpatrzonego w sufit. Pokój oświetlała tylko jedna, wątła świeczka.
– Forwalaka jest w Bastionie. Widziałem, jak przeszedł nad murem – przemówiłem głosem piskliwym jak Goblin.
Kapitan chrząknął.
– Słyszałeś mnie?
– Słyszałem, Konował. Idź sobie. Daj mi spokój.
– Tak jest.
No tak. Gryzł się tym wszystkim. Wycofałem się w kierunku drzwi…
Krzyk był głośny, długi i rozpaczliwy. Urwał się nagle. Dochodził z pokojów Syndyka. Wyciągnąłem miecz, wybiegłem przez drzwi… i wpadłem na Cukierka. Ten zwalił się na ziemię. Stanąłem nad nim, zastanawiając się w otępieniu, dlaczego wrócił tak szybko.
– Właź do środka, Konował – rozkazał Kapitan. – Czy chcesz stracić życie?
Z pokojów Syndyka doleciały kolejne krzyki. Śmierć nie przebierała.
Wrzuciłem Cukierka do środka. Zamknęliśmy i zabarykadowaliśmy drzwi. Stanąłem oparty o nie plecami. Możliwe, że to tylko wyobraźnia, wydało mi się jednak, że słyszałem, jak coś warknęło, przechodząc cicho obok.
– Co teraz? – zapytał Cukierek. Jego twarz utraciła wszelki kolor. Ręce mu drżały.
Kapitan właśnie skończył bazgrać list. Wręczył go Cukierkowi.
– Teraz pójdziesz tam znowu.
Ktoś walnął w drzwi.
– Czego? – warknął Kapitan.
Usłyszeliśmy głos stłumiony przez grube drewno.
– To Jednooki – stwierdziłem.
– Otwórz.
Otworzyłem. Jednooki, Tam-Tam, Goblin, Milczek i tuzin innych wcisnęli się do środka. W pokoju zrobiło się gorąco i ciasno.
– Człowiek-lampart jest w Bastionie, Kapitanie – powiedział Tam-Tam. Z wrażenia zapomniał wybić rytm na bębenku, który zwisał mu bezwładnie z biodra.
Kolejny krzyk z pokojów Syndyka. A jednak moja wyobraźnia mnie oszukała.
– Co zrobimy? – zapytał Jednooki. Był to niski, pomarszczony Murzyn, nie większy od swego brata, z reguły demonstrujący dziwaczne poczucie humoru. Był o rok starszy od Tam-Tama, lecz w ich wieku nikt już nie liczył lat. Obaj mieli ich, jeśli wierzyć Kronikom, ponad sto. Tam-Tam był na granicy histerii. Goblin i Milczek również zdradzali nerwowość. – Może nas załatwić jednego po drugim.
– Czy można go zabić?
– One są niemal nie do pokonania, Kapitanie.
– Czy można je zabić? – W głosie Kapitana pojawił się twardy ton. On również się bał.
– Tak – wyznał Jednooki. Wyglądał na odrobinę mniej przerażonego niż Tam-Tam. – Nic nie jest niezwyciężone. Nawet to, co przypłynęło na czarnym statku. Forwalaki są jednak silne, szybkie i cwane. Broń niewiele pomoże. Czary są lepsze, ale i z nich nie ma wielkiego pożytku.
Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby przyznał, że czegoś nie jest w stanie zrobić.
– Dość gadania – warknął Kapitan. – Teraz do roboty.
Nasz dowódca był człowiekiem trudnym do zrozumienia, w tej chwili jednak można go było przejrzeć na wskroś. Przeniósł na forwalakę swą wściekłość i frustrację wywołane brakiem wyjścia z sytuacji.
Tam-Tam i Jednooki zaprotestowali gwałtownie.
– Mieliście dość czasu na zastanowienie, gdy się dowiedzieliście, że to bydlę jest na wolności – oznajmił Kapitan. – Wiecie, co trzeba zrobić, jeśli okaże się to konieczne. Zróbmy to teraz.
Kolejny krzyk.
– Papierowa Wieża zamieniła się w rzeźnię – mruknąłem. – Ta bestia wykańcza tam wszystkich po kolei.
Przez chwilę zdawało mi się, że nawet Milczek będzie protestował.
Kapitan przypasał broń.
– Zapałka, zbierz ludzi. Odetnij wszystkie wejścia do Papierowej Wieży. Elmo, wybierz kilku dobrych halabardników i kuszników. Niech zatrują bełty.
Przeleciało dwadzieścia minut. Straciłem rachubę krzyków. Zapomniałem o wszystkim poza rosnącym drżeniem i pytaniem, dlaczego forwalaka wtargnął do Bastionu? Dlaczego nie przerywał łowów? Gnało go coś więcej niż głód.
Legat dał do zrozumienia, że znajdzie dla niego robotę. Jaką? Właśnie taką? Jak mogliśmy pracować dla kogoś, kto był zdolny do podobnych rzeczy?
Wszyscy czterej czarodzieje wspólnie wywołali czar, który podążał przed nami z trzaskiem. Powietrze strzelało błękitnymi iskrami. Halabardnicy szli jego śladem. Za nim podążali kusznicy. W ślad za nimi tuzin ludzi wkroczył do pokojów Syndyka.
Zaskoczenie. Przedpokój Papierowej Wieży wyglądał zupełnie normalnie.
– Jest na górze – powiedział nam Jednooki.
Kapitan odwrócił się w stronę korytarza za nami.
– Zapałka, wprowadź ludzi do środka.
Zamierzał posuwać się naprzód, pokój za pokojem, odcinając wszystkie drogi wyjścia poza jedną. Jednookiemu i Tam-Tamowi nie podobał się ten plan. Twierdzili, że bestia przyparta do muru stanie się jeszcze groźniejsza. Otaczało nas złowrogie milczenie. Od kilku minut nie rozległ się żaden krzyk.
Pierwszą ofiarę znaleźliśmy u podstawy schodów prowadzących do samej Wieży.
– Jeden z naszych – mruknąłem. Syndyk zawsze otaczał się jedną z drużyn Kompanii. – Sypialnie są na górze?
Nigdy nie byłem we wnętrzu Papierowej Wieży.
Kapitan skinął głową.
– Parter to kuchnia, pierwsze piętro składy, potem dwa piętra dla służby, dalej rodzina i sam Syndyk. Biblioteka i gabinety na samej górze. To po to, żeby trudniej się było do niego dostać.
Dokonałem oględzin ciała.
– Inaczej niż w grobowcu, Tam-Tam. Nie wypił krwi ani nie zeżarł narządów. Dlaczego?
Nie potrafił mi odpowiedzieć. Jednooki też nie.
Kapitan utkwił wzrok w cieniach nad nami.
– Teraz czas na trudniejszą część. Halabardnicy, w górę po jednym stopniu. Trzymać broń nisko. Kusznicy, cztery albo pięć kroków za nimi. Strzelać do wszystkiego, co się rusza. Wszyscy wyciągnąć miecze. Jednooki, ruszaj naprzód z tym czarem.
Trzask. Krok, krok, cichutko. Smród strachu. Brzdęk! Jeden z kuszników wystrzelił przypadkowo. Kapitan splunął i zamruczał jak wulkan na chwilę przed erupcją.
Nie było nic widać.
Pokoje służby. Ściany spryskane krwią. Ciała i ich fragmenty leżące wszędzie pośród mebli, nieodmiennie rozszarpane na strzępy. Ludzie w Kompanii są twardzi, lecz nawet najtwardsi z nich byli wstrząśnięci. Także ja, który jako lekarz widziałem najgorsze, co można zobaczyć na polu bitwy.
– Kapitanie, sprowadzę resztę Kompanii – odezwał się Porucznik tonem niedopuszczającym sprzeciwu. – Ten stwór nie może się wydostać.
Kapitan skinął tylko głową.
Widok zastanej jatki wywarł swój skutek. Nasz strach osłabł nieco. Większość z nas uznała, że potwora trzeba unicestwić.
Na górze rozległ się krzyk. Brzmiało to jak szyderstwo rzucone w naszą stronę, wyzywające nas do walki. Mężczyźni o twardym spojrzeniu ruszyli schodami w górę. Czar poprzedzał ich z trzaskiem. Tam-Tam i Jednooki zapanowali nad swym przerażeniem. Śmiertelne łowy zaczęły się na dobre.
Sęp przepędził orła, który gnieździł się na szczycie Papierowej Wieży. Doprawdy fatalny omen. Nie widziałem już żadnej nadziei dla naszego pracodawcy.
Wdrapaliśmy się pięć pięter w górę. Na każdym widoczne były krwawe ślady wizyty forwalaki…
Tam-Tam poderwał rękę w górę, wskazując na coś. Forwalaka był blisko. Halabardnicy przygotowali broń do walki. Kusznicy wycelowali w cienie. Tam-Tam odczekał pół minuty. On, Jednooki, Milczek i Goblin zamarli w skupieniu, nasłuchując czegoś, co reszta świata mogła sobie jedynie wyobrazić. Nagle któryś z nich rzekł:
– Czekaj. Bądźcie ostrożni. Nie dawajcie mu szansy.
– Czy nie powinniśmy mieć srebrnej broni? Bełtów i mieczy? – zapytałem głupio. Było zbyt późno, żeby odpowiedź mogła mieć znaczenie. Tam-Tam zrobił zdziwioną minę. – Tam, skąd pochodzę, wieśniacy powiadają, że wilkołaka można zabić tylko srebrem.
– Bzdura. Zabijesz go tak samo jak inne stworzenia. Musisz tylko ruszać się szybciej i walić mocniej, bo drugiej szansy nie będzie.
Im więcej Tam-Tam o nim opowiadał, tym mniej straszne wydawało się to stworzenie. To było jak polowanie na lwa samotnika. O co tyle hałasu?
Przypomniałem sobie pokoje służby.
– Nie ruszać się – rozkazał Tam-Tam. – I cisza. Spróbujemy dokonać transferu.
Naradził się ze swą drużyną. Po chwili gestem kazał nam ruszać naprzód.
Weszliśmy ostrożnie na podest, zbici ciasno – ludzki jeż o kolcach ze stali. Czarodzieje skierowali swe zaklęcie naprzód. Z cieni przed nami dobiegł gniewny ryk, a potem drapanie pazurów. Coś się poruszyło. Kusze zabrzęczały. Następny ryk, niemal drwiący. Czarodzieje ponownie skonsultowali się ze sobą. Na dole Porucznik rozstawiał ludzi w miejscach, które forwalaka będzie musiał minąć podczas ucieczki.
Weszliśmy ostrożnie w ciemność. Napięcie rosło. Trupy i krew czyniły nasze kroki niepewnymi. Żołnierze pospiesznie zamykali drzwi. Powoli zapuściliśmy się do wnętrza gabinetów Syndyka. Dwukrotnie jakieś poruszenia prowokowały strzały z kusz.
Forwalaka wrzasnął, nie dalej niż sześć metrów od nas. Tam-Tam wydał z siebie westchnienie przypominające jęk.
– Mamy go – powiedział. Miał na myśli, że ich czar go dosięgnął.
Pięć metrów. Tuż obok nas. Nie widziałem nic… Coś się poruszyło. Pofrunęły strzały. Rozległ się krzyk…
– Cholera! – zaklął Kapitan. – Ktoś tu był jeszcze żywy.
Coś czarnego jak serce nocy i szybkiego jak nieoczekiwana śmierć przeskoczyło ponad halabardami. Zdążyłem tylko pomyśleć: „Szybko!”, zanim znalazło się pośród nas. Ludzie biegali w kółko z wrzaskiem. Wpadali jeden na drugiego. Potwór ryczał i warczał. Miotał pazurami i kłami szybciej, niż ludzkie oko mogło to zarejestrować. W jednej chwili miałem wrażenie, że zdołałem ciąć ciemność w bok, zanim cios odrzucił mnie o trzy i pół metra.
Podniosłem się z wysiłkiem i oparłem plecami o słup. Byłem pewien, że zginę, że potwór zabije nas wszystkich. Czystą pychą było myśleć, że damy mu radę. Minęły zaledwie sekundy, a pół tuzina ludzi nie żyje, jeszcze więcej odniosło obrażenia, a forwalaka nie był nawet zmęczony, a tym bardziej ranny. Ani broń, ani zaklęcia nie szkodziły mu w najmniejszym stopniu.
Nasi czarodzieje zbili się w małą grupkę, by wyprodukować kolejne zaklęcie. Wokół Kapitana skupiła się druga. Reszta ludzi rozpierzchła się. Potwór miotał się wkoło, wybierając jedną ofiarę za drugą.
W pokoju rozbłysnął szary ogień, na chwilę oświetlając całe pomieszczenie. Obraz rzezi, jaki ujrzałem, wypalił piętno na dnie mych oczu. Forwalaka zawył, tym razem naprawdę z bólu. Punkt dla czarodziejów.
Pognał w moją stronę. Ciąłem w panice, gdy mnie mijał. Niecelnie. Zawrócił, wziął rozpęd i skoczył na czarodziejów. Wysłali mu na spotkanie kolejny lśniący czar. Forwalaka zawył. Ktoś krzyknął. Bestia padła na podłogę jak umierający wąż. Żołnierze uderzali w nią pikami i mieczami. Zerwała się na nogi i pognała ku wyjściu, które zarezerwowaliśmy dla siebie.
– Nadchodzi! – ryknął Kapitan do Porucznika.
Osunąłem się w dół. Nie czułem nic poza ulgą. Uciekł… Zanim mój tyłek walnął w posadzkę, Jednooki dźwignął mnie w górę.
– Chodź, Konował. Tam-Tam oberwał. Musisz mu pomóc.
Zatoczyłem się. Zauważyłem nagle, że na jednej z nóg mam płytką ranę.
– Lepiej ją dobrze oczyścić – mruknąłem. – Na tych pazurach na pewno jest pełno paskudztwa.
Z Tam-Tama zostały strzępy. Gardło miał rozdarte, brzuch otwarty, ramiona i klatkę piersiową rozprute do kości. Co niezwykłe, żył jeszcze, nie mogłem mu jednak pomóc. Żaden lekarz nic by tu nie wskórał. Nawet mistrz czarnoksiężnik, specjalista od uzdrawiania nie zdołałby uratować niskiego Murzyna. Jednakże Jednooki nalegał, abym próbował, więc próbowałem, aż Kapitan odciągnął mnie od niego, bym zajął się ludźmi, których śmierć była mniej pewna. Gdy odchodziłem, Jednooki wrzeszczał na niego.
– Zapalcie światła! – rozkazałem.
W tej samej chwili Kapitan zaczął zbierać tych, którzy nie byli ranni, przy otwartych drzwiach, każąc im pilnować wejścia.
Gdy światło zapłonęło jaśniej, rozmiary klęski stały się bardziej widoczne. Zostaliśmy zdziesiątkowani. Ponadto ciała dwunastu braci, którzy nie byli z nami, leżały porozrzucane po całej komnacie. Byli na służbie. Pomiędzy nimi spoczywała podobna liczba martwych sekretarzy i doradców Syndyka.
– Czy ktoś widział Syndyka? – zapytał Kapitan. – Musiał tu być.
Kapitan, Zapałka i Elmo wszczęli poszukiwania. Nie miałem okazji ich śledzić. Łatałem i szyłem jak szaleniec. Pazury forwalaki zostawiały głębokie rany wymagające wprawnego i dokładnego zaszycia.
Goblin i Milczek zdołali jakoś uspokoić Jednookiego na tyle, że mógł mi pomóc. Może coś z nim zrobili. Pracowałem w oszołomieniu, ledwie zachowując świadomość.
Gdy tylko znalazłem wolną chwilę, rzuciłem ponownie okiem na Tam-Tama. Nadal żył. Ściskał w rękach swój bębenek. Cholera! Tak wielki upór zasługiwał na nagrodę. Ale jak mu pomóc? Moje umiejętności po prostu nie były wystarczające.
– Hej! – krzyknął Zapałka. – Kapitanie!
Spojrzałem w tamtą stronę. Uderzał mieczem w skrzynię.
Była wykonana z kamienia – skarbiec używany przez berylskich bogaczy. Myślę, że ważyła z pięćset funtów. Z wierzchu pokryta była wymyślnymi rzeźbami. Większość dekoracji uległa zniszczeniu. Czy zdarły je pazury?
Elmo rozbił zamek, podważył pokrywę i otworzył ją. Ujrzałem mężczyznę leżącego wśród złota i klejnotów, z głową skrytą w rękach. Drżał. Elmo i Kapitan wymienili ponure spojrzenia.
Przybycie Porucznika odwróciło moją uwagę. Czekał na dole, aż zaniepokoił się, że nic się nie dzieje. Forwalaka nie schodził tamtędy.
– Przeszukaj wieżę – powiedział mu Kapitan. – Może jest na górze.
Nad nami były jeszcze dwa piętra.
Gdy ponownie skierowałem wzrok na skrzynię, była znowu zamknięta. Naszego pracodawcy nigdzie nie było widać. Zapałka siedział na skrzyni i czyścił sobie paznokcie sztyletem. Spojrzałem na Kapitana i Elma. Wyglądali jakoś dziwnie.
Chyba nie dokończyli roboty za forwalakę? Nie. Kapitan nie zdradziłby w podobny sposób ideałów Kompanii. A może jednak?
Wolałem nie pytać.
Przeszukanie wieży nie ujawniło niczego poza śladami krwi ciągnącymi się aż na szczyt, gdzie leżał forwalaka, zbierając siły. Był ciężko ranny, a mimo to zdołał uciec, wspinając się po zewnętrznej ścianie wieży.
Ktoś zaproponował, żebyśmy go załatwili.
– Opuszczamy Beryl – odparł na to Kapitan. – Nasz kontrakt wygasł. Musimy uciekać, zanim miasto zwróci się przeciwko nam. – Wysłał Zapałkę i Elma, żeby mieli oko na miejscowy garnizon.
Reszta wyprowadziła rannych z Papierowej Wieży.
Przez kilka minut pozostałem bez straży. Spojrzałem na wielką kamienną skrzynię. Pokusa narastała, lecz oparłem się jej. Wolałem nie wiedzieć.
Cukierek wrócił, gdy zabawa się skończyła. Powiedział nam, że legat jest na przystani i dogląda wyładunku swych wojsk.
Nasi ludzie pakowali bagaże. Niektórzy mruczeli coś na temat wydarzeń w Papierowej Wieży, inni narzekali, że muszą wyjeżdżać. Gdy tylko zaprzestaniesz wędrówki, natychmiast zapuszczasz korzenie. Zaczynasz gromadzić przedmioty. Znajdujesz sobie kobietę. Potem nadchodzi nieuniknione i musisz to wszystko zostawić. W naszych koszarach wręcz wyczuwało się ból.
Byłem przy bramie, gdy nadeszli ludzie z północy. Pomogłem obracać kołowrót, który podnosił kratę. Nie czułem się zbyt dumny. Gdybym nie wyraził zgody, może Syndyk nie zostałby zdradzony.
Legat zajął Bastion. Kompania rozpoczęła ewakuację. Było mniej więcej trzy godziny po północy i ulice opustoszały.
Po przebyciu dwóch trzecich drogi do Bram Świtu Kapitan zarządził postój. Sierżanci zebrali wszystkich zdolnych do walki. Reszta ruszyła w dalszą drogę, razem z wozami.
Poprowadził nas w kierunku północnym, ku Alei Starszego Cesarstwa, na której cesarze Berylu uwiecznili siebie i swe triumfy. Wiele pomników to dziwolągi wzniesione ku czci ulubionych koni, gladiatorów czy kochanków obojga płci.
Miałem złe przeczucia, zanim jeszcze dotarliśmy do Bramy Rupieci. Niepokój przeszedł w podejrzenie, a to rozwinęło się w ponurą pewność, gdy wkroczyliśmy na tereny wojskowe. W pobliżu Bramy Rupieci nie ma nic poza Koszarami Wideł.
Kapitan nie wygłosił żadnego oświadczenia. Gdy dotarliśmy do Koszar Wideł, każdy już wiedział, co jest grane.
Miejskie Kohorty nie słynęły z dyscypliny. Brama do koszar była otwarta, a jedyny wartownik spał. Wkroczyliśmy do środka, nie napotykając oporu. Kapitan zaczął rozdzielać zadania.
Było tam wciąż pięć do sześciu tysięcy ludzi. Oficerowie przywrócili pewną dyscyplinę i skłonili ich, żeby oddali broń do zbrojowni. Zgodnie z tradycją berylscy dowódcy dawali swym ludziom do ręki broń dopiero w przeddzień bitwy.
Trzy plutony weszły wprost do budynków, by zabijać ludzi na posłaniach. Ostatni z plutonów zablokował wyjście po drugiej stronie koszar.
Słońce zdążyło wzejść, zanim Kapitan poczuł się usatysfakcjonowany. Wycofaliśmy się i podążyliśmy pospiesznie za naszą karawaną. Nie było wśród nas człowieka, który nie miałby dosyć.
Nikt nas, rzecz jasna, nie ścigał. Nikt nie próbował oblegać obozu, który rozbiliśmy na Słupie Udręki. I o to nam chodziło. A również o wyładowanie nagromadzonego przez kilka lat gniewu.
Elmo i ja staliśmy na końcu przylądka. Obserwowaliśmy popołudniowe słońce, oświetlające skraj sztormu daleko nad morzem. Wreszcie burza nadeszła tanecznym krokiem i zalała nasz obóz chłodnym potopem, po czym ponownie przetoczyła się nad wodę. Była piękna, choć nieszczególnie barwna.
Elmo nie miał ostatnio dużo do powiedzenia.
– Coś cię gryzie, Elmo?
Ściemniło się, a morze przybrało kolor zardzewiałego żelaza. Zastanawiałem się, czy chłód dotarł do Berylu.
– Możesz chyba zgadnąć, Konował.
– Chyba mogę.
Papierowa Wieża. Koszary Wideł. Haniebny sposób, w jaki złamaliśmy kontrakt.
– Jak myślisz, co znajdziemy na północ od morza?
– Myślisz, że ten czarny czarownik przypłynie, co?
– Przypłynie, Elmo. Po prostu trudno mu nauczyć swe marionetki tańczyć tak, jak im zagra.
A komu było łatwo zapanować nad tym obłąkanym miastem?
– Mhm – mruknął i po chwili dodał: – Popatrz.
Stado wielorybów wyskakiwało z wody obok skał leżących z dala od cypla. Starałem się nie okazać, jakie wrażenie na mnie to robi, lecz bez skutku. Tańczące w stalowym morzu zwierzęta wyglądały imponująco.
Usiedliśmy zwróceni plecami do latarni morskiej. Mieliśmy wrażenie, że spoglądamy na świat niesplugawiony przez człowieka. Czasami podejrzewam, że bez nas byłby on lepszy.
– Nadpływa statek – stwierdził Elmo.
Nie dostrzegłem go, dopóki żagiel nie błysnął w płomieniach zachodzącego słońca i nie stał się pomarańczowym trójkątem obramowanym złotem, który kołysał się w górę i w dół na morskich falach.
– Przybrzeżny. Może ze dwadzieścia ton.
– Taki wielki?
– Jak na przybrzeżny. Dalekomorskie statki mają czasem do osiemdziesięciu.
Czas płynął własnym tempem, niestały jak pedalska ciota. Patrzyliśmy na statek i wieloryby. Pogrążyłem się w marzeniach. Po raz setny spróbowałem wyobrazić sobie ten nowy kraj, opierając się na opowieściach kupców. Zapewne popłyniemy morzem do Opalu. Opal był, jak mówiono, lustrzanym odbiciem Berylu, choć było to miasto młodsze…
– Ten dureń wpadnie prosto na skały.
Przebudziłem się. Statek znalazł się niebezpiecznie blisko skały. Zmienił kurs o rumb i ledwie uniknął katastrofy, po czym wrócił na poprzednią trasę.
– To cała rozrywka na dzisiaj – stwierdziłem.
– Kiedy nadejdzie wreszcie ten dzień, gdy powiesz coś bez sarkazmu, padnę trupem z wrażenia, Konował.
– Inaczej bym zwariował, przyjacielu.
– To dyskusyjne, Konował. Dyskusyjne.
Ponownie spróbowałem spojrzeć jutru prosto w twarz. Lepsze to, niż oglądać się za siebie. Jutro jednak nie chciało zdjąć maski.
– Nadpływa – oznajmił Elmo.
– Co? Aha.
Statek kołysał się ciężko na fali. Niemal nie posuwał się naprzód. Jego dziób zwrócił się w stronę brzegu poniżej naszego obozu.
– Chcesz powiadomić Kapitana?
– Chyba już wie. Od ludzi w latarni morskiej.
– Jasne.
– Bądź czujny, na wypadek gdyby pojawiło się coś jeszcze.
Burza przesuwała się teraz na zachód. Przesłoniła horyzont i skryła morze w swym cieniu. Zimne, szare morze. Nagle myśl o żegludze przeraziła mnie.
Statek przywiózł wieści od przemytników, znajomych Jednookiego i Tam-Tama. Usłyszawszy je, Jednooki stał się jeszcze bardziej ponury i opryskliwy, choć już przedtem był w najgorszym z możliwych nastrojów. Unikał nawet handryczenia się z Goblinem, które niewątpliwie stanowiło jego życiową pasję. Ciężko przeżył śmierć Tam-Tama. Nie mógł dojść do siebie. Nie chciał nam nawet powtórzyć, co jego przyjaciele mieli do powiedzenia.
Kapitan był w niewiele lepszym stanie. Jego nastrój był potworny. Myślę, że zarazem marzył o nowym lądzie i lękał się go. Kontrakt oznaczał możliwość odrodzenia się Kompanii i pogrążenia naszych grzechów w niepamięci, Kapitan otrzymał jednak pewne informacje na temat służby, na którą wstępowaliśmy. Podejrzewał, że Syndyk miał rację co do północnego imperium.
Dzień, który nadszedł po wizycie przemytnika, przyniósł ze sobą chłodne, północne wiatry. Mgła otuliła brzegi przylądka już wczesnym wieczorem. Wkrótce po zachodzie słońca wyłoniła się z niej łódź, która przybiła do brzegu. Nadpłynął emisariusz.
Zebraliśmy nasze rzeczy i zaczęliśmy żegnać się z markietankami, które napłynęły z miasta. Nasze zwierzęta i ekwipunek będą nagrodą za ich wierność i przyjaźń. Spędziłem pełną smutku i czułości godzinę z kobietą, dla której znaczyłem więcej, niż mi się zdawało. Nie wylewaliśmy łez i nie opowiadaliśmy sobie nawzajem kłamstw. Zostawiłem ją ze wspomnieniami i większą częścią mojej żałosnej fortuny. Ona zostawiła mnie z gardłem ściśniętym wzruszeniem i poczuciem nie w pełni zrozumiałej utraty.
– Daj spokój, Konował – mruknąłem, wlokąc się po plaży. – Przeszedłeś to już nie raz. Zapomnisz o niej, zanim dotrzesz do Opalu.
Na brzeg wyciągnięto pół tuzina łodzi. W miarę jak wypełniały się ludźmi, marynarze z północy spychali je na wodę. Wioślarze wprawiali je w ruch i w parę sekund znikały we mgle. Puste łodzie przypływały do brzegu, kołysząc się. Co druga przewoziła nasz ekwipunek i majątek.
Marynarz, który znał język Berylu, powiedział mi, że na pokładzie czarnego statku jest miejsca pod dostatkiem. Legat zostawił swych żołnierzy w mieście, jako strażników nowego, marionetkowego syndyka. Był to kolejny Czerwony, daleki krewny człowieka, któremu służyliśmy.
– Mam nadzieję, że będą mieli mniej trudności niż my – stwierdziłem i odszedłem na bok, by pogrążyć się w rozmyślaniach.
Legat wymienił swoich ludzi na nas. Podejrzewałem, że zostaniemy wykorzystani i że czeka nas los bardziej ponury, niż mogliśmy to sobie wyobrazić.
Podczas oczekiwania kilkakrotnie usłyszałem odległe wycie. Z początku myślałem, że to pieśń Słupa, lecz powietrze było nieruchome. Gdy wycie się powtórzyło, przestałem mieć wątpliwości. Przeszły mnie ciarki.
Kwatermistrz, Kapitan, Porucznik, Milczek, Goblin, Jednooki i ja zaczekaliśmy na ostatnią łódź.
– Ja zostaję – oznajmił Jednooki, gdy bosman gestem nakazał mu wsiadać.
– Właź – rozkazał Kapitan. Jego głos brzmiał łagodnie. W takich właśnie chwilach bywa groźny.
– Składam rezygnację. Wrócę na południe. Długo mnie tam nie było. Chyba już o mnie zapomnieli.
Kapitan wskazał palcem na Porucznika, Milczka, Goblina i mnie, a potem wykonał gest kciukiem w kierunku łodzi.
– Zamienię całą bandę w strusie… – ryknął Jednooki.
Ręka Milczka zatkała mu usta. Zaciągnęliśmy go do łodzi. Wił się jak wąż wrzucony do ognia.
– Zostaniesz z rodziną – oznajmił cicho Kapitan.
– Na trzy – pisnął Goblin radośnie, po czym odliczył pospiesznie.
Maleńki Murzyn zatoczył łuk, wijąc się w powietrzu, i wpadł do łodzi.
Marynarze odbili od brzegu. Gdy tylko wiosła uderzyły w wodę, Jednooki uspokoił się. Wyglądał jak człowiek prowadzony na szubienicę.
Ujrzeliśmy galerę – nieokreślony, niewyraźny kształt, odrobinę ciemniejszy niż otaczająca go ciemność. Usłyszałem przytłumione przez mgłę głosy żeglarzy, skrzypienie belek i odgłos pracy talii na długo przedtem, zanim zyskałem pewność, co widzę. Nasza łódź podpłynęła tuż do drabinki sznurowej. Wycie rozległo się znowu.
Jednooki spróbował wyskoczyć za burtę. Powstrzymaliśmy go. Kapitan potraktował jego tyłek obcasem swego buta.
– Miałeś szansę przekonać nas, byśmy tego nie robili. Nie skorzystałeś. Teraz z tym żyj.
Jednooki wlókł się po drabince w ślad za Porucznikiem jak człowiek pozbawiony nadziei. Człowiek, który był świadkiem śmierci brata, a teraz zmuszono go do znalezienia się w sąsiedztwie jego zabójcy, na którym nie mógł zemścić się w żaden sposób.
Odnaleźliśmy Kompanię na pokładzie głównym, wciśniętą pomiędzy stosy ekwipunku. Sierżanci przeciskali się przez nie w naszą stronę.
Pojawił się emisariusz. Przyjrzałem się mu. Po raz pierwszy ujrzałem go w pozycji stojącej. Był bardzo niski. Przez chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle był mężczyzną. Jego głos często sugerował, że jest inaczej.
Oglądał nas z intensywnością wskazującą na to, że czyta w naszych duszach. Jeden z jego oficerów poprosił Kapitana, żeby ten ustawił ludzi w szeregu na zatłoczonym pokładzie. Załoga unosiła właśnie umieszczone centralnie części półpokładu, wsparte dotąd na studzience biegnącej od dziobu prawie po rufę i od poziomu pokładu aż do dolnego rzędu wioseł. Pod nami słychać było chrzęst i pobrzękiwanie łańcuchów oraz głosy budzących się wioślarzy.
Legat dokonał przeglądu Kompanii. Zatrzymywał się przed każdym z żołnierzy i przypinał mu na piersi kopię emblematu widocznego na żaglu. Trwało to długo. Zanim skończył, byliśmy już w drodze.
Im bardziej zbliżał się wysłannik, tym mocniej dygotał Jednooki. Gdy emisariusz przypiął mu odznakę, omal nie zemdlał. Byłem zakłopotany. Skąd tyle emocji?
Gdy nadeszła moja kolej, poczułem nerwowość, lecz nie strach. Spojrzałem na odznakę, gdy delikatne palce w rękawiczkach przypięły mi ją do kaftana. Czaszka i krąg ze srebra na czarnym tle, elegancko wykonane. Cenna, choć ponuro wyglądająca ozdoba. Gdyby Jednooki nie był tak nerwowy, sądziłbym, że już się zastanawia, jak by tu ją zastawić.
Emblemat wydał mi się skądś znajomy, gdy ujrzałem go poza żaglem, gdyż wtedy nie zwróciłem nań uwagi, sądząc, że umieszczono go tam jedynie na pokaz. Czy nie czytałem lub nie słyszałem gdzieś o podobnej pieczęci?
– Witaj w służbie Pani, lekarzu – powiedział legat. Jego głos wprawił mnie w konsternację. Nigdy nie brzmiał zgodnie z oczekiwaniami. Tym razem był śpiewny i melodyjny jak głos młodej kobiety, która chciała spłatać figla mądrzejszym od siebie.
Pani? Gdzie słyszałem to słowo, wypowiedziane w taki sposób, z emfazą, jak gdyby był to tytuł bogini? Mroczna legenda z dawnych dni…
Statek wypełniło wycie pełne wściekłości, bólu i rozpaczy. Zdumiony, wybiegłem z szeregu i popędziłem ku krawędzi luku.
Forwalaka znajdował się w wielkiej żelaznej klatce u stóp masztu. Gdy kręcił się po niej, skryty w cieniu, wypróbowując po kolei każdy pręt, wydawało się, że ulega subtelnej zmianie. W jednej chwili był atletycznie zbudowaną kobietą około trzydziestki, lecz w parę sekund później przybierał postać lamparta stojącego na tylnych łapach i uderzającego pazurami w więżące go żelazo. Przypomniałem sobie, że legat powiedział, iż dla tego potwora też może znaleźć robotę.
Spojrzałem na niego i pamięć mi wróciła. Diabelski młot wbił mi lodowaty gwóźdź w samo wnętrze duszy. Zrozumiałem, dlaczego Jednooki nie chciał popłynąć za morze. Pradawne zło z północy…
– Myślałem, że wszyscy zginęliście trzysta lat temu.
Legat roześmiał się.
– Nie nauczyłeś się historii tak jak trzeba. Nie zniszczono nas. Po prostu zakuto w łańcuchy i pochowano żywcem. – W jego śmiechu brzmiała nuta histerii. – Zakuto nas i pochowano, lecz na koniec oswobodził nas dureń zwany Bomanzem, Konował.
Przykucnąłem w pobliżu Jednookiego, który ukrył twarz w dłoniach.
Emisariusz, monstrum zwane w dawnych opowieściach Duszołapem, diabeł gorszy od tuzina forwalaków, roześmiał się szaleńczo. Jego ludzie skulili się uniżenie. Świetny żart – zaciągnąć Czarną Kompanię na służbę zła. Zdobyć wielkie miasto i przekupić drobnych łotrzyków. Żart na skalę kosmiczną.
Kapitan siadł koło mnie.
– Opowiedz mi, Konował.
Opowiedziałem mu więc o Dominacji, Dominatorze i jego Pani. Stworzyli imperium zła, niemające sobie równych nawet w piekle. Opowiedziałem mu o Dziesięciu Których Schwytano (jednym był Duszołap) – dziesięciu wielkich czarodziejach mających moc równą niemalże mocy półbogów, których Dominator pokonał i zmusił, aby mu służyli. Opowiedziałem mu o Białej Róży, kobiecie-generale, która zniszczyła Dominację, lecz której zabrakło mocy, by unicestwić Dominatora, Panią i Dziesięciu, pogrzebała więc całą bandę w zaczarowanym kurhanie gdzieś na północ od morza.
– Wygląda na to, że przywrócono ich do życia – stwierdziłem. – Władają północnym imperium. Tam-Tam i Jednooki musieli coś podejrzewać… Wstąpiliśmy na ich służbę.
– Schwytani – mruknął. – Mniej więcej tak jak forwalaka.
Bestia krzyknęła i rzuciła się na pręty klatki. Nad zamglonym pokładem rozległ się śmiech Duszołapa.
– Schwytani przez Schwytanego – zgodziłem się. – To niemiła analogia.
Poczułem dreszcze. Przypominałem sobie coraz to więcej starych opowieści.
Kapitan westchnął i zatopił wzrok we mgle, za którą leżał nowy ląd.
Jednooki wpatrywał się z nienawiścią w stwora w klatce. Spróbowałem go odciągnąć, lecz mnie odtrącił.
– Nie teraz, Konował. Muszę się w tym połapać.
– W czym?
– To nie ten, który zabił Tam-Tama. Nie ma blizn po ranach, które mu zadaliśmy.
Odwróciłem się powoli i spojrzałem na legata. Ponownie się roześmiał. Patrzył na nas.
Jednooki nigdy się nie połapał, a ja mu nie powiedziałem. I tak mieliśmy pod dostatkiem kłopotów.