Читать книгу Czarna Kompania - Glen Cook - Страница 4
CZARNA KOMPANIA
2. KRUK
ОглавлениеTa podróż dowodzi, że mam rację – warknął Jednooki ponad cynowym kuflem. – Miejsce Czarnej Kompanii nie jest na wodzie. Dziewko! Jeszcze ale!
Pomachał kuflem. W przeciwnym razie dziewczyna by go nie zrozumiała. Odmówił nauczenia się języków północy.
– Jesteś pijany – zauważyłem.
– Cóż za spostrzegawczość! Zwróćcie uwagę, panowie. Konował, nasz szacowny mistrz sztuki pisarskiej i medycznej, był na tyle przenikliwy, by odkryć, że jestem pijany.
Podkreślał swą przemowę bekaniem i bełkotem. Omiótł słuchaczy wzrokiem podniosłym i uroczystym, na jaki potrafi się zdobyć jedynie pijany.
Dziewczyna przyniosła kolejny dzban oraz butelkę dla Milczka, który również był gotów na kolejną dawkę swej ulubionej trucizny. Pił kwaśne berylskie wino, które doskonale pasowało do jego usposobienia. Pieniądze przeszły z ręki do ręki.
Było nas w sumie siedmiu. Staraliśmy się nie rzucać w oczy. Lokal był pełen marynarzy. Byliśmy przybyszami i cudzoziemcami, a tacy właśnie najczęściej obrywają, gdy zaczyna się bijatyka. Z wyjątkiem Jednookiego, wszyscy woleliśmy bić się tylko wtedy, gdy nam za to płacono.
Zdzierca wsadził swą wstrętną gębę przez drzwi wejściowe. Przymrużył oczka jak perełki i dostrzegł nas.
Zdzierca otrzymał to imię ze względu na złodziejskie pożyczki pod zastaw, jakich udziela członkom Kompanii. Nie lubi go, ale – jak mówi – wszystko jest lepsze niż ksywka, jaką obdarzyli go jego wsiowi rodzice – Burak Cukrowy.
– Hej! To nasz Słodki Burak! – ryknął Jednooki. – Chodź do nas, Słodziaczku. Jednooki stawia. Jest tak zalany, że nic już nie łapie.
Faktycznie był na gazie. Na trzeźwo Jednooki jest niewiarygodnie skąpy.
Zdzierca skrzywił się i rozejrzał ukradkiem. Jak zawsze.
– Kapitan was wzywa, chłopaki.
Wymieniliśmy spojrzenia. Jednooki uspokoił się. Ostatnio nie widywaliśmy Kapitana zbyt często. Cały czas kręcił się wokół ważniaków z Armii Imperialnej.
Elmo i Porucznik wstali. Ja zrobiłem to samo. Ruszyłem w stronę Zdziercy.
Właściciel lokalu ryknął. Usługująca dziewka pobiegła w stronę drzwi, by zablokować wyjście. Z zaplecza wytoczył się wielki, tępo wyglądający byczek. W obu potężnych łapskach trzymał zadziwiająco sękate maczugi. Sprawiał wrażenie skonfundowanego.
Jednooki warknął. Reszta naszej grupy podniosła się, gotowa na wszystko.
Marynarze, wyczuwszy rozróbę, zaczęli opowiadać się po jednej ze stron. Z reguły przeciwko nam.
– Co to, do diabła, znaczy? – krzyknąłem.
– Proszę pana – odparła dziewczyna spod drzwi – pańscy przyjaciele nie zapłacili za ostatnią kolejkę.
– Gówno prawda.
Wyznawaliśmy zasadę: płać przy odbiorze. Spojrzałem na Porucznika. Zgodził się ze mną. Następnie przeniosłem wzrok na właściciela. Wyczułem jego chciwość. Sądził, że jesteśmy tak pijani, iż damy się oszukać.
– Jednooki, to ty wybrałeś tę złodziejską melinę – stwierdził Elmo. – Załatw to.
Nie trzeba go było namawiać. Jednooki pisnął jak świnia zaatakowana przez rzeźnika…
Czteroręczna paskuda wielkości szympansa wypadła spod naszego stolika. Rzuciła się na dziewczynę u drzwi. Zostawiła na jej udzie ślady kłów. Następnie wspięła się na uzbrojoną w maczugi górę mięśni. Zanim facet zorientował się, o co chodzi, krwawił już z tuzina ran.
Waza z owocami, stojąca na stole pośrodku sali, zniknęła w czarnych oparach. W sekundę później pojawiła się znowu, pełna po brzegi jadowitych węży.
Właściciel otworzył usta. Wybiegły z nich skarabeusze.
W ogólnym zamieszaniu udało nam się zwiać. Jednooki pokrzykiwał i chichotał jeszcze przez dłuższy czas.
Kapitan przyjrzał się nam. Staliśmy za jego stołem, jeden oparty o drugiego. Jednookiego nadal dręczyły napady śmiechu. Nawet Porucznik nie potrafił zachować obojętnej miny.
– Są pijani – stwierdził Kapitan.
– Jesteśmy pijani – zgodził się Jednooki. – Oczywiście, ogromnie, obrzydliwie pijani.
Porucznik szturchnął go w bok.
– Usiądźcie i zachowujcie się przyzwoicie, kiedy tu jesteście.
„Tu” oznaczało wytworny ogród, naprawdę wytworny, o niebo lepszy niż nasza poprzednia przystań. Nawet dziwki miały tu tytuły. Sposób, w jaki posadzono rośliny, i triki architektów ogrodniczych podzieliły ogrody na wiele na wpół odosobnionych obszarów. Były tam stawy, wieżyczki i kamienne chodniki, a w powietrzu unosił się wszechogarniający zapach kwiatów.
– Trochę tutaj dla nas za bogato – zauważyłem.
– Po co tu jesteśmy? – zapytał Porucznik.
Reszta zaczęła się rozglądać za czymś do siedzenia.
Kapitan wskazał na wielki kamienny stół, wokół którego mogłoby siedzieć dwudziestu ludzi.
– Zaproszono nas tu. Zachowujcie się odpowiednio.
Dotknął przypiętej do piersi odznaki. Oznaczała ona, że noszący ją znajduje się pod opieką Duszołapa. Każdy z nas miał podobną, lecz rzadko je przypinaliśmy. Gest Kapitana wskazywał, że powinniśmy naprawić ten błąd.
– To Schwytany nas zaprosił? – zapytałem. Wciąż walczyłem ze skutkami wypicia nadmiernej ilości ale. To powinno znaleźć się w Kronikach.
– Nie. Odznaki są na użytek obsługi.
Wskazał dłonią. Wszyscy, których było widać, mieli odznaki wskazujące na związek z tym czy z tamtym spośród Schwytanych. Rozpoznałem kilku z nich. Wyjec. Glizda. Władczyni Burz. Kulawiec.
– Zaprosił nas tu człowiek, który pragnie zaciągnąć się do Kompanii.
– Zaciągnąć się? Do Czarnej Kompanii? – zapytał Jednooki. – Upadł na głowę?
Minęły lata, odkąd przyjęliśmy ostatniego rekruta.
Kapitan uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Pewnego razu jeden czarownik to zrobił.
– I do dzisiaj nie przestał żałować – poskarżył się Jednooki.
– Czemu więc nadal z nami jest? – zapytałem.
Jednooki nie odpowiedział. Nikt nie opuszcza Kompanii, chyba że nogami do przodu. Ta jednostka to nasza rodzina.
– Jaki on jest? – zapytał Porucznik.
Kapitan zamknął oczy.
– Niezwykły. Mógłby się przydać. Polubiłem go. Osądźcie jednak sami. Oto on. – Wskazał palcem na człowieka przyglądającego się ogrodom.
Nosił ubranie koloru szarego, wystrzępione i połatane. Był niski, chudy i ciemnoskóry. Czarny i przystojny. Zbliżał się zapewne do trzydziestki. Nie robił szczególnego wrażenia…
A jednak… Za drugim spojrzeniem zauważało się coś niezwykłego. Skupienie, twarz bez wyrazu, coś w jego postawie. Ogrody go nie onieśmielały.
Ludzie spoglądali na niego i marszczyli nosy. Nie widzieli człowieka. Widzieli łachmany, które budziły w nich odrazę. Fakt, że wpuszczono tu nas, był wystarczająco przykry, ale szmaciarze? To było już za wiele.
Wystrojony z przepychem służący podszedł do niego, by wskazać mu drzwi, przez które najwyraźniej wszedł przez pomyłkę.
Mężczyzna minął służącego, jakby ten nie istniał, i podszedł do nas. Poruszał się z pewną sztywnością, co wskazywało, że wracał dopiero do zdrowia.
– Kapitanie?
– Dobry wieczór. Proszę usiąść.
Ociężały generał sztabu odłączył się od grupy starszych oficerów i młodych, wysmukłych kobiet. Postąpił kilka kroków w naszą stronę i zatrzymał się. Kusiło go, żeby okazać nam swą nieprzychylność.
Rozpoznałem go. Lord Jalena. Zajmował stanowisko tak wysokie, jak tylko było to możliwe dla kogoś, kto nie był jednym z Dziesięciu Których Schwytano. Twarz miał czerwoną i nabrzmiałą. Jeśli nawet Kapitan go zauważył, nie dał tego po sobie poznać.
– Panowie, to jest… Kruk. Pragnie się do nas przyłączyć. Kruk to nie jest jego prawdziwe imię. To jednak nieważne. Wy również kłamaliście. Przedstawcie się i zadajcie mu pytania.
W tym Kruku było coś dziwnego. Najwyraźniej to on nas tu zaprosił. Nie przypominał zachowaniem ulicznego żebraka, wyglądał jednak jak ostatni łachmyta.
Lord Jalena zbliżył się do nas. Sapał ciężko. Na widok podobnych świń odczuwam ochotę, by zmusić je choć do połowy tego, do czego zmuszają swoich żołnierzy.
Spojrzał groźnie na Kapitana.
– Proszę pana – zaczął pomiędzy sapnięciami – ma pan takie koneksje, że nie możemy panu odmówić, ale… Ogrody są dla ludzi z towarzystwa. Tak jest od dwustu lat. Nie wpuszczamy…
Kapitan uśmiechnął się kpiąco. Łagodnym tonem odpowiedział:
– Jestem tu gościem, mój panie. Jeśli nie odpowiada panu moje towarzystwo, proszę poskarżyć się temu, kto mnie zaprosił. – Wskazał ręką na Kruka.
Jalena wykonał połowę zwrotu w prawo.
– Proszę pana…
Jego oczy i usta stały się nagle okrągłe.
– To ty!
Kruk spojrzał na Jalenę. Nie drgnął mu żaden mięsień ani nie zadrżała brew. Policzki grubasa utraciły kolor. Spojrzał niemal z błaganiem na swych towarzyszy, przeniósł wzrok na Kruka, a wreszcie zwrócił się w stronę Kapitana. Jego usta się poruszyły, lecz nie wydobyły się z nich żadne słowa.
Kapitan wyciągnął rękę w stronę Kruka, który przyjął od niego odznakę Duszołapa i przypiął ją sobie na piersi.
Jalena pobladł jeszcze bardziej. Wycofał się.
– Chyba cię zna – zauważył Kapitan.
– Myślał, że nie żyję.
Jalena wrócił do swych towarzyszy. Bełkotał coś i wskazywał palcem. Pobladli mężczyźni spojrzeli w naszą stronę. Zamienili kilka słów, po czym cała banda uciekła z ogrodu.
Kruk nie wyjaśnił sytuacji. Zapytał tylko:
– Przejdziemy do rzeczy?
– Czy zechcesz nam wytłumaczyć, co jest grane? – W głosie Kapitana zabrzmiała niebezpieczna łagodność.
– Nie.
– Radzę się zastanowić. Twoja osoba może stać się zagrożeniem dla całej Kompanii.
– Nie. To sprawa osobista. Nie wciągnę was w nią.
Kapitan zastanowił się nad tym. Nie lubił grzebać w cudzej przeszłości. Nie bez powodu. Uznał, że tym razem ma powód.
– Jak możesz nie wplątać nas w swoje problemy? Najwyraźniej zrobiłeś wrażenie na Lordzie Jalenie.
– Nie na Jalenie. Na jego przyjaciołach. To stara historia. Załatwię to, zanim się zaciągnę. Pięciu musi umrzeć, by rachunek został zamknięty.
To brzmiało ciekawie. Och, woń tajemnicy i ciemnych sprawek, łajdactw i zemsty. To jądro dobrej opowieści.
– Jestem Konował. Masz jakiś szczególny powód, by nie podzielić się z nami swą opowieścią?
Kruk spojrzał mi w twarz. Najwyraźniej panował całkowicie nad sobą.
– To sprawa prywatna, stara i wstydliwa. Nie chcę o tym rozmawiać.
– W takim razie nie mogę głosować za przyjęciem – stwierdził Jednooki.
Dwaj mężczyźni i kobieta nadeszli po chodniku wykładanym flizami. Zatrzymali się, spoglądając na miejsce, gdzie uprzednio stali towarzysze Lorda Jaleny. Spóźnialscy? Byli zaskoczeni. Patrzyłem, jak rozprawiają pomiędzy sobą.
Elmo głosował tak samo jak Jednooki. Porucznik podobnie.
– Konował? – zapytał Kapitan.
Zagłosowałem „tak”. Poczułem zapach tajemnicy i nie chciałem, by mi się wymknęła.
Kapitan oznajmił Krukowi:
– Znam część historii. Dlatego głosuję tak samo jak Jednooki. W interesie Kompanii. Chciałbym cię przyjąć, ale… Załatw to, zanim opuścimy miasto.
Spóźnialscy ruszyli w naszą stronę. Zadarli podbródki, jednak byli zdecydowani dowiedzieć się, gdzie się podziali ich towarzysze.
– Kiedy to się stanie? – zapytał Kruk. – Ile mam czasu?
– Jutro o świcie wyjeżdżamy.
– Co? – zapytałem.
– Chwileczkę – powiedział Jednooki. – Dlaczego tak szybko?
Nawet Porucznik, który nigdy się niczemu nie dziwi, zauważył:
– Mieliśmy dostać dwa tygodnie.
Znalazł sobie przyjaciółkę, po raz pierwszy odkąd go znałem.
Kapitan wzruszył ramionami.
– Jesteśmy potrzebni na północy. Kulawiec stracił fortecę w Rozdaniu na rzecz buntownika o imieniu Zgarniacz.
Spóźnialscy podeszli do nas. Jeden z mężczyzn zapytał:
– Co się stało z przyjęciem w Grocie Kamelii?
Najeżyłem się cały. Jego głos przypominał nosowe skomlenie. Przepojony był arogancją i pogardą. Nie słyszałem podobnego tonu od chwili, gdy wstąpiłem do Czarnej Kompanii. W Berylu nie przemawiano w ten sposób.
W Opalu nie znają Czarnej Kompanii, powiedziałem sobie. Jeszcze jej nie poznali.
Ten głos podziałał na Kruka jak uderzenie młotem kowalskim w tył głowy. Zesztywniał. Na chwilę jego oczy stały się zimne jak lód. Następnie w ich kącikach pojawiły się zmarszczki wywołane przez uśmiech – najbardziej złowieszczy, jaki w życiu widziałem.
Kapitan szepnął:
– Wiem, dlaczego Jalena dostał ataku niestrawności.
Siedzieliśmy bez ruchu, porażeni śmiertelną groźbą. Kruk podniósł się i odwrócił powoli. Tamci troje ujrzeli jego twarz.
Skomlący facet zakrztusił się. Jego towarzysz zaczął drżeć. Kobieta otworzyła usta. Nic z nich nie popłynęło.
Skąd Kruk wyciągnął nóż, tego nie wiem. Wszystko odbyło się zbyt szybko, bym mógł to dostrzec. Z poderżniętego gardła skomlącego popłynęła krew. Stal dosięgła serca jego przyjaciela. Kruk zacisnął lewą dłoń na gardle kobiety.
– Nie, proszę – szepnęła słabym głosem. Nie liczyła na litość. Kruk zacisnął rękę. Obalił kobietę na kolana. Jej twarz stała się fioletowa i obrzękła. Wywaliła język. Złapała go z drżeniem za nadgarstek. Podniósł ją i zajrzał jej w oczy, aż wybałuszyła je i ciało jej opadło bezwładnie. Zadrżała po raz drugi i skonała.
Kruk cofnął gwałtownie rękę. Spojrzał na swe sztywne, drżące łapsko z upiornym wyrazem twarzy. Poddał się napadowi przebiegających całe ciało drgawek.
– Konował! – warknął Kapitan. – Podobno jesteś lekarzem.
– Tak jest.
Ludzie zaczęli reagować. Cały ogród na to patrzył. Obejrzałem skomlącego. Zimny trup. Jego kompan tak samo. Zwróciłem się w stronę kobiety.
Kruk przyklęknął. Ujął ją za lewą rękę. W oczach miał łzy. Zdjął z jej palca złotą obrączkę ślubną i schował do kieszeni. To było wszystko, co zabrał, choć miała na sobie niezły majątek w biżuterii.
Nasze spojrzenia spotkały się. W jego oczach ponownie dostrzegłem lód. Wzywał mnie, bym powiedział głośno to, co pomyślałem.
– Nie chcę popadać w histerię – warknął Jednooki – ale dlaczego nie zmiatamy stąd w cholerę?
– Dobry pomysł – stwierdził Elmo i wprawił swe kończyny w ruch.
– Jazda! – krzyknął na mnie Kapitan. Złapał Kruka za ramię.
Podążyłem za nimi.
– Załatwię swoje sprawy przed świtem – obiecał Kruk.
Kapitan obejrzał się.
– Tak – powiedział tylko.
Ja też tak sądziłem.
Mieliśmy jednak wyjechać z Opalu bez niego.
Nocą Kapitan odebrał kilka wrednych liścików. Jedynym komentarzem było:
– Ta trójka to musieli być jacyś ważniacy.
– Mieli odznaki Kulawca – stwierdziłem. – Co to właściwie za afera z tym Krukiem? Kim on jest?
– Kimś, kto pożarł się z Kulawcem, komu zrobiono paskudny numer i zostawiono, sądząc, że nie żyje.
– Czy o kobiecie ci nie opowiedział?
Kapitan wzruszył ramionami. Uznałem to za potwierdzenie.
– Założę się, że była jego żoną. Może go zdradzała.
Takie rzeczy zdarzają się tu często. Spiski, zabójstwa i bezpardonowa walka o władzę. Pełna radość dekadencji. Pani nie sprzeciwia się niczemu. Może te rozgrywki ją bawią.
Posuwając się na północ, zbliżaliśmy się coraz bardziej do serca imperium. Każdego dnia kraj wokół nas wywierał coraz bardziej ponure wrażenie. Tubylcy stali się w jeszcze większym stopniu posępni, przygnębieni i odstręczający. Mimo pory roku nie były to szczęśliwe okolice.
Nadszedł dzień, w którym musieliśmy przejść obok samej duszy imperium, Wieży w Uroku, zbudowanej przez Panią po jej zmartwychwstaniu. Eskortowali nas kawalerzyści o twardym spojrzeniu. Nie zbliżyliśmy się do Wieży bardziej niż na pięć kilometrów, a mimo to jej sylwetka była widoczna ponad horyzontem. Jest to masywny sześcian z ciemnego kamienia, o wysokości, z pewnością, ponad stu pięćdziesięciu metrów.
Przyglądałem się Wieży przez cały dzień. Jak wyglądała nasza władczyni? Czy kiedykolwiek ją spotkam? Intrygowała mnie. Tej nocy stworzyłem szkic, w którym próbowałem ją scharakteryzować, lecz przeobraziła się ona w romantyczną fantazję.
Następnego popołudnia napotkaliśmy jeźdźca o bladym obliczu, który galopował na południe w poszukiwaniu Kompanii. Jego odznaki identyfikowały go jako człowieka Kulawca. Nasza straż przednia doprowadziła go do Porucznika.
– Robicie sobie cholerne wakacje czy co? Potrzebują was w Forsbergu. Dość leniuchowania.
Porucznik to spokojny facet, przyzwyczajony do szacunku należnego jego szarży. Był tak zdumiony, że nie odezwał się ani słowem. Kurier stał się jeszcze bardziej ordynarny. Wreszcie Porucznik zapytał:
– Jaki masz stopień?
– Kapral. Kurier Kulawca. Koleś, lepiej zasuwaj. On nie lubi wałkoni.
Porucznik odpowiada za dyscyplinę w Kompanii. Zdejmuje ten ciężar z barków Kapitana. To rozsądny i sprawiedliwy gość.
– Sierżancie! – warknął na Elma. – Chodźcie tutaj.
Był wściekły. Z reguły tylko Kapitan tytułuje Elma sierżantem.
Elmo, który jechał wtedy tuż obok Kapitana, pokłusował ku przodowi kolumny. Kapitan podążył za nim.
– Słucham? – zapytał Elmo.
Porucznik zatrzymał Kompanię.
– Spuść temu kmiotkowi baty. Trzeba go nauczyć respektu.
– Tak jest. Otto. Szewczyk. Chodźcie tutaj.
– Dwadzieścia batów powinno wystarczyć.
– Tak jest, dwadzieścia.
– Co, do diabła, wyprawiacie? Żaden śmierdzący najemnik nie będzie…
– Poruczniku, sądzę, że to wymaga dodatkowych dziesięciu uderzeń – stwierdził Kapitan.
– Tak jest. Elmo?
– Trzydzieści batów, Poruczniku.
Walnął na odlew kuriera, który zleciał z siodła. Otto i Szewczyk podnieśli go, zaciągnęli do płotu i rozłożyli na nim. Szewczyk rozciął mu tył koszuli.
Elmo wymierzał ciosy szpicrutą Porucznika. Nie przykładał się zbytnio. Nie miała to być zemsta, lecz jedynie wskazówka dla tych, którzy traktowali Czarną Kompanię z lekceważeniem.
Gdy Elmo skończył, byłem na miejscu z apteczką.
– Spróbuj się uspokoić, chłopcze. Jestem lekarzem. Oczyszczę ci plecy i zabandażuję je. – Poklepałem go po policzku. – Nieźle to zniosłeś jak na człowieka z północy.
Kiedy skończyłem, Elmo dał mu nową koszulę. Nieproszony udzieliłem mu wskazówek na temat pielęgnacji ran, po czym poradziłem:
– Zamelduj się Kapitanowi, tak jakby tego nie było. – Wskazałem palcem na Kapitana.
Nasz przyjaciel Kruk dogonił nas. Przyglądał się zajściu z grzbietu pokrytego potem i kurzem deresza.
Posłaniec skorzystał z mojej rady. Kapitan powiedział mu:
– Powtórz Kulawcowi, że posuwam się naprzód tak szybko, jak mogę. Nie mam zamiaru gnać i przybyć na miejsce niezdolny do walki.
– Tak jest. Powtórzę mu. Tak jest.
Wdrapał się na siodło z niezwykłą ostrożnością. Potrafił dobrze ukrywać swoje uczucia.
– Kulawiec wyrwie ci za to serce – zauważył Kruk.
– Niezadowolenie Kulawca mnie nie obchodzi. Sądziłem, że dołączysz do nas, zanim opuścimy Opal.
– Spłacanie długów się przeciągnęło. Jednego w ogóle nie było w mieście, a drugiego ostrzegł Lord Jalena. Straciłem trzy dni, by go odszukać.
– Co z tym, którego nie było?
– Postanowiłem zamiast tego przyłączyć się do was.
To nie była zadowalająca odpowiedź, lecz Kapitan prześliznął się nad tą kwestią.
– Nie mogę cię przyjąć, dopóki masz niezałatwione sprawy na zewnątrz.
– Odpuściłem to. Spłaciłem już najważniejszy dług.
Chodziło mu o kobietę. Czułem to wyraźnie.
Kapitan spojrzał na niego z kwaśną miną.
– Zgoda. Dołącz do plutonu Elma.
– Dziękuję, panie Kapitanie.
To brzmiało dziwnie. Kruk nie był człowiekiem przyzwyczajonym do zwracania się do innych przez „pan”.
Podróż na północ trwała nadal. Przejechaliśmy przez Wiąz, Wcięcie i Róże, i jadąc wciąż na północ, dotarliśmy do Forsbergu. To niegdysiejsze królestwo przerodziło się w teren krwawej jatki.
Miasto Wiosło leży na samej północy Forsbergu. Jeszcze dalej, w lasach, znajduje się Kraj Kurhanów, gdzie przed czterema wiekami pogrzebano Panią i jej kochanka Dominatora. Uparte nekromantyczne dociekania czarodziejów z Wiosła wyzwoliły Panią i Dziesięciu Których Schwytano z ich mrocznych snów, czekających spełnienia. Teraz ich dręczeni poczuciem winy potomkowie toczyli z Panią wojnę.
W południowym Forsbergu panowały złudne pozory pokoju. Chłopstwo witało nas bez entuzjazmu, z chęcią jednak brało od nas pieniądze.
– To dlatego, że widok żołnierzy Pani płacących za cokolwiek to dla nich nowość – twierdził Kruk. – Oni po prostu biorą sobie wszystko, co wpadnie im w oko.
Kapitan chrząknął. Sami postępowalibyśmy podobnie, gdyby nie otrzymane polecenia. Duszołap rozkazał nam zachowywać się po dżentelmeńsku. Wręczył też Kapitanowi tęgą szkatułę. Kapitan nie oponował. Nie ma sensu robić sobie wrogów bez potrzeby.
Nasza podróż trwała już dwa miesiące. Za nami tysiące i setki przebytych kilometrów. Byliśmy wykończeni. Kapitan postanowił dać nam czas na wypoczynek na samej granicy strefy działań wojennych. Może zaczął mieć wątpliwości co do służby u Pani.
Tak czy inaczej, nie ma sensu szukać guza. Zwłaszcza jeśli płacą ci tyle samo, kiedy nie walczysz.
Kapitan poprowadził nas do lasu. Podczas gdy rozbijaliśmy obóz, pogrążył się w rozmowie z Krukiem. Obserwowałem ich.
To ciekawe. Pomiędzy nimi zaczęła powstawać jakaś więź. Nie rozumiałem tego, gdyż za mało wiedziałem o każdym z nich. Kruk był nową zagadką, Kapitan starą.
Przez te wszystkie lata nie dowiedziałem się o Kapitanie niemal niczego. Od czasu do czasu jakieś napomknienie dawało podstawy do spekulacji.
Urodził się w jednym z Miast-Klejnotów. Był zawodowym żołnierzem. Coś zrujnowało jego życie osobiste. Być może kobieta. Porzucił służbę oraz tytuły i został włóczęgą. Wreszcie zaciągnął się do naszej bandy duchowych wygnańców.
Każdy z nas ma swoją przeszłość. Podejrzewam, że kryjemy ją za zasłoną nie dlatego, że chcemy przed nią uciec, lecz dlatego, iż sądzimy, że staniemy się bardziej romantycznymi postaciami, jeśli będziemy, wodząc wokół oczyma, rzucać dyskretne uwagi na temat pięknych kobiet na zawsze pozostających poza naszym zasięgiem. Ci z nas, których dzieje odgrzebałem, uciekli przed prawem, nie przed tragicznymi miłościami.
Kapitan i Kruk byli jednak najwyraźniej pokrewnymi duszami. Rozbiliśmy obóz. Wystawiliśmy warty. Udaliśmy się na spoczynek. Choć wokół działo się wiele, żadna z walczących stron nie zauważyła nas od razu.
Milczek używał swych zdolności, by wspomóc spostrzegawczość naszych wartowników. Odkrył szpiegów ukrytych poza zewnętrzną linią naszych posterunków i ostrzegł Jednookiego, który zameldował o tym Kapitanowi.
Ten rozłożył mapę na pniu, na którym graliśmy zwykle w karty. Wcześniej przegnał zeń mnie, Jednookiego, Goblina i kilku innych.
– Gdzie oni są?
– Dwóch tutaj. Jeszcze dwóch tam. Jeden tutaj.
– Niech ktoś rozkaże wartownikom się ulotnić. Wymkniemy się niepostrzeżenie. Goblin. Gdzie Goblin? Każcie mu brać się do złudzeń.
Kapitan postanowił w nic się nie wdawać. Decyzja godna pochwały, uznałem.
Po kilku minutach zapytał:
– Gdzie Kruk?
– Chyba poszedł rozliczyć się ze szpiegami – odparłem.
– Co? Czy to idiota? – Twarz Kapitana pociemniała. – Czego, do diabła, chcesz?
Goblin pisnął jak nadepnięty szczur. Robi to od czasu do czasu. Wybuch Kapitana sprawił, że zabrzmiało to jak głos pisklęcia.
– Wzywał mnie pan.
Kapitan tupał nogami. Warczał i krzywił się. Gdyby miał talent Goblina lub Jednookiego, dym zacząłby mu buchać z uszu.
Mrugnąłem do Goblina, który uśmiechnął się jak wielka ropucha. Ten mały, człapiący taniec wojenny miał nas po prostu ostrzec, żeby go nie drażnić. Kapitan grzebał w mapach, rzucał ponure spojrzenia, czepiał się mnie.
– To mi się nie podoba. Czy ty go do tego namówiłeś?
– Cholera, nie.
Nie usiłuję tworzyć historii Kompanii. Zapisuję ją tylko.
Nagle pojawił się Kruk. Rzucił zwłoki do stóp Kapitana i zademonstrował sznur okropnych trofeów.
– Co to, do diabła?
– Kciuki. W tych okolicach się je zbiera.
Kapitan pozieleniał na twarzy.
– Po co nam trupy?
– Wsadźmy mu stopy w ognisko i tak zostawmy. Nie będą marnować czasu na zastanawianie się, jak ich odkryliśmy.
Jednooki, Goblin i Milczek rzucili urok na Kompanię. Wymknęliśmy się jak śliska ryba z palców niezgrabnego rybaka. Nieprzyjacielski batalion, który skradał się ku nam, nie zdążył nawet złapać naszej woni. Skierowaliśmy się prosto na północ. Kapitan miał zamiar odszukać Kulawca.
Późnym popołudniem Jednooki zaintonował marsza. Goblin pisnął na znak protestu. Jednooki uśmiechnął się i zaczął śpiewać jeszcze głośniej.
– On zmienia słowa! – kwiczał Goblin.
Ludzie uśmiechali się i czekali. Jednooki i Goblin od wieków toczyli pojedynki. Jednooki zawsze szuka zwady, a Goblin potrafi być drażliwy jak świeże oparzenie. Ich kłótnie dostarczają nam rozrywki.
Tym razem Goblin nie podjął rękawicy. Zignorował Jednookiego. Mały Murzyn poczuł się urażony. Zaczął śpiewać jeszcze głośniej. Oczekiwaliśmy fajerwerków, a tu wiało nudą. Niepowodzenie wprawiło Jednookiego w ponury nastrój.
Chwilę później Goblin powiedział mi:
– Miej gały otwarte, Konował. To dziwna okolica. Tu wszystko może się zdarzyć.
Zachichotał.
Giez wylądował na zadzie wierzchowca Jednookiego. Zwierzę zarżało i stanęło dęba. Zaspany Jednooki zwalił się z siodła. Wszyscy ryknęli śmiechem. Mały, zasuszony czarodziej podniósł się z ziemi, przeklinając i wymachując swym wyświechtanym kapeluszem. Walnął konia wolną ręką. Trafił prosto w czoło zwierzęcia. Nagle zaczął podskakiwać z jękiem i dmuchać sobie w knykcie.
W nagrodę usłyszał serię gwizdów. Goblin uśmiechał się głupkowato.
Wkrótce Jednooki ponownie pogrążył się w drzemce. Można się tego nauczyć po wielu uciążliwych kilometrach jazdy wierzchem. Ptak usiadł mu na ramieniu. Żachnął się i odpędził go ręką… Ptak zostawił wielki, cuchnący, fioletowy ślad. Jednooki zawył. Zaczął ciskać czym popadnie. Rozdarł sobie kaftan, ściągając go.
Ponownie się zaśmialiśmy. Goblin wyglądał niewinnie jak dziewica. Jednooki warczał i charczał, ale się nie połapał.
Coś mu zaświtało dopiero wtedy, gdy wjechawszy na szczyt wzgórza, dostrzegł bandę karzełków wielkości małp, zajętych całowaniem bożka przypominającego tylną część ciała konia. Każdy z karzełków był miniaturą Jednookiego.
Mały czarodziej rzucił paskudne spojrzenie na Goblina. Ten odpowiedział mu niewinnym wzruszeniem ramion.
– Punkt dla Goblina – stwierdziłem.
– Lepiej uważaj na siebie, Konował – warknął Jednooki. – Bo inaczej to ty będziesz mnie całował, o tutaj. – Poklepał się po tyłku.
– Prędzej mi kaktus wyrośnie.
Jednooki jest zdolniejszym czarodziejem niż Goblin czy Milczek, ale nawet w połowie nie tak dobrym, jak chciałby nam wmówić. Gdyby potrafił zrealizować choć połowę swych gróźb, stałby się zagrożeniem dla Schwytanych. Milczek jest bardziej konsekwentny, a Goblin bardziej pomysłowy.
Będzie teraz leżał po nocach i rozmyślał, jak się odegrać na Goblinie. Dziwna z nich para. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie pozabijali się nawzajem.
Łatwiej było powiedzieć: „Znajdziemy Kulawca”, niż tego dokonać. Podążyliśmy jego śladem w głąb lasu, gdzie znaleźliśmy porzucone roboty ziemne i mnóstwo zabitych buntowników. Następnie skierowaliśmy się w dół, w dolinę szerokich łąk przedzielonych połyskującym strumieniem.
– Co to, u diabła? – zapytałem Goblina. – Wygląda dziwnie.
Łąki upstrzone były niskimi, czarnymi, szerokimi garbami. Wszędzie było pełno trupów.
– To jeden z powodów, dla których Schwytani wzbudzają lęk. Zabójczy czar. Grunt wzniósł się pod wpływem jego gorąca.
Zatrzymałem się, by przyjrzeć się wzniesieniu.
Czarny obszar wyglądał jak wyznaczony za pomocą cyrkla. Odgraniczony był ostro jak pociągnięciem pióra. W jego środku leżały zwęglone szkielety. Miecze i groty włóczni wyglądały jak woskowe imitacje zbyt długo pozostawione na słońcu. Zauważyłem, że Jednooki przygląda się temu z uwagą.
– Jeśli nauczysz się robić coś takiego, zacznę się ciebie bać.
– Sam bym się wtedy siebie bał.
Obejrzałem następny krąg. Wyglądał tak samo jak pierwszy.
Kruk zatrzymał konia obok mnie.
– To robota Kulawca. Widziałem to już przedtem.
Zwęszyłem okazję. Może teraz był w odpowiednim nastroju.
– Kiedy to było?
Nie zwrócił na mnie uwagi.
Nie chciał wyjść ze swej skorupy. Często nie mówił nawet „cześć”, a co dopiero rozmawiał o tym, kim lub czym był. To zimny facet. Okropności tej doliny nie poruszyły go wcale.
– Tym razem Kulawiec przegrał – uznał Kapitan. – Jest w odwrocie.
– Czy ruszamy za nim? – zapytał Porucznik.
– To niezwykła okolica. Działając sami, narażamy się na większe niebezpieczeństwo.
Podążyliśmy tropem przemocy, pasem zniszczenia. Mijaliśmy spustoszone pola, spalone wioski, pomordowanych ludzi, wyrżnięty inwentarz i zatrute studnie. Kulawiec zostawiał za sobą jedynie śmierć i zgliszcza.
Mieliśmy za zadanie pomóc w utrzymaniu Forsbergu. Nie było naszym obowiązkiem połączyć się z Kulawcem. Nie chciałem mieć z nim do czynienia. Nie chciałem nawet przebywać w tej samej prowincji, co on.
W miarę jak ślady zniszczenia stawały się coraz świeższe, Kruk coraz bardziej się podniecał. Okazywał przerażenie, które stopniowo przeradzało się w determinację i nieugięty spokój, za którym tak często się krył.
Gdy zastanawiam się nad naturą moich towarzyszy, odczuwam zwykle pragnienie opanowania pewnego drobnego talentu. Chciałbym móc zajrzeć w ich duszę i odsłonić mroczne i jasne tęsknoty, które nimi kierują. Potem zaglądam pospiesznie w dżunglę mej własnej duszy i dziękuję niebiosom, że nie potrafię tego dokonać. Nikt, kto z trudem zachowuje pokój sam ze sobą, nie powinien grzebać w duszy drugiego.
Postanowiłem, że będę uważniej obserwował naszego najnowszego brata.
Nie potrzeba było nam informacji od wracającego ze zwiadu Płotki, aby odgadnąć, że jesteśmy już blisko. Na horyzoncie przed nami widniały wysokie, pochyłe drzewa dymu. Ta część Forsbergu była płaska, otwarta i cudownie zielona. Na tle turkusowego nieba te ohydne słupy wzbudzały jeszcze większą odrazę.
Prawie nie było wiatru. Popołudnie będzie bardzo gorące.
Płotka zatrzymał się przed Porucznikiem. Elmo i ja przestaliśmy wymieniać między sobą stare, wytarte kłamstwa i wsłuchaliśmy się w jego słowa. Wskazał na wieżę z dymu.
– W wiosce jest jeszcze trochę ludzi Kulawca, Poruczniku.
– Rozmawiałeś z nimi?
– Nie. Długogłowy uważał, że pan by tego nie chciał. Czeka pod osadą.
– Ilu ich jest?
– Dwudziestu, może dwudziestu pięciu. Pijani i źli. Oficer jeszcze gorszy od reszty.
Porucznik obejrzał się za siebie.
– O, Elmo. To twój szczęśliwy dzień. Zabierz dziesięciu ludzi i pojedź z Płotką na zwiady.
– Niech to szlag – mruknął Elmo. To dobry żołnierz, ale w parne wiosenne dni ogarnia go lenistwo. – Dobrze. Otto. Milczek. Mikrus. Białas. Wkurw. Kruk…
Kaszlnąłem dyskretnie.
– Upadłeś na łeb, Konował? Jak sobie życzysz.
Policzył szybko na palcach i wymienił jeszcze trzy imiona.
Uformowaliśmy własną kolumnę. Elmo omiótł nas wzrokiem, by się upewnić, że nie zapomnieliśmy głów.
– Idziemy.
Ruszyliśmy naprzód. Płotka zaprowadził nas do lasku sąsiadującego ze zniszczoną osadą. Czekali tam Długogłowy i człowiek zwany Przyjemniaczkiem.
– Coś nowego? – zapytał Elmo.
– Ognie się dopalają – odparł Przyjemniaczek, którego sarkazm jest już legendarny.
Spojrzeliśmy na wieś. Nie widziałem nic, na widok czego nie czułbym mdłości. Zarżnięta trzoda. Pozarzynane psy i koty. Małe, żałosne postacie martwych dzieci.
– Byle nie dzieci – odezwałem się, nie zdając sobie sprawy z tego, że mówię głośno. – Tylko nie małe dzieci.
Elmo spojrzał na mnie dziwnie, nie dlatego, że sam nie był wstrząśnięty, lecz dlatego, że okazałem nadzwyczaj dużo uczuć. Widziałem już mnóstwo zabitych. Nie wyjaśniłem mu tego. Dla mnie różnica między dorosłymi a dziećmi jest ogromna.
– Elmo, muszę tam pojechać.
– Nie bądź głupi, Konował. Co możesz poradzić?
– Jeśli uratuję choć jednego dzieciaka…
– Pojadę z nim – wtrącił się Kruk. W jego ręku pojawił się nóż. Musiał nauczyć się tego od jakiegoś magika. Robi to zawsze, kiedy jest zdenerwowany lub zły.
– Chcesz tym zastraszyć dwudziestu pięciu facetów?
Kruk wzruszył ramionami.
– Konował ma rację, Elmo. Trzeba to zrobić. Pewnych rzeczy nie można tolerować.
Elmo ustąpił.
– Pojedziemy wszyscy. Oby tylko nie byli na tyle pijani, by pomylić sojuszników z wrogami.
Kruk ruszył naprzód.
Wioska była dość duża. Przed przybyciem Kulawca było w niej ponad dwieście domów. Połowa spłonęła lub właśnie płonęła. Ulice usłane były trupami. Muchy gromadziły się wokół ich niewidzących oczu.
– Nikogo w wieku poborowym – zauważyłem.
Zsiadłem z konia i uklęknąłem przy cztero- lub pięcioletnim chłopcu. Czaszkę miał rozbitą, nadal jednak oddychał. Kruk opadł na ziemię obok mnie.
– Nie mogę nic poradzić – stwierdziłem.
– Możesz skrócić jego męczarnie. – W oczach Kruka ujrzałem łzy. Łzy i gniew. – Na to nie ma usprawiedliwienia. – Podszedł do trupa leżącego w cieniu.
Mógł mieć około siedemnastu lat. Ubrany był w kurtkę regularnych oddziałów buntowników. Zginął w walce.
– Na pewno był na przepustce – powiedział Kruk. – Jeden chłopiec dla ochrony ich wszystkich.
Wyjął łuk z martwych palców i wygiął go.
– Dobre drewno. Kilka tysięcy podobnych mogłoby wystarczyć, by wykończyć Kulawca.
Zarzucił łuk na plecy. Przywłaszczył sobie też strzały chłopca. Obejrzałem kolejnych dwoje dzieci. Nie mogłem już im pomóc. Wewnątrz spalonej chatyny trafiłem na ciało babci, która zginęła, próbując osłonić niemowlę. Na próżno.
Od Kruka biło obrzydzenie.
– Takie bydlaki jak Kulawiec stwarzają dwóch wrogów na miejsce każdego, którego niszczą.
Dotarło do mnie stłumione łkanie oraz przekleństwa i śmiech gdzieś przed nami.
– Zobaczmy, co to takiego.
Obok chaty natknęliśmy się na czterech martwych żołnierzy. Chłopak nie zginął bez walki.
– Świetnie strzelał – zauważył Kruk. – Biedny dureń.
– Dureń?
– Powinien mieć na tyle rozsądku, żeby uciec. Może wówczas obeszliby się z nimi łagodniej.
Zdziwiła mnie jego żarliwość. Co go obchodził chłopak z przeciwnej strony barykady?
– Martwi bohaterowie nie mogą liczyć na drugą szansę.
Aha! Zobaczył analogię z wydarzeniem ze swej tajemniczej przeszłości.
A potem ujrzeliśmy scenę zdolną napełnić niesmakiem każdego, kto był skażony choć odrobiną człowieczeństwa.
Dwunastu żołnierzy ustawionych w kręgu rechotało, opowiadając prostackie dowcipy. Przypominali psy, które, wbrew zwyczajom, nie walczyły o prawo do pokrycia suki, lecz ustawiły się w kolejce.
Wraz z Krukiem wsiedliśmy na konie, by widzieć lepiej. Ofiara była dziewięcioletnią dziewczynką. Naznaczoną śladami uderzeń. Była przerażona, nie wydawała jednak głosu. Po chwili zrozumiałem dlaczego. Była niema.
Wojna to okrutne zajęcie, wykonywane przez okrutnych ludzi. Bogowie wiedzą, że Czarna Kompania nie składa się z cherubinów. Są jednak pewne granice.
Przeklinał i łkał starzec, któremu kazali się temu przyglądać.
Kruk przeszył strzałą człowieka, który miał właśnie dobrać się do dziewczynki.
– Cholera! – wrzasnął Elmo. – Kruk!
Żołnierze zwrócili się ku nam, wyciągając broń. Kruk wypuścił kolejną strzałę, która powaliła człowieka trzymającego starca. Ludzie Kulawca stracili wszelką ochotę do walki.
Elmo szepnął:
– Białas, idź i powiedz szefowi, żeby przyciągnął tu swoje dupsko.
Jednemu z ludzi Kulawca przyszedł do głowy podobny pomysł. Oddalił się pospiesznie. Kruk pozwolił mu na to.
Kapitan skroi mu za to tyłek na plasterki.
Najwyraźniej Kruk nie przejmował się tą perspektywą.
– Chodź tu, staruszku. Przyprowadź dziecko. Nałóż jej jakieś ubranie.
Jedna część mnie nie mogła nie przyklasnąć Krukowi, druga jednak nazwała go durniem.
Elmo nie musiał nam mówić, żebyśmy patrzyli uważnie za siebie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wdepnęliśmy w poważną kabałę. Spiesz się, Białas, pomyślałem.
Ich posłaniec pierwszy dotarł do swego dowódcy. Ten nadszedł chwiejnym krokiem. Płotka miał rację. Był gorszy od swoich ludzi.
Staruszek i dziewczynka uczepili się strzemienia Kruka. Stary wykrzywił się na widok naszych odznak. Elmo przesunął swego wierzchowca ku przodowi i wskazał palcem na Kruka. Skinąłem głową.
Pijany oficer zatrzymał się przed Elmem. Omiótł nas spojrzeniem swych tępych oczu. Chyba wywarliśmy na nim wrażenie. Nasza brutalna robota uczyniła nas twardymi i było to po nas widać.
– To ty! – pisnął nagle w identyczny sposób jak skomlący facet w Opalu. Wbił wzrok w Kruka. Odwrócił się i rzucił do ucieczki.
– Stój, Dróżka! – zagrzmiał Kruk. – Przyjmij to jak mężczyzna, ty tchórzliwy złodzieju!
Wyciągnął strzałę z kołczana.
Elmo przeciął mu cięciwę.
Dróżka zatrzymał się. Nie wyraził wdzięczności. Zaklął i zaczął wyliczać okropności, jakie czekają nas z rąk jego patrona.
Obserwowałem Kruka.
Spoglądał na Elma z chłodną furią. Elmo nie wzdrygnął się pod jego spojrzeniem. On również był twardym facetem.
Kruk wykonał swą sztuczkę z nożem. Stuknąłem w jego miecz czubkiem swojego. Wypowiedział ciche przekleństwo, spojrzał na mnie spode łba i uspokoił się.
– Zostawiłeś swe dawne życie za sobą, pamiętasz? – przypomniał mu Elmo.
Kruk skinął głową, jeden szybki gest.
– To trudniejsze, niż mi się zdawało. – Opuścił ramiona. – Zmiataj, Dróżka. Nie jesteś na tyle ważny, by cię zabić.
Za nami rozległ się brzęk. Nadciągał Kapitan.
Ten mały skurwiel Kulawca nadymał się i wił jak kot gotowy do ataku. Elmo spojrzał na niego groźnie. Tamten pojął aluzję.
Kruk mruknął:
– Powinienem być mądrzejszy. To tylko popychadło.
Zadałem mu podchwytliwe pytanie. Odpowiedzią było spojrzenie bez wyrazu.
– Co się tu, cholera, dzieje? – wycharczał Kapitan.
Elmo zaczął składać jeden ze swych zwięzłych meldunków, lecz Kruk mu przerwał.
– Ta pijana morda to jeden z szakali Zouada. Chciałem go wykończyć, ale Elmo i Konował mi przeszkodzili.
Zouad? Gdzie słyszałem to imię? Powiązane z Kulawcem. Pułkownik Zouad. Najgorszy z jego łotrzyków. Oficer polityczny, wśród innych eufemizmów. Jego imię pojawiło się w kilku podsłuchanych rozmowach pomiędzy Krukiem i Kapitanem. Czy Zouad miał być piątą ofiarą Kruka? W takim razie przyczyną jego nieszczęść musiał być sam Kulawiec.
Dziwniej i dziwniej. A również straszniej i straszniej. Kulawiec nie jest facetem, z którym bezpiecznie jest zaczynać.
– Domagam się aresztowania tego człowieka – wrzasnął oficer Kulawca. Kapitan spojrzał na niego. – Zamordował dwóch moich ludzi.
Ciała łatwo było dostrzec. Kruk nie powiedział nic. Elmo wyszedł z roli i wyjaśnił:
– Gwałcili to dziecko. Uważali to za pacyfikację.
Kapitan spojrzał na swego odpowiednika. Tamten poczerwieniał. Nawet najgorszy łotr poczuje się zawstydzony, jeśli nie będzie zdolny powiedzieć nic na swoje usprawiedliwienie.
– Konował? – warknął Kapitan.
– Znaleźliśmy jednego martwego buntownika, Kapitanie. Wszystko wskazuje na to, że sprawa zaczęła się, zanim on się przyłączył.
– Ci ludzie są poddanymi Pani? – zapytał moczymordę Kapitan. – Znajdują się pod jej ochroną?
Przed innym sądem można by podważyć ten argument, w tej chwili jednak miał on swoją wagę. Oskarżony, przez brak obrony, przyznał się do swej moralnej winy.
– Brzydzę się tobą. – Kapitan użył swego cichego, groźnego głosu. – Zjeżdżaj stąd. Nie wchodź mi już nigdy w drogę. W przeciwnym razie oddam cię na łaskę mego przyjaciela.
Tamten odszedł chwiejnym krokiem.
Kapitan zwrócił się w stronę Kruka.
– Ty durna sierotko. Czy masz chociaż pojęcie, co zrobiłeś?
– Zapewne lepsze od pana, Kapitanie – odparł Kruk zmęczonym głosem. – Zrobiłbym to jednak po raz drugi.
– Zastanawiasz się pewnie, po jaką cholerę cię przyjęliśmy? – Kapitan zmienił temat. – Co zamierzasz uczynić z tymi ludźmi, szlachetny wybawco?
Kruk nie zastanowił się jakoś nad tą kwestią. Od momentu tajemniczego przewrotu w swym życiu żył jedynie chwilą obecną. Gnały go widma przeszłości, a o przyszłości nie myślał.
– Ja za nich odpowiadam, nie?
Kapitan zrezygnował z prób doścignięcia Kulawca. Prowadzenie samodzielnych działań wydawało się teraz mniejszym złem.
Konsekwencje objawiły się cztery dni później.
Stoczyliśmy właśnie swą pierwszą poważną bitwę, w której rozbiliśmy siły buntowników dwukrotnie liczniejsze od nas. Nie było to trudne. Byli zieloni, a nasi czarodzieje służyli nam pomocą. Niewielu wrogów zdołało uciec.
Pole bitwy należało do nas. Nasi ludzie zajęli się grabieniem trupów. Elmo, ja, Kapitan i kilku innych przyglądaliśmy się temu pełni samozadowolenia. Jednooki i Goblin świętowali na swój niepowtarzalny sposób – obrzucali się nawzajem obelgami przez usta trupów.
Nagle Goblin zesztywniał. Wybałuszył oczy. Z jego warg wydarł się skowyt, który stawał się coraz wyższy. Padł na ziemię.
Jednooki dopadł go o krok przede mną. Zaczął go uderzać w policzki. Jego wrogość zniknęła bez śladu.
– Zrób mi trochę miejsca! – warknąłem.
Goblin odzyskał przytomność, gdy tylko zdołałem sprawdzić mu puls.
– Duszołap – wyszeptał. – Nawiązał kontakt.
W tej chwili czułem radość, że nie posiadam talentów Goblina. Mieć jednego ze Schwytanych we własnym umyśle to gorsze, niż zostać zgwałconym.
– Kapitanie! – zawołałem. – Duszołap!
Trzymałem się blisko.
Kapitan podbiegł do nas. Nigdy nie biega, chyba że podczas akcji.
– Co się stało?
Goblin westchnął. Otworzył oczy.
– Już odszedł.
Skórę i włosy miał mokre od potu. Pobladł. Zaczął dygotać.
– Odszedł? – zapytał Kapitan. – Co to, u diabła, ma znaczyć?
Pomogliśmy Goblinowi usiąść wygodnie.
– Zamiast ruszyć na nas, Kulawiec poszedł poskarżyć się Pani. Między nim a Duszołapem jest dużo złej krwi. Uważa, że przybyliśmy tu, by mu szkodzić. Spróbował odwrócić role. Jednakże od wydarzeń w Berylu Duszołap jest w łaskach, a Kulawiec nie. Pani kazała mu zostawić nas w spokoju. Duszołapowi nie udało się doprowadzić do jego usunięcia, ale, jak sądzi, wygrał tę rundę.
Goblin przerwał. Jednooki wręczył mu wysoką szklankę, którą ten osuszył natychmiast.
– Powiedział, żebyśmy nie wchodzili Kulawcowi w drogę. Mógłby spróbować nas w jakiś sposób zdyskredytować lub nawet napuścić na nas buntowników. Mówi, że powinniśmy odzyskać fortecę w Rozdaniu. To wprawi w zakłopotanie i buntowników, i Kulawca.
– Jeśli potrzebuje osiągnięć, czemu nie każe nam wyłapać Kręgu Osiemnastu? – mruknął Elmo.
Krąg to naczelne dowództwo buntowników – osiemnastu czarodziejów, którzy sądzą, że razem posiadają wystarczającą moc, by rzucić wyzwanie Pani i Schwytanym. Zgarniacz, nemezis Kulawca w Forsbergu, jest członkiem Kręgu.
Kapitan zamyślił się. Zapytał Kruka:
– Czy masz wrażenie, że w grę wchodzi polityka?
– Kompania jest narzędziem w rękach Duszołapa. Wszyscy to wiedzą. Pytanie, czego zamierza przy jej pomocy dokonać.
– Odniosłem takie wrażenie podczas pobytu w Opalu.
Polityka. Imperium Pani rzekomo stanowi monolit. Dziesięciu Których Schwytano marnuje ogromne ilości energii, by je w takim stanie utrzymać, a drugie tyle traci na użeranie się pomiędzy sobą. Przypominają pędraki bijące się o zabawkę lub rywalizujące o względy matki.
– Czy to wszystko? – mruknął Kapitan.
– Tak. Powiedział, że będzie w kontakcie.
Poszliśmy więc i zrobiliśmy to. W samym środku nocy zdobyliśmy fortecę w Rozdaniu, leżącą o rzut kamieniem od Wiosła. Mówią, że Zgarniacz i Kulawiec oszaleli z wściekłości. Myślę, że Duszołap pękł z zachwytu.
Jednooki wyrzucił jedną kartę.
– Ktoś tu szachruje – mruknął.
Goblin porwał wyrzuconą kartę, wyłożył czwórkę waletów i wyrzucił damę. Uśmiechnął się. Wiadomo było, że następnym razem skończy grę, nie mając żadnej karty wyższej niż dwójka. Jednooki walnął z sykiem w blat stołu. Od chwili, gdy zasiadł do gry, nie wygrał ani razu.
– Nie szaleć, chłopaki – ostrzegł Elmo, nie zważając na damę odrzuconą przez Goblina. Dokupił kartę, rozłożył te trzymane w ręku przed oczyma, wyłożył trzy czwórki i wyrzucił dwójkę. Uderzył palcem w pozostałą parę kart i uśmiechnął się do Goblina. – Lepiej żeby to był as, Pyzaty.
Kwasior złapał dwójkę Elma, wyłożył komplet dwójek i wyrzucił trójkę. Przeszył Goblina spojrzeniem mówiącym: „Spróbuj skończyć”. Dawał mu do zrozumienia, że nawet as nie uchroni go przed porażką.
Żałowałem, że nie ma z nami Kruka. W jego obecności Jednooki stawał się zbyt nerwowy, by oszukiwać. Kruk jednak wyruszył na patrol po rzepę. Tak nazywaliśmy cotygodniową wyprawę do Wiosła w celu nabycia prowiantu. Jego krzesło zajął Kwasior.
Jest on kwatermistrzem Kompanii i z reguły to on jeździł po rzepę. Tym razem jednak poprosił o zwolnienie z powodu bólu żołądka.
– Mam wrażenie, że wszyscy oszukują – powiedziałem, spojrzawszy na swe beznadziejne karty. Para siódemek, para ósemek i dziewiątka pasująca do jednej ósemki, ale bez sekwensu. Niemal wszystko, co mogłoby mi się przydać, było już wyrzucone. Dokupiłem kartę. Kurczę. Następna dziewiątka. Miałem teraz sekwens. Wyłożyłem go, wyrzuciłem pozostałą siódemkę i zacząłem się modlić. Tylko modlitwa mogła mi teraz pomóc.
Jednooki zignorował moją siódemkę. Dokupił kartę.
– Cholera!
Dołożył szóstkę do mojego sekwensu i wyrzucił następną.
– Nadchodzi chwila prawdy, Schaboszczak – powiedział do Goblina. – Chcesz spróbować, Kwasior? – dodał. – Ci Forsberczycy to wariaci. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Siedzieliśmy w fortecy już od miesiąca. Jak na nas było to dosyć długo, podobało mi się to jednak.
– Mógłbym ich polubić – stwierdziłem. – Gdyby tylko oni zechcieli polubić mnie.
Odparliśmy już cztery kontrataki.
– Sraj albo zwalniaj nocnik, Goblin. Wiesz, że masz mnie i Elma w kieszeni.
Kwasior pstryknął w róg swojej karty paznokciem kciuka i spojrzał na Goblina.
– Mają tu całą buntowniczą mitologię – powiedział. – Prorocy i fałszywi prorocy. Prorocze sny. Objawienia zesłane przez bogów. Nawet przepowiednia, że jest tu gdzieś dziecko będące nowym wcieleniem Białej Róży.
– Jeśli dzieciak już tu jest, czemu się do nas nie zabrał? – zapytał Elmo.
– Jeszcze go nie znaleźli. Albo jej. Cała banda ruszyła na poszukiwanie.
Goblin stchórzył. Dokupił kartę, zabełkotał coś i wyrzucił króla. Elmo również dokupił kartę i wyrzucił następnego króla. Kwasior spojrzał na Goblina. Uśmiechnął się pod nosem i wyciągnął kartę. Nie zadał sobie nawet trudu, by na nią spojrzeć, dołożył piątkę do szóstki, którą Jednooki dołączył do mojego sekwensu, i wyrzucił kartę, którą wziął.
– Piątkę? – pisnął Goblin. – Zatrzymałeś piątkę? Nie wierzę w to. Miał piątkę. – Rzucił swojego asa na stół. – Miał cholerną piątkę.
– Spokój. Spokój! – napomniał go Elmo. – To ty jesteś facetem, który zawsze powtarza Jednookiemu, żeby się nie pienił, pamiętasz?
– Zablefował z cholerną piątką.
Kwasior zgarnął wygraną. Niewyraźny uśmieszek nie opuszczał jego twarzy. Był zadowolony z siebie. To był udany blef. Sam bym się założył, że miał asa.
Jednooki popchnął talię w stronę Goblina.
– Rozdawaj.
– Daj spokój. Miał piątkę i jeszcze muszę rozdawać?
– To twoja kolej. Zamknij gębę i tasuj.
– Gdzie usłyszałeś o tym nowym wcieleniu? – zapytałem Kwasiora.
– Od Prztyka.
Prztyk był staruszkiem, którego uratował Kruk. Kwasior zdołał przezwyciężyć jego nieufność. Stawali się kumplami.
Dziewczynkę znaliśmy jako Pupilkę. Kruk wpadł jej wyraźnie w oko. Łaziła za nim wszędzie. Czasami doprowadzała nas do szału. Cieszyłem się, że Kruk wyjechał do miasta. Zanim wróci, nie będziemy oglądać Pupilki zbyt często. Goblin rozdał karty. Obejrzałem swoje. Przysłowiowa plaża. Cholernie blisko jednego z osławionych sekwensów z Pismo, o których zwykł mówić Elmo, czyli każda karta innego koloru.
Goblin spojrzał na swoje karty. Wytrzeszczył oczy. Położył je odkryte na stół.
– Tonk! Cholerny tonk! Pięćdziesiąt!
Rozdał sobie pięć figur – automatyczne zwycięstwo powodujące podwójną wypłatę.
– Wygrywa tylko wtedy, kiedy sam rozdaje – poskarżył się Jednooki.
Goblin zachichotał.
– Ty nie wygrywasz, nawet jak rozdajesz, Larwousty.
Elmo zaczął tasować.
Następne rozdanie potrwało dłużej. W przerwach w grze Kwasior powtarzał fragmenty opowieści o wcieleniu Białej Róży.
Przybłąkała się Pupilka. Jej okrągła, piegowata twarz nie miała żadnego wyrazu, podobnie jak oczy. Spróbowałem ją sobie wyobrazić w roli Białej Róży, lecz nie zdołałem. To do niej nie pasowało.
Rozdawał Kwasior. Elmo spróbował skończyć grę z osiemnastoma punktami, lecz Jednooki go załatwił. Gdy dokupił kartę, miał siedemnaście. Zgarnąłem karty i zacząłem je tasować.
– Jazda, Konował – drażnił mnie Jednooki. – Nie opieprzamy się. Mam dobrą passę. Jeden raz pod rząd. Dawaj mi asy i dwójki. – Piętnaście punktów na ręce albo mniej oznacza automatyczną wygraną, podobnie jak czterdzieści dziewięć lub pięćdziesiąt.
– Och, przepraszam. Złapałem się na tym, że poważnie potraktowałem te buntownicze zabobony.
– To sugestywny nonsens – zauważył Kwasior. – Układa się zgrabnie w całość, tworząc elegancką iluzję nadziei.
Spojrzałem na niego ze zmarszczonymi brwiami. Uśmiechnął się niemal nieśmiało.
– Trudno jest przegrać, jeśli się wie, że ma się przeznaczenie po swojej stronie. Buntownicy to wiedzą. Tak przynajmniej mówi Kruk.
Nasz wielki szef zbliżył się ostatnio z Krukiem.
– Będziemy musieli zmienić ich przekonania.
– Nie da rady. Można im dołożyć sto razy z rzędu, ale nie zrezygnują. Z tego właśnie powodu wypełnią swą przepowiednię.
– A więc nie wystarczy im dołożyć – mruknął Elmo. – Będziemy musieli ich poniżyć.
Mówiąc „my”, miał na myśli wszystkich walczących po stronie Pani.
Wyrzuciłem ósemkę na kolejny z niezliczonych stosów, które stały się kamieniami milowymi mojego życia.
– To się robi nudne.
Czułem niepokój, nieokreśloną chęć uczynienia czegoś. Czegokolwiek.
Elmo wzruszył ramionami.
– Gra pomaga zabić czas.
– To właśnie jest życie – wtrącił się Goblin. – Siedzieć i czekać. Ile czasu poświęciliśmy na to przez te lata?
– Nie liczyłem – poskarżyłem się. – Więcej niż na cokolwiek innego.
– Zaprawdę! – odezwał się Elmo. – Słyszę cichy głos. Powiada mi on, że moja trzódka jest znudzona. Kwasior, wyciągnij tarcze strzelnicze i… – Jego głos zagłuszyła lawina jęków.
Intensywne ćwiczenia fizyczne są w mniemaniu Elma najlepszym lekarstwem na nudę. Jeden bieg przez jego diabelski tor przeszkód uleczy cię albo zabije.
Kwasior posunął się w swym proteście poza obowiązkowy jęk.
– Będę miał wozy do rozładowania, Elmo. Tamci faceci powinni niedługo wrócić. Jeśli chcesz rozruszać tych błaznów, pożycz ich mnie.
Elmo i ja wymieniliśmy spojrzenia. Goblin i Jednooki wyglądali na zaniepokojonych. Jeszcze nie wrócili? Powinni być przed południem. Myślałem, że odsypiają. Z patrolu po rzepę wszyscy wracali w kiepskim stanie.
– Myślałem, że już są – stwierdził Elmo.
Goblin rzucił swe karty na stos. Zawisły na chwilę w powietrzu, podtrzymane jego mocą. Chciał, żebyśmy zobaczyli, że nam darował.
– Lepiej pójdę sprawdzić.
Karty Jednookiego popełzły przez stół, wyginając się jak gąsienice miernikowców.
– Ja się tym zajmę, Pyzaty.
– Ja zgłosiłem się pierwszy, Ropuszy Oddechu.
– Ale ja jestem starszy.
– Zróbcie to obaj – poradził im Elmo. Zwrócił się w moją stronę. – Ja skompletuję patrol. Ty zawiadom Porucznika.
Odrzucił karty i zaczął wywoływać imiona, po czym skierował się w stronę stajni.
Kopyta uderzały w piach nieustannym, dudniącym werblem. Przemieszczaliśmy się naprzód szybko, lecz ostrożnie. Jednooki pełnił straż, trudno jest jednak rzucać czary z końskiego grzbietu.
Mimo to nie daliśmy się zaskoczyć. Elmo zasygnalizował rękoma. Podzieliliśmy się na dwie grupy i skryliśmy w wysokim zielsku rosnącym przy drodze. Gdy pojawili się buntownicy, skoczyliśmy im do gardła. Nie mieli szans. Po kilku minutach ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Mam nadzieję, że nikt z nich nie zacznie się zastanawiać, skąd zawsze wiemy, co oni zrobią – powiedział do mnie Jednooki.
– Niech myślą, że mamy szpiegów na pęczki.
– W jaki sposób szpieg mógłby tak szybko przekazać wiadomość do Rozdania? Mamy więcej szczęścia niż rozumu. Kapitan powinien przekonać Duszołapa, żeby nas stąd wycofał, dopóki jeszcze przedstawiamy jakąkolwiek wartość.
Miał sporo racji. Gdy tajemnica się wyda, buntownicy będą mogli zneutralizować naszych czarodziejów przy pomocy własnych. Szczęście opuści Kompanię w mgnieniu oka.
Przed nami pojawiły się mury Wiosła. Zaczynałem mieć poważne wątpliwości. Porucznik tak naprawdę nie zaaprobował tego wypadu. Kapitan osobiście dobierze mi się do skóry. Jego przekleństwa spalą mi wszystkie włosy na brodzie. Zdążę się zestarzeć, zanim skończy mi się zakaz opuszczania koszar. Żegnajcie, uliczne madonny!
Powinienem wiedzieć lepiej. Byłem prawie oficerem. Perspektywa spędzenia reszty życia na czyszczeniu stajni i latryn Kompanii najwyraźniej nie przerażała Elma ani jego kaprali. Naprzód! Naprzód ku chwale naszej bandy. Niech to!
Nie byli głupi, lecz po prostu gotowi zapłacić cenę za niesubordynację.
W chwili, gdy wjechaliśmy do Wiosła, ten idiota Jednooki naprawdę zaczął śpiewać. Pieśń stanowiła jego własną, dziką, nonsensowną kompozycję, wykonaną głosem absolutnie niezdolnym do utrzymania melodii.
– Skończ z tym, Jednooki – warknął Elmo. – Zwracasz uwagę.
Nie był to mądry rozkaz. Było oczywiste, że jesteśmy, kim jesteśmy, i równie jasne, że jesteśmy w paskudnym humorze. To nie był wypad po rzepę. Szukaliśmy zaczepki.
Jednooki zaczął z wrzaskiem kolejną pieśń.
– Dość tego hałasu! – zagrzmiał Elmo. – Bierz się do swojej cholernej roboty.
Wyjechaliśmy za róg. W tej samej chwili u nóg naszych koni uformowała się czarna mgła. Wysunęły się z niej wilgotne, czarne nosiska, które zaczęły węszyć cuchnące wieczorne powietrze. Zmarszczyły się. Może nabrały równie plebejskich manier jak ja. Pojawiły się migdałowe oczy, lśniące jak lampy piekieł. Szept strachu przebiegł przez gapiów przyglądających się temu z boku.
Wyskoczyły w górę – tuzin, dwadzieścia, sto zjaw narodzonych w pełnej węży otchłani, którą Jednooki nazywa swym umysłem. Popędziły naprzód – łasicowate, zębate, wijące się czarne stwory – i rzuciły się na mieszkańców Wiosła. Przerażenie podążało przed nimi. Po paru minutach nie dzieliliśmy już ulic z nikim oprócz duchów.
To była moja pierwsza wizyta w Wiośle. Rozglądałem się po ulicach, tak jakbym przywiózł dynie na targ.
– Spójrzcie tutaj – powiedział Elmo, gdy skręciliśmy w ulicę, gdzie zwykle zatrzymywał się patrol jadący po rzepę. – To nasz stary Kornelek.
Znałem to imię, ale nie faceta. Był właścicielem stajni, w której zawsze patrol zostawiał konie.
Stary człowiek podniósł się z ławki stojącej przy rynnie.
– Słyszałem, jak nadjeżdżacie – powiedział. – Zrobiłem, co mogłem, Elmo, ale nie znalazłem doktora.
– Przyprowadziliśmy swojego.
Elmo nie zwalniał kroku, mimo że Kornelek był stary i musiał się wysilać, by za nami nadążyć.
Wciągnąłem powietrze nosem. Było w nim czuć zapach pogorzeliska.
Kornelek rzucił się naprzód. Minął róg. Łasicowate stwory mignęły u jego nóg jak fale uderzające o skały na brzegu. Podążyliśmy za nim i odkryliśmy miejsce, z którego dobiegała woń dymu.
Ktoś podpalił stajnie i zaatakował naszych ludzi, gdy wybiegli na zewnątrz. Łajdaki. Kłęby dymu nadal wznosiły się w górę. Ulica przed stajnią usłana była ofiarami. Najlżej ranni pełnili straż, kierując ruch w inną stronę.
Cukierek, który dowodził patrolem, pokuśtykał w naszą stronę.
– Od kogo mam zacząć? – spytałem go.
Wskazał palcem.
– Ci wyglądają najgorzej. Najlepiej zacznij od Kruka, o ile jeszcze żyje.
Serce mi zabiło. Kruk? Wydawał się niezwyciężony.
Jednooki rozpuścił swoich pieszczochów. Żaden buntownik nas teraz nie zaskoczy. Podążyłem za Cukierkiem do miejsca, gdzie leżał Kruk. Był nieprzytomny. Twarz miał białą jak papier.
– On wygląda najgorzej?
– Tylko o nim myślałem, że nie wyżyje.
– Wszystko zrobiłeś jak trzeba. Założyłeś opaski uciskowe, tak jak cię uczyłem, prawda? Spojrzałem na Cukierka. – Sam powinieneś się położyć.
Wróciłem do Kruka. Miał z przodu prawie trzydzieści ran, niektóre głębokie. Nawlokłem igłę.
Rozejrzawszy się po okolicy, Elmo podszedł do nas.
– Kiepsko? – zapytał.
– Trudno powiedzieć. Jest podziurawiony. Stracił mnóstwo krwi. Lepiej każ Jednookiemu przyrządzić trochę rosołu.
Jednooki potrafi przyrządzić z ziół i kury zupę, która przywraca nadzieję wpółżywym. Jest moim jedynym asystentem.
– Jak to się stało, Cukierek? – spytał Elmo.
– Podpalili stajnię, a kiedy wybiegliśmy, skoczyli na nas.
– Wyobrażam sobie.
– Obrzydliwi mordercy – mruknął Kornelek.
Odniosłem jednak wrażenie, że bardziej żal mu było stajni niż naszych ludzi.
Elmo zrobił minę, jakby żuł zielony hebanowiec.
– I nikt nie zginął? Kruk oberwał najmocniej? Trudno w to uwierzyć.
– Jeden zginął – poprawił go Cukierek. – Ten stary. Kompan Kruka. Z tamtej wsi.
– Prztyk – warknął Elmo.
Nie wolno mu było opuszczać fortecy w Rozdaniu. Kapitan mu nie ufał. Jednakże Elmo przymknął oko na to złamanie rozkazów.
– Ktoś gorzko pożałuje, że zaczął tę rozróbę – stwierdził. W jego głosie nie było żadnych uczuć. Równie dobrze mógł podawać hurtową cenę pochrzynu.
Zastanowiłem się, jak przyjmie to Kwasior. Lubił Prztyka. Pupilka będzie wstrząśnięta. Prztyk był jej dziadkiem.
– Chcieli tylko Kruka – stwierdził Kornelek. – Dlatego jest taki porżnięty.
– Prztyk rzucił się im na miecze – wyjaśnił Cukierek. Wskazał ręką. – Cała ta reszta wzięła się stąd, że nie chcieliśmy na to pozwolić.
Elmo zadał pytanie, które dręczyło również mnie:
– Dlaczego buntownicy byli tak zawzięci na Kruka?
Płotka stał obok, czekając, aż zaszyję mu ranę na lewym przedramieniu.
– To nie byli buntownicy, Elmo – rzekł. – To ten gówniany kapitan z wioski, w której znaleźliśmy Prztyka i Pupilkę.
Zakląłem.
– Pilnuj swojej igły, Konował – powiedział Elmo. – Jesteś pewien, Płotka?
– Jasne, że jestem. Spytaj Przyjemniaczka. On też go widział. Reszta to były zwykłe opryszki. Dołożyliśmy im zdrowo, gdy już wzięliśmy się do roboty.
Wskazał palcem na ocalałą ścianę stajni, obok której leżał tuzin ciał ułożonych w stos jak sągi drewna. Prztyk był jedynym, którego poznałem. Reszta miała na sobie wystrzępione, miejscowe ubrania.
– Ja też go widziałem, Elmo – odezwał się Cukierek. – I to nie on był szefem. Z tyłu krył się facet. Zmył się, kiedy zdobyliśmy przewagę.
Kornelek stał w pobliżu cichy, ale czujny.
– Wiem, gdzie poszli – wtrącił się. – Do pewnego miejsca przy Ulicy Posępnej.
Wymieniłem spojrzenie z Jednookim, który sporządzał właśnie rosół, wyciągając to i owo z czarnej torby.
– Wygląda na to, że Kornelek zna naszą Kompanię – powiedziałem.
– Na tyle dobrze, że wiem, że nie pozwolicie, żeby taki numer uszedł komuś na sucho.
Spojrzałem na Elma. Elmo popatrzył na Kornelka. Zawsze mieliśmy pewne wątpliwości co do właściciela stajni. Ten stał się nerwowy. Elmo, jak każdy doświadczony sierżant, ma złowrogie spojrzenie. Wreszcie rzucił:
– Jednooki, zabierz tego faceta na spacer. Wyciągnij z niego wszystko.
Jednooki zahipnotyzował Kornelka w kilka sekund. Kręcili się razem w pobliżu. Gadali ze sobą jak starzy kumple.
Przeniosłem uwagę na Cukierka.
– Ten facet, który krył się z tyłu. Czy utykał?
– To nie był Kulawiec. Za wysoki.
– Mimo to na pewno straszydło wyraziło zgodę na ten napad. Mam rację, Elmo?
Elmo skinął głową.
– Duszołap porządnie się wkurzy, jeśli wykryje sprawę. Zgoda na podjęcie takiego ryzyka musiała przyjść z samej góry.
Kruk wydał z siebie coś na kształt westchnienia. Spojrzałem w dół. Uchylił powieki. Ponownie wydał ten sam dźwięk. Nachyliłem się nad nim.
– Zouad… – szepnął.
Osławiony pułkownik Zouad. Wróg, któremu przyrzekł dać spokój. Łotr do specjalnych zadań Kulawca. Rycerski czyn Kruka doprowadził do paskudnych reperkusji.
Powiedziałem o tym Elmowi. Nie wyglądał na zdziwionego. Może Kapitan powtórzył historię Kruka dowódcom plutonów.
Wrócił Jednooki.
– Nasz druh Kornelek pracuje dla drugiej strony – oznajmił. Zaprezentował swój złowieszczy uśmiech, ten sam, który trenuje, by straszyć nim dzieci i psy. – Pomyślałem, że może zechcesz to wziąć pod uwagę, Elmo.
– Och, z pewnością. – Elmo wyglądał na zachwyconego.
Zabrałem się do drugiego z najbardziej poszkodowanych. Znowu szycie. Zastanowiłem się, czy nie zabraknie mi nici. Patrol oberwał solidnie.
– Kiedy wreszcie dostaniemy trochę tego rosołu, Jednooki?
– Muszę jeszcze znaleźć gdzieś kurę.
– To każ komuś ją ukraść – mruknął Elmo.
– Ludzie, o których nam chodzi, zaszyli się w melinie na ulicy Posępnej. Mają kilku groźnych kolegów – powiedział Jednooki.
– Co zamierzasz zrobić, Elmo? – zapytałem. Byłem pewien, że coś zrobi. Wymieniając imię Zouada, Kruk nałożył na nas zobowiązanie. Myślał, że umiera. W przeciwnym razie nie powtórzyłby nam jego imienia. Znałem go na tyle, choć nie wiedziałem nic o jego przeszłości.
– Musimy przygotować coś dla pułkownika.
– Jeśli szukasz kłopotów, na pewno je znajdziesz. Nie zapominaj, dla kogo on pracuje.
– To zły interes, Konował, pozwolić, żeby atak na Kompanię uszedł na sucho. Nawet Kulawcowi.
– Bierzesz na siebie odpowiedzialność za bardzo poważną decyzję, wiesz o tym?
Nie mogłem się jednak z nim nie zgodzić. Można się pogodzić z porażką na polu bitwy, ale to była inna sprawa. To była polityka imperium. Ludzie powinni być świadomi, że jeśli nas w nią wciągną, mogą pożałować. I Kulawiec, i Duszołap też muszą się o tym dowiedzieć.
– Co nam zrobią? – zapytałem Elma.
– Będzie od cholery skarg i narzekania, ale nie sądzę, żeby mogli zrobić zbyt wiele. Cholera, Konował, to nie twój interes. Płacą ci za łatanie facetów. – Spojrzał w zamyśleniu na Kornelka.
– Myślę, że im mniej świadków, tym lepiej. Jak nie będzie dowodów, Kulawiec nie będzie mógł się skarżyć. Zaczyna mi się kształtować w głowie mały, paskudny plan. Jednooki, porozmawiaj jeszcze ze swym kolegą buntownikiem. Może on ma klucz.
Jednooki dokończył pichcenie zupy. Tym, którzy otrzymali ją pierwsi, kolory zaczęły już wracać na twarz. Elmo przestał obcinać paznokcie. Przeszył właściciela stajni twardym spojrzeniem.
– Kornelek, słyszałeś kiedyś o pułkowniku Zouadzie?
Ten zesztywniał. Wahał się o sekundę za długo.
– Nie mogę powiedzieć, że tak.
– To dziwne. Myślałem, że słyszałeś. To jego nazywają lewą ręką Kulawca. Swoją drogą myślę, że Krąg zrobiłby niemal wszystko, żeby go dostać w swoje ręce. Jak ci się zdaje?
– Nic nie wiem o żadnym Kręgu, Elmo. – Rzucił spojrzenie ponad dachami. – Chcesz mi powiedzieć, że ten facet na Posępnej to Zouad?
Elmo zachichotał.
– Nic takiego nie powiedziałem, Kornelek. Czy można mnie było tak zrozumieć, Konował?
– Nie. Za cholerę. Po co Zouad miałby przesiadywać w nędznym burdelu w Wiośle? Na wschodzie Kulawiec ugrzązł po tyłek w kłopotach. Potrzebne mu są wszystkie jego siły.
– Widzisz, Kornelek? Popatrz na to w ten sposób. Może i wiem, gdzie Krąg mógłby znaleźć tego pułkownika. Teraz on i Kompania nie są nastawieni do siebie przyjaźnie. Z drugiej strony, nie kochamy się też z Kręgiem. To jednak tylko interes. Żadnych żali. Tak więc pomyślałem sobie, że może wymienilibyśmy przysługę za przysługę. Może jakiś ważny buntownik mógłby wpaść do tego lokalu na Posępnej i powiedzieć właścicielom, by raczej nie wypatrywali tych kolesi. Kapujesz, o co mi chodzi? Gdyby tak się stało, pułkownik Zouad mógłby po prostu wpaść Kręgowi w łapki.
Kornelek wyglądał jak człowiek, który wie, że jest w pułapce.
Był dobrym szpiegiem, dopóki nie mieliśmy powodu, by się go obawiać. Był po prostu starym, zwykłym, sympatycznym właścicielem stajni, któremu dawaliśmy drobne napiwki i mówiliśmy przy nim nie więcej ani nie mniej niż przy innych ludziach spoza Kompanii. Nie musiał być nikim innym jak tylko sobą.
– Jesteś w błędzie, Elmo. Słowo. Nigdy nie mieszam się do polityki. Pani czy Biali, dla mnie to wszystko jedno. Koniom potrzebne są stajnie i pasza bez względu na to, kto na nich jeździ.
– Masz chyba rację, Kornelek. Przepraszam za podejrzenia. – Elmo mrugnął do Jednookiego.
– Lokal, gdzie mieszkają ci goście, nazywa się Amador, Elmo. Lepiej tam pójdźcie, zanim ktoś im powie, że jesteście w mieście. Zacznę tu robić porządek.
– Nam się nie śpieszy, Kornelek. Rób sobie spokojnie to, co musisz.
Spojrzał na nas. Podszedł kilka kroków ku temu, co zostało z jego stajni. Ponownie spojrzał na nas. Elmo omiótł go obojętnym wzrokiem. Jednooki uniósł lewą przednią kończynę swego wierzchowca, by mu sprawdzić kopyto. Kornelek dał nura pomiędzy ruiny.
– Jednooki? – zapytał Elmo.
– Wycofał się od razu. Wprawił kończyny w ruch.
Elmo uśmiechnął się.
– Miej na niego oko. Konował, rób notatki. Chcę wiedzieć, komu to powtórzy. I komu z kolei oni. Daliśmy mu coś, co powinno się szerzyć jak tryper.
– Zouad był trupem już w chwili, gdy Kruk wymienił jego imię – powiedziałem Jednookiemu.
Jednooki chrząknął i wyrzucił kartę. Cukierek podniósł ją i wyłożył się. Jednooki zaklął.
– Nie mogę z nimi grać, Konował. Oni nie grają jak należy.
Elmo przygalopował wzdłuż ulicy. Zsiadł z konia.
– Ruszyli na ten burdel. Masz coś dla mnie, Jednooki?
Lista przyniosła rozczarowanie. Wręczyłem ją Elmowi. Zaklął, splunął i znowu zaklął. Kopnął deski, które służyły nam za stół do gry.
– Pilnujcie swojej cholernej roboty.
Jednooki zapanował nad gniewem.
– Oni nie robią błędów, Elmo. Chronią własną dupę. Kornelek zbyt długo zadawał się z nami, żeby mogli mu ufać.
Elmo tupał i dyszał wściekle.
– Dobrze. Plan rezerwowy numer jeden. Śledzimy Zouada. Zobaczymy, gdzie go wezmą, jak go już capną. Uratujemy go, gdy będzie miał już kipnąć, wybijemy buntowników w budynku, a potem wyśledzimy wszystkich, którzy się tam przewinęli.
– Uparłeś się postawić na swoim, co? – zauważyłem.
– Cholerna racja. Jak z Krukiem?
– Chyba się wyliże. Infekcja jest już opanowana i Jednooki mówi, że zaczyna zdrowieć.
– Hm. Jednooki, znajdź mi imiona buntowników. Dużo imion.
– Tak jest, szefie, panie sierżancie, tak jest.
Jednooki zademonstrował przesadny salut, który, gdy Elmo się odwrócił, stał się obscenicznym gestem.
– Złóż z powrotem te deski, Płotka – zasugerowałem. – Ty rozdajesz, Jednooki.
Nie zareagował. Nie wyrzekał ani nie pyskował, ani nie zagroził, że zamieni mnie w traszkę. Stał po prostu cichy jak śmierć, z ledwo uchylonymi powiekami.
– Elmo!
Elmo stanął przed nim i przyjrzał mu się z odległości piętnastu centymetrów. Strzelił mu palcami pod nosem. Jednooki nie zareagował.
– Co o tym sądzisz, Konował?
– Coś się dzieje w tym burdelu.
Przez dziesięć minut Jednooki nie poruszył ani jednym mięśniem. Nagle otworzył oko, które utraciło szklany poblask, i oklapnął jak mokra szmata.
– Co się, u diabła, stało? – zapytał Elmo.
– Daj mu minutkę! – warknąłem.
Jednooki wziął się w garść.
– Buntownicy dostali Zouada, ale zdążył się skontaktować z Kulawcem.
– Co?
– Zjawa przybywa mu na pomoc.
Elmo pobladł i poszarzał.
– Tu? Do Wiosła?
– Tak jest.
– Niech to szlag.
W istocie. Kulawiec był najwredniejszym ze Schwytanych.
– Wymyśl coś, Elmo. Szybko. Wytropi nasz udział w tym… Kornelek stanowi ogniwo łączące.
– Jednooki, znajdź tego starego bydlaka. Białas, Cichy, Obdartus. Mam dla was robotę.
Wydał im polecenia. Obdartus uśmiechnął się i pogłaskał swój sztylet. Krwiożerczy sukinsyn.
Nie potrafię w adekwatny sposób oddać niepokoju, jaki wywołała w nas informacja Jednookiego. Znaliśmy Kulawca jedynie z opowiadań, lecz zawsze były one przerażające. Ogarnął nas strach. Patronat Duszołapa nie stanowił wystarczającej ochrony przeciw drugiemu ze Schwytanych.
Elmo szturchnął mnie.
– Znowu to robi.
Faktycznie. Jednooki zesztywniał. Tym razem jednak posunął się dalej. Padł na ziemię, dostał drgawek i zaczął toczyć pianę z ust.
– Trzymajcie go! – rozkazałem. – Elmo, daj mi tę swoją pałkę.
Pół tuzina mężczyzn zwaliło się na Jednookiego. Mimo niewielkiego wzrostu zdrowo nimi potrząsał.
– Po co? – zapytał Elmo.
– Wsadzę mu ją w gębę, żeby nie przygryzł sobie języka.
Jednooki wydawał z siebie najdziwniejsze dźwięki, jakie w życiu słyszałem, a na polach bitew słyszałem niejedno. Ranni potrafią wydawać z siebie głosy, do których – można by przysiąc – ludzkie gardło nie jest zdolne.
Atak trwał zaledwie kilka sekund. Po ostatnim, gwałtownym wstrząsie Jednooki zapadł w spokojną drzemkę.
– No dobrze, Konował. Co się, do diabła, stało?
– Nie wiem. Może padaczka?
– Daj mu trochę tej jego zupy – poradził ktoś. – Niech sam jej spróbuje.
Znalazł się cynowy kubek. Wlaliśmy siłą jego zawartość do gardła Jednookiego.
Otworzył nagle oko.
– Co chcecie zrobić? Otruć mnie? Fe! Co to było? Gotowane ścieki?
– Twoja zupa – wyjaśniłem.
– Co się stało? – wtrącił się Elmo.
Jednooki splunął. Złapał stojący obok bukłak z winem, pociągnął łyk, przepłukał gardło i ponownie splunął.
– Duszołap, jeśli chcesz wiedzieć. Brr! Rozumiem teraz Goblina.
Moje serce pomijało co trzecie uderzenie. We wnętrznościach szalał rój szerszeni. Najpierw Kulawiec, teraz Duszołap.
– Czego chciało straszydło? – zapytał Elmo. On też był nerwowy. Zwykle nie bywa niecierpliwy.
– Chciał się dowiedzieć, co tu, u diabła, jest grane? Usłyszał, że Kulawiec się podniecił, połączył się więc z Goblinem, ale ten wiedział tylko, że udaliśmy się tutaj, więc Duszołap wlazł do mojej głowy.
– I zadziwiła go ta pusta przestrzeń. Teraz wie wszystko to co ty, nie?
– Tak.
Najwyraźniej Jednookiemu nie podobała się ta koncepcja.
Elmo odczekał kilka sekund.
– Słucham?
– Słuchasz czego?
Jednooki zakrył bukłakiem swój uśmieszek.
– Co powiedział, do cholery?
Jednooki zachichotał.
– Podoba mu się to, co robimy, ale twierdzi, że okazujemy tyle finezji co byk podczas rui, sprowadzi więc dla nas pomoc.
– Jaką pomoc? – Głos Elma zabrzmiał tak, jakby wiedział, że sprawy wymknęły się spod kontroli, ale nie mógł dostrzec, w którym miejscu.
– Przyśle kogoś.
Elmo odetchnął z ulgą. Ja też. Dopóki samo straszydło trzyma się z daleka…
– Kiedy? – zastanowiłem się głośno.
– Może szybciej, niżbyśmy chcieli – mruknął Elmo. – Odłóż to wino, Jednooki. Nadal musisz pilnować Zouada.
Jednooki wymamrotał coś i pogrążył się w półtransie oznaczającym, że obserwuje jakieś inne miejsce. Nie było go dłuższy czas.
– I co?! – warknął Elmo, gdy Jednooki wyszedł z transu. Rozglądał się wokół, jakby się spodziewał, że za chwilę zmaterializuje się Duszołap.
– I nic. Zamelinowali go w tajnym schowku pod piwnicą około półtora kilometra na południe stąd.
Elmo był niespokojny jak mały chłopiec, który bardzo chce siusiu.
– Co z tobą? – zapytałem.
– Mam złe przeczucie. Bardzo złe przeczucie, Konował.
Wybałuszył oczy. Jego błędny wzrok zatrzymał się w jednym punkcie.
– Miałem rację. O cholera, miałem rację.
Wydawało się wysokie jak dom i w połowie tak szerokie. Ubrane było w szkarłat, wypłowiały pod wpływem czasu, nadgryziony przez mole i wystrzępiony. Posuwało się wzdłuż ulicy, człapiąc na swój sposób, to szybko, to wolno. Rozczochrane, zapuszczone, siwe włosy zwisały splątane. Krzaczasta broda była tak gęsta i pokryta brudem, że niemal nie było widać twarzy. Blada, usiana przebarwieniami dłoń zaciskała się na lasce niezwykłej piękności, splugawionej dotykiem jej właściciela. Było to niezwykle wydłużone ciało kobiece, doskonałe w każdym szczególe.
Ktoś szepnął:
– Mówią, że za czasów Dominacji to była prawdziwa kobieta. Podobno go zdradzała.
Trudno było mieć do niej pretensję, zwłaszcza jeśli dobrze się przyjrzało Zmiennemu.
Zmiennokształtny jest najbliższym sojusznikiem Duszołapa wśród Dziesięciu Których Schwytano. W swej wrogości do Kulawca jest jeszcze bardziej nieprzejednany niż nasz patron. Kulawiec stanowił trzeci wierzchołek trójkąta będącego przyczyną powstania laski Zmiennego.
Zatrzymał się w odległości kilku metrów. Jego oczy płonęły szalonym ogniem; nie sposób było znieść jego spojrzenia. Nie mogę sobie przypomnieć, jaki kolor miały jego tęczówki. Chronologicznie Zmiennokształtny był pierwszym wielkim królem-czarodziejem skuszonym, przekupionym i zamienionym w niewolnika przez Dominatora i jego Panią.
Jednooki z drżeniem wystąpił naprzód.
– Jestem tu czarodziejem – oznajmił.
– Duszołap mi powiedział. – Głos Zmiennego był dźwięczny, niski i głośny, nawet jak na mężczyznę jego rozmiarów.
– Jak sytuacja?
– Wytropiłem Zouada. Poza tym nic nowego.
Zmienny przyjrzał się nam ponownie. Niektórzy ludzie zaczęli się wycofywać.
Uśmiechnął się.
Na zakręcie ulicy zaczęli się zbierać gapie. W Wiośle nie widziano jeszcze żadnego z wojowników Pani. To był dla miasta szczęśliwy dzień. Przybyli do niego dwaj z najbardziej szalonych.
Zmienny skierował wzrok na mnie. Przez chwilę czułem jego chłodną pogardę. Byłem jak skisły smród w jego nozdrzach.
Znalazł to, czego szukał. Kruka. Podszedł do niego. Zeszliśmy mu z drogi jak mniejsze samce pawianów w zoo przewodnikowi stada. Przyglądał się Krukowi przez kilka minut, po czym wzruszył ramionami, garbiąc swe potężne barki. Dotknął jego piersi końcem laski.
Wciągnąłem powietrze. Kruk gwałtownie nabrał kolorów. Przestał się pocić. W miarę jak ból mijał, jego twarz uspokajała się. Jego rany zabliźniły się wściekle czerwoną delikatną tkanką, która w ciągu kilku minut zblakła do koloru białego, charakterystycznego dla starych blizn. Zbieraliśmy się w coraz ciaśniejszym kręgu, przepojeni lękiem.
Obdartus przykłusował w naszą stronę.
– Hej, Elmo, udało się nam. Co się tu dzieje? – Spojrzał na Zmiennego i pisnął jak schwytana mysz.
Elmo wziął się już w garść.
– Gdzie Białas i Cichy?
– Poszli pozbyć się trupa.
– Trupa? – zapytał Zmienny. Elmo wyjaśnił mu. Zmienny chrząknął. – Ten Kornelek stanie się podstawą naszego planu. Ty. – Dźgnął Jednookiego palcem wielkości kiełbasy. – Powiedz, gdzie oni są.
Jak łatwo było przewidzieć, Jednooki odnalazł ich w tawernie.
– Ty. – Zmienny wskazał na Obdartusa. – Powiedz im, żeby przynieśli tu te zwłoki.
Obdartus poszarzał na twarzy. Można było gołym okiem dostrzec wzbierający w nim sprzeciw. Skinął jednak głową, przełknął ślinę i oddalił się kłusem. Nikt, kto ma choć krztynę rozumu, nie sprzecza się ze Schwytanymi.
Sprawdziłem Krukowi puls. Bił mocno. Wyglądał na całkiem zdrowego. Zapytałem głosem tak nieśmiałym, jak tylko mogłem.
– Czy mógłbyś pomóc innym?
Spojrzał na mnie tak, że pomyślałem, iż krew mi się zetnie w żyłach. Zrobił to jednak.
– Co się stało? Skąd się tu wzięliście? – Kruk spojrzał na mnie, marszcząc brwi. Nagle przypomniał sobie. Usiadł. – Zouad… – Rozejrzał się wkoło.
– Byłeś nieprzytomny przez dwa dni. Posiekali cię jak kotlet. Myśleliśmy, że już po tobie.
Pomacał swoje rany.
– Co jest grane, Konował? Powinienem być trupem.
– Duszołap przysłał kolegę. Zmiennego. On cię poskładał do kupy.
Poskładał wszystkich. Trudno było się bać faceta, który uczynił coś takiego dla naszej jednostki.
Kruk zerwał się na nogi. Zatoczył się.
– Ten cholerny Kornelek. To jego robota. – W jego ręku pojawił się nóż. – Cholera. Jestem słaby jak kot.
Zastanawiałem się nad tym, skąd właściciel stajni mógł wiedzieć tyle o napastnikach.
– To nie Kornelek, Kruk. On nie żyje. To Zmienny. Wprawia się w udawaniu Kornelka.
Nie musiał tego robić. Nawet rodzona matka by się nie połapała.
Kruk usiadł koło mnie.
– Co jest grane?
Streściłem mu wszystkie wydarzenia.
– Zmienny chce nadal używać Kornelka w charakterze listów uwierzytelniających. Zapewne już mu zaufali.
– Będę tuż za nim.
– To może mu się nie spodobać.
– Nie dbam o to. Tym razem Zouad mi nie umknie. Dług stał się zbyt wielki. – Jego twarz przybrała smutny, łagodny wyraz. – Co z Pupilką? Czy słyszała już o Prztyku?
– Nie sądzę. Nikt nie wrócił do Rozdania. Elmo doszedł do wniosku, że może tu robić, co zechce, pod warunkiem że nie będzie się musiał tłumaczyć Kapitanowi, dopóki nie załatwi sprawy do końca.
– Dobrze. Nie będę musiał się z nim o to sprzeczać.
– Zmienny nie jest jedynym Schwytanym w mieście – przypomniałem mu. Zmienny mówił, że wyczuł Kulawca.
Kruk wzruszył ramionami. Kulawiec się dla niego nie liczył.
Sobowtór Kornelka skierował się w naszą stronę. Poderwaliśmy się na nogi. Byłem podenerwowany. Zauważyłem jednak, że Kruk pobladł lekko. W porządku. Nie zawsze był zimny jak kamień.
– Będziesz mi towarzyszył – powiedział przybysz do Kruka. Spojrzał na mnie. – I ty, i sierżant.
– Oni znają Elma – sprzeciwiłem się.
Uśmiechnął się.
– Będziecie wyglądać na buntowników. Nikt spoza Kręgu nie zdoła przeniknąć iluzji. Tutejsi buntownicy cenią niezależność. Wykorzystamy fakt, że nie wezwali pomocy.
Osobiste rozgrywki osłabiają buntowników podobnie jak naszą stronę.
Zmienny skinął na Jednookiego.
– Co z pułkownikiem Zouadem?
– Nie załamał się.
– Twarda sztuka – przyznał z niechęcią Kruk.
– Czy znalazłeś jakieś imiona? – zapytał mnie Elmo.
Miałem ich całą listę. Elmo był zadowolony.
– Chodźmy lepiej – powiedział Zmienny. – Zanim Kulawiec zaatakuje.
Jednooki podał nam hasła. Wystraszony, przekonany, że to ponad moje siły, jeszcze silniej przekonany, że nie odważę się przeciwstawić decyzji Zmiennego, pomaszerowałem ciężko w ślad za Schwytanym.
Nie wiem, w której chwili to się stało. Podniosłem po prostu wzrok i dostrzegłem, że idę w towarzystwie nieznajomych. Szarpnąłem Zmiennego za ramię.
Kruk parsknął śmiechem. Wtedy zrozumiałem. Zmienny rzucił na nas swój urok. Wyglądaliśmy teraz na przywódców sił buntowniczych.
– Kim jesteśmy? – zapytałem.
Zmienny wskazał na Kruka.
– To Twardziej, członek Kręgu, szwagier Zgarniacza. Nienawidzą się nawzajem tak samo jak Duszołap i Kulawiec. – Wskazał na Elma. – Major polny Rafa, szef sztabu Twardzieja. A ty jesteś siostrzeńcem Twardzieja, Motrinem Haninem, jednym z najgroźniejszych morderców, jacy kiedykolwiek żyli.
Nie słyszeliśmy o żadnym z nich, lecz Zmienny zapewnił nas, że wzbudzimy odpowiedni respekt. Twardziej nieustannie opuszczał Forsberg i wracał do niego, utrudniając życie bratu swej żony.
Fajnie, pomyślałem, paluszki lizać. A co z Kulawcem? Co zrobimy, gdy się pokaże?
Gdy Kornelek zapowiedział przybycie Twardzieja, ludzie znajdujący się w budynku, w którym więziono Zouada, byli raczej zakłopotani niż zaciekawieni. Nie mieli Kręgu w wielkim poważaniu. Nie zadawali też pytań. Najwyraźniej Twardziej był człowiekiem o paskudnym charakterze, wybuchowym i nieobliczalnym.
– Pokażcie im więźnia – odezwał się Zmienny.
W spojrzeniu, jakim jeden z buntowników omiótł Zmiennego, można było wyczytać: „Ja ci pokażę, Kornelek”.
Budynek pełen był buntowników. Mogłem niemal usłyszeć, jak Elmo obmyśla plan ataku.
Poprzez sprytnie ukryte drzwi zaprowadzili nas na dół, do piwnicy, a potem jeszcze niżej, do pokoju o ścianach z ziemi i suficie podtrzymywanym przez drewniane belki. Sceneria wprost z diabelskiej imaginacji.
Sale tortur istnieją, rzecz jasna, lecz większość ludzi nigdy ich nie ogląda, a więc nie wierzy w nie. Ja też nigdy dotąd takiej nie widziałem.
Obejrzałem narzędzia tortur, po czym spojrzałem na Zouada, który siedział przywiązany do wielkiego, dziwacznego krzesła. Zadałem sobie pytanie, dlaczego Pani jest uważana za czarny charakter. Ci tutaj podawali się za rycerzy dobra, toczących walkę o prawo, wolność i godność ludzkiego ducha, lecz jeśli wziąć pod uwagę metody, nie byli lepsi od Kulawca.
Zmienny szepnął coś do Kruka. Ten skinął głową. Zadałem sobie pytanie, jak nam przekaże wskazówki. Zmienny nie powiedział nam zbyt wiele, a ci ludzie będą po nas oczekiwać, że będziemy się zachowywać jak Twardziej i jego opryszki.
Usiedliśmy, by przyjrzeć się przesłuchaniu. Nasza obecność stała się inspiracją dla oprawców. Zamknąłem oczy. Kruk i Elmo byli mniej przejęci.
Po kilku minutach „Twardziej” rozkazał „majorowi Rafie”, by poszedł załatwić jakąś sprawę. Nie przypominam sobie, jaki był pretekst. Moja uwaga była rozproszona. Chodziło o wypuszczenie Elma na ulicę, by mógł przystąpić do obławy.
Zmienny miał robić za suflera. Naszym zadaniem było siedzieć spokojnie, dopóki nie udzieli nam wskazówek. Jak sądziłem, mieliśmy przystąpić do czynu, gdy Elmo rozpocznie atak i panika z góry zacznie się przesączać na sam dół. W tym czasie mogliśmy obserwować, jak niszczono pułkownika Zouada.
Nie wyglądał imponująco, lecz oprawcy mieli go już w łapach przez pewien czas. Sądzę, że po ich czułościach każdy wydałby się skurczony i wynędzniały.
Siedzieliśmy tam jak trójka bożków. Poganiałem w myśli Elma. Nauczono mnie znajdować przyjemność w leczeniu, a nie w niszczeniu ludzkiego ciała.
Nawet Kruk nie wyglądał na szczęśliwego. Niewątpliwie wyobrażał sobie, jak będzie torturował Zouada, gdy jednak przyszło co do czego, jego dogłębna przyzwoitość odniosła triumf. Jego styl to wbić facetowi nóż w serce i skończyć sprawę.
Ziemia zakołysała się jak pod naciskiem ogromnego buta. Gleba zaczęła się osypywać ze ścian i sufitu. Powietrze wypełnił kurz.
– Trzęsienie ziemi! – wrzasnął ktoś i wszyscy buntownicy rzucili się ku schodom. Zmienny siedział spokojnie i uśmiechał się.
Ziemia zatrzęsła się po raz drugi. Zapanowałem nad swym instynktem stadnym i pozostałem na miejscu. Zmienny nie przestraszył się, więc czemu ja miałbym się bać?
Wskazał palcem na Zouada. Kruk skinął głową, wstał i podszedł do niego. Pułkownik był przytomny i w pełni władz umysłowych. Wstrząsy go przeraziły, wydawał się więc wdzięczny Krukowi, gdy ten zaczął go odwiązywać.
Wielka stopa tupnęła ponownie. Ziemia posypała się z sufitu. W jednym z rogów obalił się stempel podtrzymujący. Ziemia zaczęła się osypywać do piwnicy. Pozostałe belki zatrzeszczały i przesunęły się. Z trudem zapanowałem nad sobą.
W którymś momencie podczas tych wstrząsów Kruk przestał być Twardziejem, a Zmienny Kornelkiem. Zouad spojrzał na nich i dostrzegł to. Twarz mu zastygła, zbladł. Zupełnie jakby musiał się obawiać Kruka i Zmiennokształtnego bardziej niż buntowników.
– Taaa… – powiedział mu Kruk. – Nadszedł czas zapłaty.
Ziemia podskoczyła. Nad nami rozległ się odległy rumor spadających cegieł. Lampy przewróciły się i zgasły. Kurz przepełniający powietrze niemal uniemożliwiał oddychanie. Buntownicy zbiegli z powrotem po schodach, oglądając się za siebie.
– Przyszedł Kulawiec – oznajmił Zmienny. Nie wyglądał na niezadowolonego. Wstał i zwrócił twarz ku schodom. Ponownie stał się Kornelkiem, podobnie jak Kruk Twardziejem.
Buntownicy wpadli kupą do pomieszczenia. W tłoku i kiepskim oświetleniu straciłem z oczu Kruka. Na górze ktoś zamknął drzwi. Buntownicy przycichli jak trusie. Było niemal słychać uderzenia ich serc, gdy patrzyli ku schodom, zastanawiając się, czy tajne przejście jest wystarczająco dobrze ukryte.
Mimo kilkumetrowej warstwy oddzielającej nas ziemi usłyszałem, jak coś porusza się w piwnicy nad nami. Szur-tup, szur-tup. Rytm kroków człowieka kulawego. Mój wzrok również powędrował ku tajemnym drzwiom.
Ziemia zadrżała jeszcze gwałtowniej niż przedtem. Drzwi eksplodowały do wewnątrz. Przeciwległy koniec pomieszczenia zawalił się. Ludzie krzyczeli, gdy pochłaniała ich ziemia. Ludzkie stado miotało się we wszystkie strony w poszukiwaniu drogi ucieczki, której nie było. Tylko Zmiennego i mnie nie ogarnęła panika. Obserwowaliśmy wydarzenia z wysepki spokoju.
Wszystkie lampy pogasły. Jedynym źródłem światła była szczelina na szczycie schodów, w której zarysowała się sylwetka. Sama jej postawa napełniała mnie wstrętem. Skórę miałem zimną i wilgotną. Dygotałem gwałtownie, i to nie jedynie dlatego, że tyle słyszałem o Kulawcu. Sączyło się z niego coś, co sprawiało, że poczułem się jak arachnofob, któremu ktoś rzucił na kolana wielkiego, włochatego pająka.
Spojrzałem na Zmiennego. Był Kornelkiem, po prostu jednym z bandy buntowników. Czy miał jakieś specjalne powody, by nie chcieć, żeby Kulawiec go rozpoznał?
Czynił jakieś ruchy rękami.
Jamę zalało oślepiające światło. Nic nie widziałem. Słyszałem trzask pękających belek. Tym razem już się nie wahałem. Przyłączyłem się do biegnących ku schodom.
Przypuszczam, że Kulawiec był najbardziej zaskoczony ze wszystkich. Nie oczekiwał żadnego poważnego oporu. Zmienny zaskoczył go swoją sztuczką. Tłum runął na niego, zanim zdążył się osłonić.
Zmienny i ja wbiegliśmy po schodach jako ostatni. Przeskoczyłem ponad Kulawcem. Był to niski mężczyzna w brązowym stroju. Gdy wił się tak na podłodze, wcale nie wyglądał przerażająco. Rozejrzałem się w poszukiwaniu schodów prowadzących na parter. Zmienny złapał mnie za ramię. To był chwyt nie do odparcia.
– Pomóż mi.
Pchnął Kulawca nogą w żebra i zaczął staczać go po schodach.
Z dołu dobiegały jęki i wołania o pomoc. Fragmenty podłogi na naszym poziomie zaczęły się uginać i zapadać. Pomogłem Zmiennemu wepchnąć Schwytanego do jamy bardziej ze strachu, że – jeśli się nie pospieszymy – znajdę się w pułapce niż z chęci dokuczenia Kulawcowi.
Zmienny uśmiechnął się i wskazał kciukiem ku górze. Zrobił ruch palcami. Zapadanie uległo przyspieszeniu. Złapał mnie za ramię i popędził ku schodom. Wypadliśmy na ulicę wprost w największą zadymę we współczesnej historii Wiosła.
Lisy dostały się do kurnika. Ludzie biegali bezładnie tu i tam, wrzeszcząc od rzeczy. Elmo i Kompania byli wszędzie wokół nich. Spychali ich do wewnątrz. Wykańczali jednego za drugim. Buntownicy byli zbyt zaskoczeni, żeby się bronić.
Myślę, że gdyby nie Zmienny, nie uszedłbym z życiem. Uczynił on coś, co odwracało od nas ostrza strzał i mieczy. Jako że jestem cwana bestia, kryłem się za jego plecami aż do chwili, gdy znaleźliśmy się w bezpiecznym miejscu, poza liniami Kompanii.
To było wielkie zwycięstwo Pani. Przeszło najśmielsze oczekiwania Elma. Zanim kurz opadł, zginęli praktycznie wszyscy czynni buntownicy w Wiośle. Zmienny był w samym centrum wydarzeń. Służył nam nieocenioną pomocą i bawił się świetnie, rozwalając wszystko wokół. Był szczęśliwy jak dziecko rozpalające ogień.
Potem zniknął. My zaś, tak zmęczeni, że pełzaliśmy po ziemi jak jaszczurki, zebraliśmy się na zewnątrz stajni Kornelka. Elmo sprawdził stan.
Obecni byli wszyscy oprócz jednego.
– Gdzie Kruk? – zapytał Elmo.
– Chyba go zasypało, kiedy ten dom się zawalił – odparłem. – I jego, i Zouada.
– To na swój sposób stosowne – zauważył Jednooki. – Ironiczne, ale stosowne. Fatalnie jednak, że zginął. Był z niego ostry gracz w tonka.
– Kulawiec też jest tam na dole? – zapytał Elmo.
Uśmiechnąłem się.
– Pomogłem go pochować.
– A Zmienny zniknął.
Zacząłem dostrzegać w tym niepokojący sens. Chciałem sprawdzić, czy jest to tylko moja wyobraźnia. Poruszyłem tę sprawę, gdy ludzie przygotowywali się do wyruszenia do Rozdania.
– Wiecie, tylko ci, którzy walczyli po naszej stronie, widzieli Zmiennego. Buntownicy i Kulawiec napatrzyli się na nas. Zwłaszcza na ciebie, Elmo. I na mnie oraz Kruka. Okaże się, że Kornelek nie żyje. Mam wrażenie, że machinacje Zmiennego nie miały wiele wspólnego z załatwieniem Zouada lub likwidacją miejscowej hierarchii buntowników. Myślę, że wystawiono nas Kulawcowi na strzał. W bardzo sprytny sposób.
Elmo lubi uchodzić za wielkiego, tępego chłopaka ze wsi, który wybrał zawód żołnierza, w rzeczywistości jednak jest bystry. Nie tylko zrozumiał, co miałem na myśli, lecz natychmiast połączył to z innymi faktami dotyczącymi rozgrywek pomiędzy Schwytanymi.
– Musimy stąd zmiatać w te pędy, zanim Kulawiec się wygrzebie. Nie tylko z Wiosła. Z Forsbergu. Duszołap wystawił nas na odstrzał. Możemy się znaleźć między młotem a kowadłem.
Przygryzał wargę przez sekundę, po czym wszedł w rolę sierżanta i zaczął wrzeszczeć na każdego, kto jego zdaniem nie poruszał się wystarczająco szybko. Był bliski paniki, choć zarazem był do szpiku kości żołnierzem. Nasz wymarsz nie przerodził się w bezładną ucieczkę. Wyruszyliśmy, eskortując wozy z prowiantem, po które przybył patrol Cukierka.
– Jak wrócimy, zwariuję – powiedział mi. – Pójdę gdzieś i pogryzę drzewo lub zrobię coś podobnego.
Po kilku kilometrach dodał w zamyśleniu:
– Próbowałem podjąć decyzję, kto powiadomi Pupilkę. Konował, właśnie zgłosiłeś się na ochotnika. Masz odpowiednie podejście.
Miałem więc o czym rozmyślać podczas jazdy. Niech szlag trafi Elma!
Wielka zadyma w Wiośle nie zamknęła sprawy. Fale rozeszły się wkoło, konsekwencje narastały. Los maczał w tym swoje brudne paluchy.
Podczas gdy Kulawiec wygrzebywał się spod gruzów, Zgarniacz rozpoczął wielką ofensywę. Zrobił to, nie zdając sobie sprawy, że jego nieprzyjaciel opuścił pole walki, lecz skutki były takie same. Armia Kulawca poszła w rozsypkę. Nasze zwycięstwo poszło na marne. Bandy buntowników wdarły się do Wiosła, polując na agentów Pani.
Dzięki przezorności Duszołapa w chwili klęski wycofywaliśmy się na południe, więc nie zostaliśmy w to wmieszani. Dotarliśmy do garnizonu w Wiązie opromienieni sławą kilku spektakularnych zwycięstw, Kulawiec zaś uciekł do Wcięcia z resztką swoich sił, napiętnowany jako nieudolny. Wiedział, kto go tak załatwił, nie mógł jednak nic w tej sprawie zrobić. Jego notowania u Pani były zbyt słabe. Musiał pozostawać jej wiernym pieskiem pokojowym. Dopiero gdy odniesie kilka efektownych zwycięstw, będzie mógł pomyśleć o policzeniu się z nami czy z Duszołapem.
Nie pocieszało mnie to zbytnio. Takich rzeczy się nie zapomina.
Zwycięstwo napełniło Zgarniacza takim entuzjazmem, że po podbiciu Forsbergu nie zatrzymał się nawet na chwilę, lecz skierował na południe. Duszołap rozkazał nam opuścić Wiąz zaledwie w tydzień po tym, jak tam dotarliśmy.
Czy Kapitana zaniepokoiło to, co się wydarzyło? Czy był niezadowolony, że tak wielu jego ludzi podjęło akcję na własną rękę, przekraczając lub naciągając jego instrukcje? Powiedzmy tylko, że wyznaczonych dodatkowo prac było tyle, że wół by nie uciągnął. Powiedzmy też, że nocne madonny z Wiązu były mocno rozczarowane Czarną Kompanią. Nie chcę o tym myśleć. Ten facet to diaboliczny geniusz.
Dokonano przeglądu plutonów. Wozy załadowano i przygotowano do drogi. Kapitan i Porucznik udali się na naradę z sierżantami. Jednooki i Goblin toczyli jakąś grę, posługując się widmowymi stworkami walczącymi ze sobą w kątach placu. Większość z nas obserwowała to, stawiając na tę lub tamtą stronę, zależnie od zmieniającej się sytuacji.
– Zbliża się jeździec – oznajmił wartownik.
Nikt nie zwrócił na to uwagi. Posłańcy przyjeżdżali i odjeżdżali przez cały dzień.
Brama otwarła się do wewnątrz. Pupilka zaczęła klaskać w dłonie i pobiegła w jej stronę.
Przez bramę wjechał Kruk. Wyglądał równie kiepsko jak w dniu, w którym go po raz pierwszy spotkaliśmy. Poderwał Pupilkę w górę i uścisnął ją mocno, po czym posadził dziewczynkę przed sobą na koniu i zameldował się Kapitanowi. Usłyszałem, jak mówił, że spłacił już wszystkie długi i nie ma żadnych zobowiązań poza Kompanią.
Kapitan przyglądał mu się przez dłuższy czas, po czym skinął głową i kazał mu zająć miejsce w szeregu.
Wykorzystał nas, lecz jednocześnie znalazł nowy dom. Z chęcią przyjęliśmy go do rodziny.
Wyruszyliśmy w drogę do nowego garnizonu we Wcięciu.