Читать книгу Czarna Kompania - Glen Cook - Страница 7

CZARNA KOMPANIA
5. TWARDZIEJ

Оглавление

Wiatr z zawodzeniem rzucał nam w plecy obłoki pyłu i piasku. Wycofywaliśmy się w kierunku, z którego wiał. Szliśmy tyłem. Piasek wdzierał się we wszystkie szpary w naszych zbrojach i ubraniach. W połączeniu z potem tworzył śmierdzące, słone błoto. Powietrze było gorące i suche. Wysysało szybko wilgoć, pozostawiając zaschniętą skorupę błota. Wargi wszyscy mieliśmy spękane i obrzmiałe. Nasze języki przypominały pokryte pleśnią poduszki. Krztusiliśmy się piaskiem, który pokrywał skorupą wnętrze naszych ust.

Władczyni Burz przesadziła. Ucierpieliśmy niemal tak samo jak buntownicy. Widoczność spadła do dziesięciu metrów. Niemal nie dostrzegałem ludzi po prawej i lewej stronie, jedynie dwóch facetów z ostatniego rzędu kolumny, idących tyłem przede mną. Wiedza, że wrogowie musieli nas ścigać, idąc pod wiatr, nie pocieszała mnie zbytnio.

Ludzie w sąsiedniej kolumnie rozbiegli się nagle. Chwycili za łuki. Wysokie postacie zamajaczyły w wirującym pyle. Wokół nich powiewały cienie płaszczy, trzepoczące jak potężne skrzydła. Ująłem łuk i wypuściłem strzałę, pewien, że nie trafi do celu.

Trafiła. Jeździec wyrzucił ręce w górę. Jego wierzchowiec zawrócił i pognał z wiatrem w pościgu za pozbawionymi jeźdźców towarzyszami.

Naciskali na nas mocno. Trzymali się blisko. Pragnęli nas wybić, zanim uciekniemy z Wietrznej Krainy do łatwiejszego do obrony Stopnia Łzy. Chcieli, żeby każdy z nas leżał martwy i ograbiony pod bezlitosnym słońcem pustyni.

Krok do tyłu. Krok do tyłu. Cholernie powoli. Nie było jednak wyboru. Jeśli odwrócimy się tyłem, zaleją nas. Musimy sprawić, żeby każda próba zbliżenia się kosztowała ich tak wiele, że ich wojowniczość ustąpi miejsca strachowi.

Magia Władczyni Burz była naszą najlepszą obroną. Wietrzna Kraina jest, w najlepszych swych chwilach, dzika i pełna orzeźwiających zapachów, równinna, nieurodzajna, sucha i niezamieszkana. Burze piaskowe są tu częstym zjawiskiem. Nigdy jednak nie widziałem jeszcze takiej jak ta. Ciągnęła się godzina za godziną i dzień za dniem. Cichła jedynie wtedy, gdy zapadała ciemność. Sprawiała, że Wietrzna Kraina nie była odpowiednim miejscem dla żywych istot. To ocaliło Kompanię.

Było nas teraz trzy tysiące. Cofaliśmy się przed niepowstrzymaną falą, która zalała Lordów. Nasze małe bractwo, dzięki temu, że nie chciało się poddać, stało się jądrem, do którego zbiegli się uchodźcy z miejsca klęski, gdy tylko Kapitan przedarł się przez linie oblężenia. Staliśmy się mózgiem i nerwami tego uciekającego cienia armii.

Pani osobiście wysłała rozkazy do wszystkich imperialnych oficerów, by podporządkowali się Kapitanowi. Jedynie Kompania odniosła jakiekolwiek znaczące sukcesy podczas kampanii północnej.

Ktoś wyłonił się z piasku i wyjącego wichru tuż za mną i klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. To nie był jeszcze czas na zmianę.

Ujrzałem twarz Kruka. Kapitan domyślił się, gdzie mnie szukać.

Całą głowę miał owiniętą łachmanami. Przymrużyłem oczy. Podniosłem rękę, by osłonić się przed przenikającym wszystko piaskiem. Krzyknął coś, co brzmiało jak: „Katan cie wa”. Potrząsnąłem głową. Wskazał ręką za siebie, złapał mnie i wrzasnął mi do ucha:

– Kapitan cię wzywa!

Jasne, że wzywał. Skinąłem głową, oddałem mu łuk i strzały, po czym podążyłem, schylony, przez wiatr i piach. Brakowało nam broni. Strzały, które mu dałem, pochodziły od buntowników. Zebraliśmy je, gdy nadleciały chwiejnym lotem z brązowawej mgiełki.

Krok za krokiem, piasek opadał mi na czubek głowy, gdy maszerowałem zgarbiony z brodą opartą o pierś i zmrużonymi oczyma. Nie chciałem wracać. Kapitan z pewnością nie powie nic, co chciałbym usłyszeć.

Wielki krzak nadleciał w moją stronę. Wirował i podskakiwał. Omal nie zwalił mnie z nóg. Roześmiałem się. Zmiennokształtny był z nami. Buntownicy zmarnują masę strzał, gdy to uderzy w ich linie. Mieli nad nami dziesięcio- lub piętnastokrotną przewagę liczebną, ale to nie zmniejszało ich strachu przed Schwytanymi.

Brnąłem wprost w paszczę wichru, aż nabrałem pewności, że zapuściłem się za daleko lub zgubiłem drogę. Wszystko wokół wyglądało tak samo. Gdy już postanowiłem dać sobie spokój, znalazłem się na miejscu, na cudownej wysepce spokoju. Wszedłem w jej obszar. Zachwiała mną nagła nieobecność wiatru. Nie byłem zdolny uwierzyć w tę ciszę.

Pośrodku tej wysepki trzydzieści wozów utworzyło ciasną formację, stając koło przy kole. Większość załadowana była rannymi. Wokół wozów kłębił się tysiąc ludzi. Wpatrywali się w ziemię. Oczekiwali z obawą chwili, gdy na nich przyjdzie kolej marszu w tylnej straży. Nie było żadnych rozmów, żadnej wymiany dowcipnych uwag. Widzieli już zbyt wiele odwrotów. Podążali za Kapitanem jedynie dlatego, iż była to ich jedyna szansa na uratowanie życia.

– Konował! Chodź tu! – Porucznik wezwał mnie gestem na prawy skraj formacji.

Kapitan wyglądał jak potężny niedźwiedź przedwcześnie obudzony ze snu zimowego. Siwe włosy na jego skroniach wiły się, gdy przeżuwał słowa, zanim wypluł je na zewnątrz. Policzki miał obwisłe. Oczy stały się ciemnymi jamami. Z głosu przebijało straszliwe zmęczenie.

– Powiedziałem ci chyba, żebyś był pod ręką.

– To była moja kolejka…

– Ciebie nie obowiązuje kolejka, Konował. Zobaczmy, czy potrafię to ująć w słowa wystarczająco proste dla ciebie. Mamy trzy tysiące ludzi. Toczymy nieustanną walkę z buntownikami. Mam tylko jednego dupowatego czarownika i jednego lekarza z prawdziwego zdarzenia do opieki nad tymi chłopcami. Jednooki musi poświęcać połowę swych sił na pomoc w podtrzymywaniu tej kopuły spokoju. Wobec tego obowiązki medyczne spadają na ciebie. To znaczy, że nie możesz się narażać w tylnej straży. Pod żadnym pozorem.

Wbiłem wzrok w pustkę nad jego lewym ramieniem. Zmrużyłem oczy na widok piasku, który wirował wokół osłoniętego terenu.

– Dociera do ciebie, Konował? Wyrażam się jasno? Doceniam twoje poświęcenie dla Kronik, fakt, że chcesz obejrzeć działania z bliska, ale…

Pokiwałem głową. Spojrzałem na wozy i ich smętny ładunek. Rannych było tak wielu, a mogłem dla nich zrobić tak mało. Kapitan nie dostrzegł mego nagłego poczucia bezradności. Jedyne, co mogłem uczynić, to pozszywać ich i modlić się oraz zapewnić spokój umierającym, zanim nadejdzie kres – po czym wyrzucać ich z wozów, by zwolnić miejsce dla nowych rannych.

Straciliśmy zbyt wielu ludzi, których można było uratować, gdybym tylko miał czas, wyszkolonych pomocników i porządną salę operacyjną. Dlaczego udałem się na linię walk? Ponieważ tam mogłem coś zrobić. Miałem szansę zadać cios naszym dręczycielom.

– Konował – warknął Kapitan. – Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz.

– Tak jest. Rozumiem, Kapitanie. Zostanę tu i zajmę się szyciem.

– Nie bądź taki ponury. – Dotknął mojego ramienia. – Duszołap mówi, że jutro dotrzemy do Stopnia Łzy. Wtedy będziemy mogli zrobić to, co chcemy. Rozkwasić Twardziejowi nos.

Twardziej stał się najważniejszym z buntowniczych generałów.

– Czy powiedział, jak to zrobić, skoro mają, diabli wiedzą jaką, przewagą liczebną?

Kapitan wykrzywił się. Zanim udzielił mi uspokajającej odpowiedzi, wykonał swój człapiący, niedźwiedzi taniec.

Trzy tysiące wyczerpanych, pobitych ludzi ma odeprzeć podochoconą zwycięstwami hordę Twardzieja? Cholernie marne szanse. Nawet z pomocą trzech spośród Dziesięciu Których Schwytano.

– Nie liczyłem na to. – Uśmiechnąłem się drwiąco.

– To nie twój interes, prawda? Duszołap nie wtrąca się w procedurę chirurgiczną, prawda? Czemu więc podważasz główny plan strategiczny?

Uśmiechnąłem się.

– Niepisane prawo wszystkich armii, Kapitanie. Niższe szarże mają prawo kwestionować rozsądek i kompetencję swych dowódców. To jest zaprawa, która chroni armię przed rozsypką.

Kapitan spojrzał na mnie, zadzierając nieco głowę z racji niższego wzrostu.

– Chroni przed rozsypką, co? A wiesz, co ją napędza?

– Co mianowicie?

– Tacy faceci jak ja, kopiący w tyłek takich jak ty, gdy ci zaczną filozofować. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Sądzę, że tak, panie Kapitanie.

Odszedłem, zabrałem narzędzia z wozu, gdzie je uprzednio schowałem, i zabrałem się do roboty.

Pod nieustannym naporem Władczyni Burz zapał buntowników zaczynał słabnąć.


Obijałem się, czekając, aż mnie wezwą, gdy ujrzałem, jak Elmo wypadł susami z zawieruchy. Nie widziałem go od wielu dni. Ustawił się obok Kapitana. Podszedłem spokojnie do nich.

– …minęli nas z prawej strony – mówił. – Może chcą dotrzeć do Stopnia przed nami.

Spojrzał na mnie i uniósł rękę w geście pozdrowienia. Trzęsła się. Był blady ze zmęczenia. Podobnie jak Kapitan, prawie w ogóle nie zaznał odpoczynku od chwili, gdy weszliśmy do Wietrznej Krainy.

– Wycofaj jedną kompanię z odwodów i przenieś na flankę – odparł Kapitan. – Uderz w nich ze wszystkich sił i trzymaj się mocno. Nie spodziewają się tego. To im popsuje szyki. Zaczną się zastanawiać, co kombinujemy.

– Tak jest. – Elmo odwrócił się, by odejść.

– Elmo.

– Słucham?

– Bądź ostrożny. Nie marnuj sił. Będziemy maszerować całą noc.

Opis cierpienia bijącego z oczu Elma mógłby zapełnić całe księgi. Nie zakwestionował jednak rozkazów. Jest dobrym żołnierzem, a poza tym, podobnie jak ja, wiedział, że pochodzą one z wyższych szczebli drabiny. Być może z samej Wieży.

Jak dotąd w nocy zawsze nastawał niepisany rozejm. Wysiłek całego dnia sprawiał, że obie armie nie miały ochoty stawiać po zmierzchu choć jednego zbędnego kroku. Nocą walk nie było.

Mimo tych godzin ulgi, gdy burza cichła, armie maszerowały tak, że żołnierzom nogi wrastały w tyłek. Teraz nasi czcigodni dowódcy żądali od nas dodatkowego wysiłku w nadziei, że przyniesie to jakąś taktyczną korzyść. Dotrzeć do Stopnia nocą, okopać się i zmusić buntowników, by atakowali nas wprost z nieustannej burzy. To miało sens. Był to jednak rozkaz, który mógł wydać tylko generał siedzący sobie w fotelu, w odległości pół tysiąca kilometrów od pola walki.

– Słyszałeś to? – zapytał mnie Kapitan.

– Taaa… Brzmi głupio.

– Zgadzam się ze Schwytanym, Konował. Droga będzie łatwiejsza dla nas, a trudniejsza dla buntowników. Czy odrobiłeś już zaległości?

– Tak.

– To postaraj się nie włazić w paradę. Wejdź na wóz. Utnij sobie drzemkę.

Odszedłem, przeklinając zły los, który pozbawił nas większej części wierzchowców. Na bogów, miałem już dość chodzenia.

Nie skorzystałem z rady Kapitana, choć była rozsądna. Byłem zbyt podenerwowany, by spać. Perspektywa nocnego marszu wstrząsnęła mną.

Kręciłem się wokół w poszukiwaniu starych przyjaciół. Kompania rozproszyła się wśród liczniejszych oddziałów w charakterze kadry przekazującej polecenia Kapitana. Niektórych ludzi nie widziałem od Lordów. Nie wiedziałem, czy jeszcze żyją.

Nie znalazłem nikogo poza Goblinem, Jednookim i Milczkiem. Goblin i Jednooki nie byli tego dnia bardziej rozmowni niż Milczek. To wiele mówiło o stanie morale.

Wlekli się uparcie naprzód ze wzrokiem wbitym w suchą ziemię. Rzadko jedynie czynili jakiś gest lub wypowiadali słowo mające podtrzymać całość naszej bańki pokoju. Maszerowałem ciężko obok nich. Wreszcie spróbowałem przełamać lody, mówiąc:

– Cześć.

Goblin chrząknął. Jednooki przez kilka sekund wpatrywał się we mnie złowieszczo. Milczek w ogóle nie przyjął do wiadomości mojej obecności.

– Kapitan mówi, że będziemy maszerować całą noc – powiedziałem. Czułem potrzebę, by kogoś jeszcze uczynić równie nieszczęśliwym, jak ja sam.

We wzroku Goblina było pytanie, dlaczego postanowiłem okłamać ich w taki sposób. Jednooki mruknął, że zamieni sukinsyna w ropuchę.

– Tym sukinsynem, którego będziesz musiał zamienić w ropuchę, jest Duszołap – powiedziałem z zadowoleniem w głosie.

Obrzucił mnie kolejnym złowieszczym spojrzeniem.

– Może potrenuję na tobie, Konował.

Jednookiemu nie spodobał się nocny marsz, więc Goblin natychmiast zaczął wychwalać geniusz człowieka, który wpadł na ten pomysł. Jednakże jego entuzjazm był tak wątły, że Jednooki nie zadał sobie trudu, by zareagować na zaczepkę.

Pomyślałem sobie, że spróbuję jeszcze raz.

– Wiecie, chłopaki, wyglądacie na równie skwaszonych jak ja.

Żadnej reakcji. Nawet nie odwrócili głów.

– Jak sobie chcecie.

Ja też upadłem na duchu. Stawiałem stopę za stopą, nie myśląc o niczym.

Przyszli po mnie i zabrali, żebym zajął się rannymi Elma. Było ich dwunastu. Na dziś to było wszystko. Buntownikom zabrakło wreszcie determinacji.

W czasie burzy ciemność zapadała szybko. Zachowywaliśmy się tak samo jak co dzień. Oddaliliśmy się nieco od buntowników, odczekaliśmy, aż burza się uspokoi, i rozbiliśmy obóz, rozpaliwszy ogień przy użyciu krzaków, które udało nam się zebrać. Tym razem jednak był to krótki odpoczynek. Trwał, dopóki nie pojawiły się gwiazdy. Spoglądały w dół z migotliwą drwiną. Mówiły nam, że na dłuższą metę cały nasz pot i krew nie mają doprawdy żadnego znaczenia. Wszystko, co zrobiliśmy, za tysiąc lat ulegnie zapomnieniu.

Podobne myśli opanowały wszystkich. W żadnym z nas nie kołatały się jakiekolwiek ideały czy żądza sławy. Chcieliśmy tylko dojść gdzieś, położyć się i zapomnieć o wojnie.

Wojna jednak nie chciała zapomnieć o nas. Gdy tylko Kapitan doszedł do wniosku, że buntownicy uwierzyli, iż rozbiliśmy obóz, rozkazał podjąć na nowo marsz, tym razem w poszarpanej kolumnie posuwającej się powoli przez pustkowia skąpane w świetle księżyca.

Mijały godziny, a my nigdzie nie dochodziliśmy. Krajobraz się nie zmieniał. Oglądałem się od czasu do czasu za siebie, by rzucić spojrzenie na ponownie rozszalały orkan, który Władczyni Burz rzuciła na obóz buntowników. Tym razem połyskiwały w nim błyskawice. Był bardziej gwałtowny niż wszystko, z czym mieliśmy do czynienia do tej pory.

Skryty w ciemności Stopień Łzy materializował się nadzwyczaj powoli. Był już widoczny od godziny, zanim zdałem sobie sprawę, że nie jest to ławica chmur wiszących nisko nad horyzontem. Zanim grunt zaczął się wznosić, gwiazdy przygasły i horyzont na wschodzie rozjaśniła poświata.

Stopień Łzy jest potężnym, dzikim łańcuchem górskim, niemal niemożliwym do przejścia, poza jedną stromą przełęczą, której zawdzięcza swą nazwę. Grunt wznosi się stopniowo, aż nagle przechodzi w strzeliste ściany i skaliste płaskowyże z czerwonego piaskowca, ciągnące się w obie strony przez setki kilometrów. W świetle poranka wyglądały one jak zwietrzałe blanki fortecy olbrzyma.

Kolumna weszła, wijąc się, do kanionu zatkanego przez stożki nasypowe. Zatrzymała się, dopóki nie utorowano drogi dla wozów. Wdrapałem się na szczyt urwiska, by popatrzeć na burzę. Zbliżała się w naszą stronę.

Czy zdążymy się przedostać, zanim nadejdzie Twardziej?

Blokadę spowodowała świeża lawina skalna. Pokrywała zaledwie niecałe pół kilometra drogi. Dalej ciągnęła się trasa, którą podążały karawany, zanim wojna położyła kres handlowi.

Ponownie spojrzałem na burzę. Twardziej posuwał się szybko. Jak sądzę, gnał go gniew. Nie zamierzał popuścić. Zabiliśmy jego szwagra i zaaranżowaliśmy schwytanie jego kuzynki…

Jakieś poruszenie na zachodzie przykuło moją uwagę. Cała ławica okrutnych frontów burzowych podążała w stronę Twardzieja. Walczyły pomiędzy sobą, aż dudniło. Potężna chmura oderwała się od nich i popędziła w stronę burzy piaskowej. Schwytani grają ostro.

Twardziej był uparty. Parł naprzód na przekór wszystkiemu.

– Hej! Konował! – zawołał ktoś. – Chodź no tutaj.

Spojrzałem w dół. Wozy pokonały już najtrudniejszy odcinek. Pora ruszać.

Na równinach od frontu burzy oddzieliła się kolejna chmura. Było mi niemal żal ludzi Twardzieja.

Wkrótce po tym, gdy dołączyłem do kolumny, ziemia zatrzęsła się. Urwisko, na które wszedłem, zadrżało, jęknęło i osunęło się w dół prosto na drogę. Następny prezencik dla Twardzieja.


Dotarliśmy do miejsca postoju na krótko przed nastaniem nocy. Nareszcie porządna okolica! Prawdziwe drzewa. Bulgocący strumyk. Ci, którzy mieli jeszcze choć trochę sił, przystąpili do okopywania się bądź gotowania. Reszta padła na ziemię tak, jak stała. Kapitan nikogo nie poganiał. W tej chwili najlepszym lekarstwem była sama możliwość odpoczynku.

Zasnąłem jak przysłowiowy suseł.

Jednooki obudził mnie nad ranem.

– Weźmy się do roboty – powiedział. – Kapitan chce mieć tu szpital.

Skrzywił się. Nawet w najlepszych momentach wygląda jak suszona śliwka.

– Podobno z Uroku ma nadciągnąć jakaś pomoc.

Jęczałem, kwękałem i przeklinałem, ale się podniosłem. Wszystkie mięśnie miałem sztywne. Kości obolałe.

– Następnym razem, gdy znajdziemy się w miejscu na tyle cywilizowanym, żeby mieli tam tawerny, przypomnij mi, żebym wypił za wieczny pokój – mruknąłem. – Jednooki, powinienem już iść na emeryturę.

– A kto nie powinien? Jesteś kronikarzem, Konował. Ciągle trujesz nam o tradycji. Wiesz, że dopóki nie wygaśnie nasz kontrakt, możesz opuścić Kompanię tylko na dwa sposoby – po naturalnej śmierci albo nogami do przodu. Włóż sobie w tę brzydką gębę coś do żarcia i bierzmy się do roboty. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż zabawa w pielęgniarkę.

– Coś jesteśmy radośni od rana, co?

– Jak pieprzona jutrzenka.

Nie przestawał utyskiwać, podczas gdy ja doprowadzałem się do stanu używalności.

Obóz budził się do życia. Ludzie jedli śniadanie i zmywali ze swych ciał ślady pustyni. Przeklinali, narzekali i pyskowali. Niektórzy nawet rozmawiali ze sobą. Zaczęli dochodzić do siebie.

Sierżanci i oficerowie dokonywali przeglądu zbocza w poszukiwaniu punktów najłatwiejszych do obrony. Więc tak wyglądało miejsce, w którym Schwytani postanowili stawić opór.

Wybrali je dobrze. Był to ten fragment przełęczy, któremu Stopień zawdzięczał swoją nazwę – wzniesienie wysokości trzystu sześćdziesięciu pięciu metrów ponad labiryntem kanionów. Stara droga wiła się pomiędzy górami w niezliczonych serpentynach, tak że z góry wyglądała jak przekrzywione schody olbrzyma.

Jednooki i ja wzięliśmy do pomocy dwunastu ludzi i zaczęliśmy przenosić rannych do cichego gaju położonego wysoko nad spodziewanym polem bitwy. Poświęciliśmy godzinę na wygodne ich ułożenie i przygotowanie się do oczekujących nas zadań.

– Co to? – zapytał nagle Jednooki.

Zacząłem nasłuchiwać. Odgłosy przygotowań umilkły.

– Coś się dzieje – stwierdziłem.

– Ty masz łeb – odrzekł. – To na pewno ludzie z Uroku.

– Chodźmy zobaczyć. – Wylazłem z gaju i skierowałem się w dół, w stronę kwatery Kapitana. Gdy tylko wyszedłem spośród drzew, przybysze stali się wyraźnie widoczni.

Myślę, że było ich z tysiąc. Połowę stanowili żołnierze Gwardii Przybocznej Pani we wspaniałych mundurach. Reszta wyglądała na woźniców. Karawana wozów i inwentarza stanowiła widok bardziej radosny niż posiłki.

– Dziś w nocy uczta – zawołałem do Jednookiego, który podążał za mną. Przyjrzał się wozom z uśmiechem. Uśmiech będący wyrazem czystego zadowolenia w jego wykonaniu to zjawisko tylko odrobinę częstsze niż sławetne kurze zęby. Z pewnością warto to zapisać w tych Kronikach.

Z batalionem Gwardii przybył Schwytany zwany Wisielcem. Był on nieprawdopodobnie wysoki i chudy. Głowę miał wyraźnie przekrzywioną na jedną stronę. Jego twarz zastygła, obrzmiała jak u uduszonego. Podejrzewam, że mówienie sprawiało mu poważną trudność.

Był to piąty Schwytany, którego widziałem – po Duszołapie, Kulawcu, Zmiennokształtnym i Szept. Nie natrafiłem w Lordach na Glizdę i nie widziałem jeszcze Władczyni Burz, mimo że była blisko. Wisielec różnił się od tamtych. Inni z reguły nosili coś, by ukryć głowę i twarz. Z wyjątkiem Szept wszyscy przebywali przez stulecia pod ziemią. Ślady tych lat były bardzo wyraźne.

Duszołap i Zmiennokształtny wyszli Wisielcowi na spotkanie. Kapitan był w pobliżu, odwrócony do nich plecami. Słuchał dowódcy gwardzistów Pani. Przysunąłem się do nich w nadziei, że podsłucham, co mówią.

Gwardzista był wyraźnie niezadowolony z tego, że musiał oddać się pod dowództwo Kapitana. Nikt z regularnych żołnierzy nie lubił słuchać rozkazów świeżo przybyłego najemnika zza morza.

Podszedłem bliżej do Schwytanych i stwierdziłem, że nie rozumiem ani słowa z ich rozmowy. Mówili w języku TelleKurre, który wyszedł z użycia wraz z upadkiem Dominacji.

Czyjaś ręka dotknęła lekko mojej. Zaskoczony spojrzałem w dół, w szeroko otwarte, brązowe oczy Pupilki, której nie widziałem od wielu dni. Poruszała szybko palcami. Zacząłem już uczyć się jej znaków. Chciała mi coś pokazać.

Zaprowadziła mnie do namiotu Kruka, który znajdował się niedaleko od kapitańskiego. Wpełzła do środka i wróciła z drewnianą lalką. Jej wykonanie wymagało sporych umiejętności i zamiłowania do tego rzemiosła. Nie mogłem sobie wyobrazić, ile godzin Kruk musiał na to poświęcić. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak zdołał je znaleźć.

Pupilka spowolniła swą mowę gestów tak, żebym mógł za nią nadążyć. Nie byłem jeszcze w tym zbyt biegły. Powiedziała mi, że Kruk zrobił lalkę, tak jak się domyślałem, i teraz szyje dla niej ubrania. Zdawało jej się, że ma wielki skarb. Pamiętając wioskę, w której ją znaleźliśmy, nie mogłem wątpić, że była to najpiękniejsza zabawka, jaką kiedykolwiek miała.

To wiele mówiło o Kruku, który wydawał się tak gorzki, zimny i milczący, a noża – jak się zdawało – używał tylko w złowrogich celach.

Pupilka i ja rozmawialiśmy ze sobą przez kilka minut. Jej myśli są cudownie bezpośrednie. Stanowią odświeżający kontrast w świecie pełnym podstępnych, zakłamanych, nieprzewidywalnych, spiskujących ludzi.

Poczułem uścisk dłoni na ramieniu, w połowie gniewny, w połowie przyjacielski.

– Kapitan cię szuka, Konował.

Ciemne oczy Kruka lśniły w blasku księżyca w kwadrze jak obsydian. Udawał, że lalka jest niewidzialna. Zrozumiałem, że lubi uchodzić za twardziela.

– Dobrze – powiedziałem. Wykonałem gest oznaczający pożegnanie.

Lubiłem uczyć się od Pupilki, a ona lubiła uczyć mnie. Myślę, że dawało jej to poczucie własnej wartości. Kapitan zastanawiał się, czy nie kazać wszystkim nauczyć się języka migowego. Byłoby to cennym wzbogaceniem naszych tradycyjnych, lecz niewystarczających sygnałów bitewnych.

Gdy przyszedłem, Kapitan spojrzał na mnie złowrogo, lecz oszczędził mi wykładu.

– Twoi nowi pomocnicy i zaopatrzenie już tam są. Wskaż im, dokąd mają iść.

– Tak jest.

Zaczął odczuwać ciężar odpowiedzialności. Nigdy dotąd nie dowodził tak wieloma ludźmi, w sytuacji tak trudnej, mając rozkazy tak niewykonalne i przyszłość tak niepewną. Z jego punktu widzenia wyglądało na to, że poświęcą nas, by zyskać na czasie.

My, ludzie z Kompanii, nie rwiemy się zbytnio do walki. Stopnia Łzy nie da się jednak utrzymać podstępem.

Wyglądało na to, że nadszedł kres.

Nikt nie zaśpiewa pieśni na naszą cześć. Jesteśmy ostatnią z Wolnych Kompanii z Khatovaru. Nasze tradycje i wspomnienia żyją wyłącznie w tych Kronikach. Jedynie my przywdziejemy żałobę po sobie samych.

Kompania przeciw całemu światu. Tak było i tak będzie zawsze.

Pomoc, którą przysłała mi Pani, składała się z dwóch wykwalifikowanych chirurgów wojskowych i dwunastu uczniów o różnym poziomie umiejętności, jak również pary wozów wyładowanych po brzegi sprzętem medycznym. Byłem wdzięczny. Teraz miałem szansę na uratowanie kilku ludzi.

Zaprowadziłem nowo przybyłych do swego gaju, wyjaśniłem im, w jaki sposób pracuję, i dopuściłem do pacjentów. Upewniwszy się, że nie są całkowicie niekompetentni, oddałem szpital w ich ręce i wyszedłem.

Byłem niespokojny. Nie podobało mi się to, co działo się z Kompanią. Przybyło jej zbyt wielu ludzi i zadań. Zginęło dawne poczucie wspólnoty. Były czasy, że codziennie widywałem każdego z naszych ludzi. Teraz niektórych nie widziałem ani razu od chwili klęski w Lordach. Nie wiedziałem, czy zostali zabici, czy są żywi, czy w niewoli. Czułem niemal neurotyczny lęk, iż niektórzy z nich zginęli i zostaną zapomniani.

Kompania jest naszą rodziną. Poczucie braterstwa stanowi jej siłę napędową. W tych dniach, z tymi wszystkimi nowymi typkami z północy, główną siłą utrzymującą jej całość są rozpaczliwe próby czynione przez braci celem odzyskania dawnej bliskości. Wszystkie twarze naznaczone są piętnem tego wysiłku.

Podszedłem do jednego z wysuniętych posterunków znajdujących się ponad miejscem, w którym strumień wpadał w głąb kanionu. Daleko, daleko w dole, poniżej poziomu mgły, leżało małe lśniące jeziorko. Wypływała z niego wąska strużka, kierująca się w stronę Wietrznej Krainy. Nie docierała do celu swej podróży. Przeszukałem wzrokiem chaotyczne szeregi wież i wzgórz z piaskowa. Fronty burzowe, poprzedzane lśniącymi mieczami błyskawic, uderzały z dudnieniem w pustkowia, przypominając mi, że kłopoty są niedaleko.

Twardziej posuwał się naprzód, pomimo furii Władczyni Burz. Dotrze do nas jutro, pomyślałem. Zastanowiłem się, jak wielkie straty zadały mu burze. Z pewnością niewystarczająco wielkie.

Dostrzegłem brązowego kolosa, który człapał po wijącej się drodze. Zmiennokształtny szedł poćwiczyć swe specjalne okropności. Mógł przedostać się do obozu buntowników pod postacią jednego z nich, by umieścić w ich garnkach magię trucicielską lub zatruć ich wodę pitną. Mógł stać się cieniem w mroku, którego wszyscy ludzie się boją, i załatwić jednego za drugim, pozostawiając jedynie rozszarpane szczątki, by napełniały żywych przerażeniem. Zazdrościłem mu, choć odczuwałem do niego wstręt.


Gwiazdy mrugały nad obozowym ogniskiem. Paliło się słabo. Niektórzy z nas, starych wiarusów, grali w tonka. Udało mi się trochę wygrać.

– Wychodzę z gry, póki jestem do przodu – oznajmiłem. – Czy ktoś chce mnie zastąpić?

Rozprostowałem obolałe nogi i odszedłem, by oprzeć się o kłodę i popatrzeć w niebo. Gwiazdy wydały mi się wesołe i przyjazne.

Powietrze było chłodne, świeże i nieruchome. W obozie zaległa cisza. Świerszcze i ptaki nocne śpiewały swe kojące pieśni. Na świecie panował pokój. Trudno było uwierzyć, że to miejsce wkrótce stanie się polem bitwy. Kręciłem się długo, aż wreszcie usiadłem wygodnie. Szukałem spadających gwiazd. Byłem zdecydowany cieszyć się chwilą. To mogła być ostatnia taka w moim życiu.

Ogień prysnął i zatrzeszczał. Ktoś zdobył się na wysiłek dodania odrobiny drewna. Ognisko rozpaliło się. W moją stronę popłynęły kłęby dymu o sosnowym zapachu. Cienie zatańczyły na skupionych twarzach grających. Jednooki zacisnął wargi. Przegrywał. Żabie usta Goblina rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu. Milczek prezentował twarz bez wyrazu, jak to Milczek. Elmo myślał intensywnie. Obliczał swe szanse z grymasem na twarzy. Przyjemniaczek był bardziej skwaszony niż zwykle. Cieszyłem się, że znowu go widzę. Bałem się, że straciliśmy go w Lordach.

Tylko jeden maleńki meteoryt śmignął po niebie. Dałem sobie z tym spokój. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w bicie swego serca. Twardziej nadchodzi, Twardziej nadchodzi – powtarzało. Wybijało werbel naśladujący kroki maszerujących legionów.

Kruk usiadł koło mnie.

– Spokojna noc – zauważył.

– Cisza przed burzą – odparłem. – Co się szykuje wśród tych na górze?

– Żrą się ze sobą. Kapitan, Duszołap i ten nowy pozwalają im się wygadać. Chcą, żeby sobie ulżyli. Kto wygrywa?

– Goblin.

– Jednooki nie oszukuje przy rozdawaniu?

– Nigdy go na tym nie złapaliśmy.

– Słyszałem to – warknął Jednooki. – Któregoś dnia, Kruk…

– Wiem. Czary-mary i będę żabim księciem. Konował, czy byłeś na wzgórzu, odkąd zapadł zmrok?

– Nie. Czemu pytasz?

– Na wschodzie widać coś niezwykłego. Jakby kometę.

Serce zadrżało mi lekko. Dokonałem pospiesznych obliczeń.

– Masz chyba rację. Powinna już wrócić.

Podniosłem się. On też. Pomaszerowaliśmy pod górę.

Każde ważniejsze wydarzenie należące do sagi o Pani i jej mężu zapowiadała kometa. Niezliczeni prorocy buntowników przepowiadali upadek Pani z chwilą, gdy znajdzie się ona na niebie. Najbardziej niebezpieczne z ich proroctw dotyczyło jednak dziecka, które będzie wcieleniem Białej Róży. Krąg poświęca mnóstwo wysiłków na próby odnalezienia tego dzieciaka.

Kruk zaprowadził mnie tak wysoko, że mogliśmy dostrzec gwiazdy zawieszone nisko nad wschodnim horyzontem. Rzeczywiście na niebie widniało coś, co przypominało odległy, srebrzysty grot włóczni. Wpatrywałem się w to długi czas, zanim stwierdziłem:

– Mam wrażenie, że wskazuje na Urok.

– Ja też tak pomyślałem. – Milczał przez chwilę. – Nie znam się za dobrze na proroctwach, Konował. Za bardzo przypominają mi przesądy. To jednak mnie niepokoi.

– Wysłuchiwałeś tych przepowiedni przez całe życie. Zdziwiłbym się, gdybyś nie był poruszony.

Chrząknął nieusatysfakcjonowany.

– Wisielec przyniósł wieści ze wschodu. Szept opanowała Rdzę.

– Dobre wieści, dobre – odparłem z dużą dozą sarkazmu.

– Zajęła Rdzę i otoczyła armię Błyskotki. Latem cały wschód może być nasz.

Zwróciliśmy się w stronę kanionu. Kilka wysuniętych oddziałów Twardzieja dotarło już do podstawy serpentynowej drogi. Władczyni Burz przerwała swój długotrwały napór, by przygotować się do odparcia ataku wojsk Twardzieja.

– A więc to spadnie na nas – szepnąłem. – Musimy zatrzymać ich tutaj albo wszystko szlag trafi na skutek nagłego ataku od tyłu.

– Być może. Nie stawiaj jednak krzyżyka na Pani, nawet jeśli przegramy. Buntownicy jeszcze nie zmierzyli się z nią. Każdy z nich jest tego świadom. Każdy kilometr, o który zbliżają się do Wieży, napełnia ich większym strachem. Samo przerażenie ich pokona, jeśli nie znajdą dziecka zapowiedzianego w proroctwach.

– Może.

Obserwowaliśmy kometę. Była jeszcze bardzo daleko. Ledwo można było ją dostrzec. Będzie na niebie przez długi czas. Dojdzie do wielkich bitew, zanim się oddali.

Skrzywiłem się.

– Może nie powinieneś mi tego pokazywać. Teraz to cholerstwo będzie mi się śnić po nocach.

Kruk się uśmiechnął. Rzadko mu się to zdarzało.

– Wyśnij nam zwycięstwo – poradził.

Zacząłem snuć głośno marzenia.

– Zajmujemy wyższą pozycję. Twardziej musi poprowadzić swoich ludzi tysiąc sześćdziesiąt metrów w górę po krętej drodze. Gdy tu dojdą, zrobimy z nich mielonkę.

– Nie mów hop, Konował. Idę się przekimać. Życzę szczęścia jutro.

– Nawzajem – odparłem.

Kruk będzie w samym sercu akcji. Kapitan wyznaczył go na dowódcę batalionu doświadczonych żołnierzy regularnej armii. Będą utrzymywać jedną z flank, zasypując drogę gradem strzał.

Sny nadeszły, nie takie jednak, jakich oczekiwałem. Pojawiła się w nich migotliwa, złocista istota, która zawisła nade mną. Lśniła jak ławice odległych gwiazd. Nie byłem pewien, czy to sen, czy jawa. Do dziś nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nazwę to snem, ponieważ w ten sposób łatwiej mi się z tym pogodzić. Nie chciałbym myśleć, że Pani zainteresowała się mną to tego stopnia.

To była moja wina. Wszystkie te romantyczne historie, które o niej napisałem, zakiełkowały w żyznej jak klepisko stajni glebie mojej wyobraźni. Cóż za zarozumiałość, te moje sny. Pani osobiście wysłała swego ducha, by pocieszyć pewnego głupiego, zmęczonego wojną, przerażonego w głębi duszy żołnierza? W imię niebios, po co?

Owa poświata nadeszła i zawisła nade mną. Wysyłała uspokajające sygnały, w których brzmiała też nuta rozbawienia: „Nie obawiaj się, mój wierny. Stopień Łzy nie stanowi wrót imperium. Można go stracić bez szkody. Cokolwiek się stanie, moim wiernym nic nie grozi. Stopień Łzy jest tylko kamieniem milowym na drodze buntowników ku zagładzie”.

Było tego więcej. Wszystko miało zdumiewająco osobisty charakter. Moje najdziksze fantazje powróciły. Na koniec, tylko na chwilę, ze złocistej poświaty wyjrzała twarz. Było to najpiękniejsze kobiece oblicze, jakie kiedykolwiek widziałem, choć nie potrafię go sobie teraz przypomnieć.

Rankiem, gdy budziłem swój szpital do życia, opowiedziałem Jednookiemu o tym śnie. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.

– Masz zbyt bujną wyobraźnię, Konował.

Był zaabsorbowany. Chciał jak najszybciej uporać się ze swymi medycznymi zadaniami i ulotnić się. Nie cierpiał tej roboty.

Czas wziąć się do pracy. Posuwałem się w stronę głównego obozu. Głowę miałem ciężką. Byłem w paskudnym nastroju. Chłodne, suche górskie powietrze nie dodawało wigoru w takim stopniu, jak powinno.

Stwierdziłem, że moi ludzie są w równie kiepskim humorze jak ja. Pod nami żołnierze Twardzieja ruszyli naprzód.

Jednym z czynników składających się na zwycięstwo jest absolutna pewność, że bez względu na to, jak kiepsko wygląda sytuacja, droga do triumfu w pewnym momencie stanie otworem. Kompania zachowała to przeświadczenie po klęsce w Lordach. Zawsze znajdowaliśmy sposób, żeby dać buntownikom kopa, nawet wtedy, gdy armie Pani były w odwrocie. Teraz jednak… ta wiara uległa zachwianiu.

Forsberg, Róże, Lordowie i tuzin pomniejszych porażek. Prześladował nas ukryty strach, że – pomimo niewątpliwie korzystniejszej pozycji oraz wsparcia Schwytanych – coś pójdzie źle.

Może oni sami to zaaranżowali. Może krył się za tym Kapitan, albo nawet Duszołap. Być może nadeszło to w sposób naturalny, tak jak się to kiedyś działo…

Jednooki zszedł na dół w ślad za mną, skwaszony, opryskliwy, mruczący do siebie i szukający zaczepki. Jego droga skrzyżowała się ze ścieżką Goblina.

Goblin, który lubił się wylegiwać, wygrzebał się dopiero ze śpiwora. Napełnił miskę wodą i zaczął się myć. To kurduplowaty czyścioszek. Jednooki zauważył go. Dostrzegł szansę na wyładowanie na kimś swego podłego nastroju. Wymamrotał szereg dziwacznych słów i zaczął wykonywać osobliwe, niewysokie podskoki, które przypominały w części balet, a w części prymitywny taniec wojenny.

Woda Goblina uległa przemianie.

Poczułem to z odległości pięciu metrów. Przybrała odcień ohydnego brązu. Na jej powierzchni unosiły się wstrętne zielone bryły. Już z daleka robiła odrażające wrażenie.

Goblin podniósł się z imponującą godnością. Odwrócił się. Przez kilka sekund spoglądał w oczy złośliwie uśmiechającemu się Jednookiemu. Potem się ukłonił. Gdy z powrotem uniósł głowę, widniał na niej szeroki, żabi uśmiech. Otworzył usta i wypuścił z nich najbardziej przerażające, wstrząsające wycie, jakie w życiu słyszałem.


Podpalili się i biada durniowi, który wszedłby im w drogę. Cienie wokół Jednookiego rozpierzchły się. Wiły się po ziemi jak tysiąc spieszących się węży. Duchy zatańczyły, wypełzając spod skał, zeskakując z drzew, wyskakując z krzaków. Na przemian kwicząc, wyjąc i chichocząc, ścigały cieniste węże Jednookiego.

Duchy miały trochę ponad pół metra wzrostu i bardzo przypominały karłowatych Jednookich o dwukrotnie brzydszych twarzach oraz tyłkach przywodzących na myśl samice pawiana w okresie rui. Dobry smak zabrania mi opisywać, co robiły ze schwytanymi wężami.

Jednooki, któremu pokrzyżowano szyki, wyskoczył w powietrze. Zaklął, wrzasnął i zaczął toczyć pianę z ust. Dla nas, od dawna będących świadkami tych ekscentrycznych, obłąkańczych starć, było jasne, że Goblin, leżąc pośród zielska, czekał tylko, aż Jednooki zacznie.

Tym razem jednak Jednooki miał w kołczanie więcej niż jedną strzałę.

Przegnał węże. Teraz te same skały, krzaki i drzewa, które wypluły kreatury Goblina, wyrzygały z siebie ogromne, lśniące zielone żuki gnojarze. Wielkie robale rzuciły się na duchy Goblina, pozwijały je w kule i dołączając kolejne, potoczyły ku krawędzi urwiska.

Nie trzeba dodawać, że cała ta chryja ściągnęła publikę. Śmiech wyrwał się z naszych gardeł, gardeł starych żołnierzy, którzy od dawna obserwowali ten niekończący się pojedynek. Nowi dołączyli do nas, gdy tylko zdali sobie sprawę, że nie są to czary wyrwane spod kontroli.

Goblinowe duchy o czerwonych tyłkach zapuściły korzenie i nie dały się toczyć dalej. Wyrosły z nich wielkie rośliny drapieżne o paszczach ociekających śliną, mogące zamieszkiwać dżunglę z najokrutniejszego koszmaru. Klik-klask-chrup – na całym stoku skorupy pękały w zaciskających się roślinnych szczękach. To samo przeszywające dreszczem, wywołujące zgrzytanie zębów wrażenie, którego doznajesz, gdy zmiażdżysz wielkiego karalucha, rozchodziło się wzdłuż stoków zwielokrotnione, wywołując epidemię dreszczy. Przez chwilę nawet Jednooki zamarł bez ruchu.

Rozejrzałem się wkoło. Kapitan przyszedł się temu przyjrzeć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. To był bezcenny klejnot, ten uśmiech, rzadszy niż jaja roka. Jego towarzysze, oficerowie armii regularnej i dowódcy Gwardii, sprawiali wrażenie zakłopotanych.

Ktoś stanął tuż obok mnie, w intymnej, przyjacielskiej bliskości. Spojrzałem w bok i stwierdziłem, że stoję ramię w ramię, czy raczej łokieć w ramię, z Duszołapem. Schwytany nie jest szczególnie wysoki.

– Zabawne, nie? – zapytał jednym z tysiąca swych głosów.

Skinąłem nerwowo głową.

Jednooki zadrżał na całym ciele, podskoczył wysoko w powietrze, zawył i zajęczał, po czym opadł, miotając się i wierzgając nogami jak człowiek dotknięty atakiem padaczki.

Ocalałe żuki zbiegły się – cyk-cyk, klik-klak – w dwa kipiące stosy. Klekotały gniewnie czułkami. Ocierały się o siebie chityną. Ze stosów wzbił się brunatny smog, który utworzył grube sznury, powykręcane i połączone ze sobą. Stworzyły one zasłonę skrywającą podniecone owady. Dym skupił się w kuleczki, które podskakiwały, odbijając się coraz wyżej po każdym zetknięciu z ziemią. Wreszcie nie opadły w ogóle, lecz raczej zaczęły unosić się na wietrze, wypuszczając z siebie coś, co wyrosło w sękate paluchy.

Mieliśmy przed sobą stukrotnie większe od prawdziwych repliki zrogowaciałych łap Jednookiego. Te ręce zajęły się pieleniem monstrualnego ogrodu Goblina. Wyrywały rośliny z korzeniami i związywały ich łodygi w eleganckie, skomplikowane węzły żeglarskie, tworząc coraz to dłuższy warkocz.

– Mają więcej talentu, niż można by podejrzewać – stwierdził Duszołap – a marnują go na takie błahostki.

– Nie jestem tego pewien. – Wskazałem gestem na zebranych. To przedstawienie wywierało pozytywny wpływ na morale. Poczuwszy przypływ tej śmiałości, która ożywia mnie w nieoczekiwanych momentach, powiedziałem: – To są czary, które mogą docenić, niepodobne do opresyjnego, pełnego goryczy czarnoksięstwa Schwytanych.

Czarny morion pozostawał zwrócony ku mnie przez kilka sekund. Wyobraziłem sobie ognie płonące za wąskimi szparami na oczy. Nagle spod morionu wydobył się dziewczęcy chichot.

– Masz rację. Jesteśmy tak pełni ponurych myśli, posępnego mroku i przerażenia, że zarażamy tym całe armie. Łatwo jest zapomnieć o emocjonalnym wymiarze życia.

Jakie to dziwne, pomyślałem. Oto Schwytany ze szczeliną w swej zbroi. Duszołap uchylający jednej z zasłon skrywających jego tajemną istotę. Kronikarz we mnie poczuł trop opowieści i ruszył nim jak ogar.

Duszołap zbił mnie z tropu, jak gdyby odczytał moje myśli.

– Miałeś ostatniej nocy wizytę?

Głos kronikarskiego ogara umilkł w samym środku szczeknięcia.

– Miałem dziwny sen. O Pani.

Duszołap zachichotał. Brzmiało to jak niskie, basowe dudnienie. Ta nieustanna zmiana głosów może wstrząsnąć nawet najodporniejszymi. Mnie zbiła z pantałyku. Jego przyjacielskie zachowanie również mnie zaniepokoiło.

– Myślę, że się jej spodobałeś, Konował. Coś w tobie, jakiś drobiazg, pobudziło jej wyobraźnię, podobnie jak ona pobudziła twoją. Co miała do powiedzenia?

Coś ostrzegło mnie, bym był ostrożny. Pytanie Duszołapa było ciepłe i zadane bez namysłu, czuło się w nim jednak ukryte napięcie; najwyraźniej nie poruszył tej kwestii przypadkowo.

– Tylko słowa pocieszenia – odparłem. – Coś w tym sensie, że Stopień Łzy nie odgrywa wcale decydującej roli w jej planach. Ale to był tylko sen.

– Oczywiście. – Wyglądał na usatysfakcjonowanego. – Tylko sen.

Powiedział to jednak kobiecym głosem, którego używał w chwilach, gdy był najpoważniejszy.

Ludzie krzyczeli głośno „och!” i „ach!” Odwróciłem się, by sprawdzić, jak rozwija się pojedynek.

Gąszcz wyposażonych w paszcze roślin Goblina przekształcił się w olbrzymią, unoszącą się w powietrzu meduzę – żeglarza portugalskiego. Brązowe łapska zaplątały się w jej mackach. Usiłowały wyrwać się z uścisku. Ponad powierzchnią urwiska, przyglądając się temu wszystkiemu, unosiła się olbrzymia, różowa, brodata twarz, otoczona splątanymi pomarańczowymi włosami. Jedno senne oko było na wpół zamknięte przez siną bliznę. Zmarszczyłem brwi zaskoczony.

– Co to takiego?

Wiedziałem, że nie jest to dzieło Goblina ani Jednookiego. Zastanawiałem się, czy Milczek nie przyłączył się do zabawy, by dać im nauczkę.

Duszołap wydał z siebie głos, który stanowił przekonującą imitację pisku umierającego ptaka.

– Twardziej – powiedział. Odwrócił się błyskawicznie w stronę Kapitana. – Do broni! – wrzasnął. – Nadchodzą!

W ciągu kilku sekund ludzie biegli już ku swoim pozycjom. Ostatnie ślady walki pomiędzy Goblinem i Jednookim stały się strzępami mgły unoszącymi się na wietrze. Dryfowały w stronę łypiącej okiem twarzy Twardzieja, wywołując na niej, gdy tylko jej dotknęły, obrzydliwy trądzik. Fajny numer, pomyślałem, ale nie próbujcie go złapać, gdy będzie się miał na baczności, chłopaki. On nie będzie się cackał.

Odpowiedzią na nasze gramolenie się były liczne odgłosy rogów dobiegające z dołu oraz dudnienie bębnów, które niosło się w kanionach echem jak odległy grzmot.

Buntownicy przez cały dzień przypuszczali ataki, było jednak oczywiste, że nie traktują tego poważnie. Poszturchiwali tylko gniazdo szerszeni, by się przekonać, co się stanie. Dobrze zdawali sobie sprawę, jak trudno jest przypuścić szturm na Stopień.

Wszystko to wskazywało, że Twardziej zamyśla coś paskudnego.

W ogólnym rozrachunku jednak potyczki dobrze wpłynęły na morale. Ludzie zaczęli wierzyć w to, że istnieje szansa na utrzymanie się.


Choć kometa unosiła się wśród gwiazd, a Stopień pode mną usiany był galaktyką ognisk, noc zadawała kłam mojemu poczuciu, że znajdujemy się w samym sercu wojny. Siedziałem z kolanami pod brodą na wypiętrzeniu skalnym wznoszącym się nad pozycjami nieprzyjaciela. Rozmyślałem o wieściach ze wschodu. Szept oblegała teraz Mróz. Zniszczyła już armię Błyskotki oraz rozbiła Ćmę i Podkradacza wśród mówiących menhirów na Równinie Strachu. Wyglądało na to, że buntownicy ponieśli gorszą klęskę na wschodzie niż my na północy.

Tu jednak sytuacja mogła się jeszcze pogorszyć. Mól, Podkradacz i Guzdrała dołączyli do Twardzieja. Byli tam też inni z Osiemnastu, jak dotąd niezidentyfikowani. Nasi wrogowie poczuli swoją szansę.

Nigdy nie widziałem północnych zórz, choć mówiono mi, że moglibyśmy je przez chwilę dojrzeć, gdybyśmy utrzymali Wiosło i Rozdanie wystarczająco długo, by tam przezimować. Historie, które słyszałem o tych łagodnych, połyskujących światłach, każą mi myśleć, że są one jedyną rzeczą, którą można by porównać z tym, co ukształtowało się ponad kanionami, gdy przygasły ogniska buntowników. Niewiarygodnie długie i cienkie proporce subtelnego światła zakręcały w górę ku gwiazdom. Migotały, falując jak wodorosty unoszące się w spokojnym prądzie. Łagodny róż i zieleń, żółć i błękit, przecudne odcienie. W moim umyśle pojawiło się ich określenie. Starożytna nazwa. Wojny Pastelowe.

Kompania walczyła w Wojnach Pastelowych dawno, dawno temu. Spróbowałem sobie przypomnieć, co zapisano w Kronikach na temat tych konfliktów. Nie mogłem przywołać wszystkiego, pamiętałem jednak wystarczająco wiele, żeby poczuć strach. Pognałem ku kwaterom oficerów w poszukiwaniu Duszołapa.

Znalazłem go i powtórzyłem mu to, co pamiętałem. Podziękował mi za mój trud, stwierdził jednak, że znana mu jest zarówno historia Pastelowych Wojen, jak i koteria buntowników, która wysyłała te światła. Nie było się czego obawiać. Spodziewano się tego ataku i Wisielec przybył tu po to, by go odeprzeć.

– Usiądź sobie gdzieś, Konował. Goblin i Jednooki dali już swoje przedstawienie. Teraz pora na Dziesięciu.

Biła z niego pewność siebie, niezachwiana i złośliwa zarazem, doszedłem więc do wniosku, że buntownicy wpadli w jakąś pułapkę zastawioną przez Schwytanych.

Zrobiłem tak, jak mi radził. Udałem się na swój samotny punkt obserwacyjny. Po drodze przeszedłem przez obóz ożywiony rozwijającym się spektaklem. Tu i ówdzie słychać było szept strachu, wznoszący się i opadający jak poszum odległych fal morskich.

Wielobarwne wstęgi były teraz wyraźniejsze. Poruszały się z konwulsyjną nerwowością, która sugerowała, że ich plany pokrzyżowano. Być może Duszołap miał rację. Może wszystko skończy się na demonstracji na użytek żołnierzy.

Wróciłem na swoją perć. Na dnie kanionu nie było już widać migotliwych płomieni. Pokryło je morze czerni w najmniejszym stopniu niezłagodzonej przez blask wijących się wstęg. Choć nic nie było widać, wiele można było usłyszeć. Akustyka tej krainy była szczególna.

Twardziej ruszył naprzód. Jedynie marsz całej armii mógł spowodować tak wiele metalicznego grzechotu i dzwonienia.

Tak on, jak i jego drużyna czuli się pewnie.

Proporzec łagodnego, zielonego światła wzniósł się w noc. Powiewał leniwie jak skrawek materiału na wietrze. Przygasał w miarę wznoszenia się, aż wreszcie rozpadł się na gasnące iskry, wysoko nad nami.

Kto go zerwał? – zastanawiałem się. Twardziej czy Wisielec? Czy to był dobry, czy zły znak?

Śledzenie przebiegu tej walki było niemal niemożliwe. Przypominało obserwowanie pojedynku mistrzów szermierki. Nie mogłeś zauważyć wszystkiego, jeśli sam nie byłeś ekspertem. Pozostając przy tym porównaniu, pojedynek Goblina z Jednookim przypominał walkę dwóch barbarzyńców okładających się mieczami.

Wielobarwna zorza gasła stopniowo. To z pewnością była robota Wisielca. Pozbawione kotwicy świetlne proporce nie wyrządziły nam żadnej szkody.

Rwetes na dole był coraz bliżej.

Gdzie była Władczyni Burz? Nie dała znaku życia przez dłuższy czas. Wydawało się, że to idealna chwila na sprezentowanie buntownikom paskudnej pogody.

Duszołap też najwyraźniej olewał robotę. Ani razu nie widzieliśmy, by uczynił coś naprawdę spektakularnego. Czy był mniej potężny, niż głosiła fama, czy też zachowywał siły na jakąś ostateczność, którą jedynie on mógł przewidzieć?

Na dole zaczęło się dziać coś nowego. Na ścianach kanionu zalśniły pasma i plamy czerwieni tak głębokiej, że z początku była ledwie widoczna. Stopniowo stawała się coraz jaśniejsza. Dopiero gdy z czerwonych plam zaczęło się coś sączyć i kapać, poczułem gorący powiew napływający w stronę urwiska.

– Wielcy bogowie – mruknąłem porażony. Oto był czyn godny Schwytanych.

Kamienie zadudniły i zahuczały, gdy stopiona skała wyciekła na zewnątrz, pozostawiając ściany gór bez podstawy. Z dołu dobiegły wrzaski, wrzaski ludzi pozbawionych nadziei, którzy widzą nadciągającą zagładę i nie mogą nic zrobić, by ją powstrzymać lub jej uniknąć. Ludzie Twardzieja gotowali się żywcem i ginęli miażdżeni pod skałami.

Znaleźli się niewątpliwie w kotle czarownicy, jednak miałem wrażenie, że słyszę za mało krzyków jak na armię tak liczną jak ta, którą dowodził Twardziej. Niepokoiło mnie to.

W niektórych miejscach skała była już tak gorąca, że stanęła w płomieniach. Z kanionu buchnęła wściekła fala powietrza. Wiatr zawodził, zagłuszając stukot spadających kamieni. Blask stał się tak jasny, że można było dostrzec oddziały buntowników wspinające się po serpentynach.

Za mało, pomyślałem… Samotna postać na sąsiedniej wyniosłości przykuła mój wzrok. Jeden ze Schwytanych, choć w zmiennym, niepewnym świetle nie mogłem dostrzec który. Kiwał głową sam do siebie, obserwując męczarnie nieprzyjaciela.

Skały zapadały się, a płomienie rozprzestrzeniały, aż wreszcie cała panorama pokryta była szkarłatem i bulgocącymi kałużami.

Kropla płynu uderzyła mnie w policzek. Spojrzałem w górę zdumiony i kolejna pokaźna kropla plasnęła w grzbiet mojego nosa.

Gwiazdy zniknęły. Gąbczaste brzuszyska tłustych czarnych chmur pędziły nad nami tak nisko, że niemal można było ich dotknąć. Piekielny krajobraz na dole podświetlał je jaskrawym odblaskiem.

Brzuszyska chmur otworzyły się ponad kanionem. Złapany na krawędzi ulewy, o mało nie padłem na kolana. Na dole deszcz był jeszcze bardziej gwałtowny.

Woda uderzyła w stopioną skałę. Para wzbiła się w górę z ogłuszającym sykiem. Runęła ku niebu. Na skraju, który objął mnie, gdy rzuciłem się do ucieczki, była tak gorąca, że pozostawiła mi na skórze czerwone plamy.

Ci biedni, durni buntownicy, pomyślałem. Ugotowani w parze jak homary…

Byłem wcześniej niezadowolony, gdyż Schwytani nie popisali się wieloma spektakularnymi wyczynami. Przestałem być. Miałem trudności z utrzymaniem kolacji w żołądku, gdy zastanowiłem się nad zimną, okrutną kalkulacją, która musiała poprzedzić tę akcję.

Cierpiałem z powodu jednego z tych kryzysów sumienia znanych każdemu najemnikowi, które niewielu ludzi niewykonujących naszego zawodu potrafi zrozumieć. Mam za zadanie pokonać wrogów mojego pracodawcy. Z reguły wszystkimi dostępnymi środkami. Ponadto niebiosa wiedzą, że Kompania nierzadko służyła łajdakom o czarnym sercu. W tym, co się działo na dole, było jednak coś szczególnego. Spoglądając wstecz, myślę, że wszyscy to poczuliśmy. Być może wrażenie to wyrosło z zagłuszanego poczucia solidarności z naszymi braćmi żołnierzami, którzy ginęli bez szansy obrony.

Mamy w Kompanii pewne poczucie honoru.


Ryk ulewy i pary ucichł. Odważyłem się wrócić na swój punkt obserwacyjny. Poza drobnymi plamami jasności w kanionie było ciemno. Poszukałem wzrokiem Schwytanego, którego widziałem uprzednio. Zniknął.

W górze kometa wyłoniła się zza ostatnich chmur, mącąc ciemność nocy jak mały, drwiący uśmieszek. Jej ogon był wyraźnie zagięty. Ponad horyzontem w kształcie zębów piły księżyc rzucił ostrożne spojrzenie na umęczoną ziemię.

Z tamtego właśnie kierunku dobiegł dźwięk rogów. W ich cynowych głosach wyraźnie słyszalna była nuta paniki. Ten dźwięk ustąpił miejsca zmąconym przez odległość odgłosom bitwy. Tumult szybko narastał. Wyglądało na to, że walki są zawzięte i chaotyczne. Skierowałem się w stronę prowizorycznego szpitala. Byłem pewny, że wkrótce znajdzie się dla mnie robota. Z jakiegoś powodu nie byłem szczególnie zdziwiony czy niespokojny.

Posłańcy przemknęli obok mnie, kierując się ku swoim celom. Kapitan dokonał bardzo wiele z tymi maruderami. Odbudował w nich poczucie porządku i dyscypliny.

Coś przeleciało z szumem ponad nami. Człowiek siedzący na ciemnym prostokącie pognał w dół w świetle księżyca, przechylony w stronę, z której dobiegał tumult. Duszołap na swym latającym dywanie.

Otoczyła go lśniąca, jasnofiołkowa poświata. Dywan zakołysał się gwałtownie i ześliznął o dziesięć metrów w bok. Światło przygasło, jak gdyby wchłonięte przez Schwytanego, i zniknęło. Zostały mi tylko mroczki przed oczyma. Wzruszyłem ramionami i wdrapałem się na wzgórze.

Pierwsi ranni dotarli do szpitala przede mną. Właściwie ucieszyłem się z tego. Wskazywało to na sprawność i umiejętność zachowania zimnej krwi pod ostrzałem nieprzyjaciela. Kapitan dokonał cudów.

Harmider czyniony przez kompanie posuwające się przez ciemność potwierdził moje podejrzenia, iż nie był to jedynie pozbawiony większego znaczenia atak ze strony ludzi, którzy na ogół unikali mroku (noc należy do Pani). W jakiś sposób obeszli nas z flanki.

– Cholera, najwyższy czas, żebyś pokazał swój wstrętny pysk – warknął Jednooki. – W tamtą stronę. Do sali operacyjnej. Kazałem im zacząć ustawiać światła.

Umyłem się i zabrałem do dzieła. Ludzie z Uroku dołączyli do mnie. Przystąpili do roboty z wielkim zapałem. Po raz pierwszy od chwili, gdy wstąpiliśmy na służbę Pani, poczułem, że mogę rannym w czymś pomóc.

Nie przestawali oni jednak napływać. Hałas wzmagał się nieustannie. Wkrótce stało się jasne, że natarcie poprzez kanion stanowiło jedynie dywersję. Cały ten efektowny pokaz przyniósł niewiele korzyści.

Na niebie widniały już barwy jutrzenki, gdy uniosłem wzrok, by ujrzeć spoglądającego na mnie obdartego Duszołapa. Wyglądał, jakby upieczono go na wolnym ogniu, polewając przy tym czymś niebieskawym, zielonkawym i paskudnym. Biła od niego woń dymu.

– Zacznij ładować wozy, Konował – powiedział swym rzeczowym, kobiecym głosem. – Kapitan przyśle ci dwunastu pomocników.

Wszystkie pojazdy, łącznie z tymi, które przybyły z południa, zatrzymały się ponad moim szpitalem polowym. Spojrzałem w tamtą stronę. Wysoki, chudy osobnik o krzywej szyi poganiał woźniców, każąc im zaprzęgać konie.

– Bitwa idzie kiepsko? – zapytałem. – Zaskoczyli was, co?

Duszołap zignorował moją ostatnią uwagę.

– Osiągnęliśmy większość celów. Pozostało nam tylko jedno zadanie do wypełnienia. – Głos, który wybrał, był głęboki, dźwięczny i spokojny, odpowiedni do wygłaszania przemówień. – Wynik bitwy jest sprawą otwartą. Za wcześnie jeszcze o tym mówić. Wasz Kapitan dał tej hołocie kręgosłup. Ruszaj jednak ze swoimi rannymi, żeby nie dosięgła was klęska.

Kilka wozów toczyło się już ze skrzypieniem w naszą stronę. Wzruszyłem ramionami, przekazałem rozkazy moim ludziom i zwróciłem się ku następnemu pacjentowi, który potrzebował mojej pomocy. Pracując, zapytałem Duszołapa:

– Jeśli szale wciąż się ważą, to czy nie powinieneś bić się teraz z buntownikami?

– Wykonuję polecenia Pani, Konował. Nasze cele zostały już niemal osiągnięte. Wyeliminowaliśmy Guzdrałę i Ćmę. Podkradacz został ciężko ranny. Podstęp Zmiennego się udał. Pozostaje nam tylko pozbawić buntowników generała.

Ogarnęła mnie konfuzja. Najrozmaitsze myśli ujawniły się, torując sobie drogę do mych ust.

– Czy nie powinniśmy spróbować rozbić ich tutaj? Ta północna kampania kosztowała Krąg wiele. Najpierw Zgarniacz, potem Szept, a teraz Guzdrała i Mól.

– A Podkradacz i Twardziej czekają w kolejce. Tak jest. Biją nas raz za razem, lecz każdorazowo przypłacają to utratą źródła swej siły. – Spojrzał w dół zbocza, w kierunku małej grupy jadącej w naszą stronę. Kruk podążał na jej czele. Duszołap spojrzał w stronę miejsca postoju wozów. Wisielec przestał gestykulować. Wydawało się, że nasłuchuje.

Nagle Duszołap znowu zaczął mówić:

– Szept uporała się z murami Mrozu. Glizda przedostał się przez zdradzieckie menhiry na Równinie Strachu i zbliża się do przedmieść Łomotu. Bezgębny jest teraz na Równinie. Posuwa się ku Stodołom. Mówią, że ostatniej nocy Paczka popełnił samobójstwo w Adzie, by uniknąć pojmania przez Gnatołama. Sprawy nie wyglądają tak beznadziejnie, jak ci się zdaje, Konował.

Niech mnie diabli, jeśli nie – pomyślałem. To wszystko na wschodzie. My jesteśmy tutaj. Nie cieszyły mnie zwycięstwa odniesione na drugim końcu świata. Tu dostawaliśmy w skórę. Jeśli buntownicy przedrą się do Uroku, wszystko, co wydarzyło się na wschodzie, nie będzie miało znaczenia.

Kruk zatrzymał swą grupę i podszedł do mnie.

– Co im każesz zrobić?

Założyłem, że przysłał go Kapitan, byłem więc pewny, że to on nakazał odwrót. On nie zgodziłby się być marionetką w rękach Duszołapa.

– Wsadźcie rannych na wozy. – Woźnice ustawiali się już w zgrabnym ogonku. – Wyślijcie z każdym wozem ze dwunastu chodzących. Ja, Jednooki i reszta będziemy dalej rżnąć i zszywać. Słucham?

W jego oku coś błysnęło. Nie spodobało mi się to. Spojrzał na Duszołapa. Ja też.

– Jeszcze mu nie powiedziałem – stwierdził tamten.

– Czego? – Wiedziałem, że nie spodoba mi się to, co usłyszę.

Atmosfera była jakaś nerwowa, zapowiadająca złe wieści. Kruk uśmiechnął się. Nie był to uśmiech szczęścia, lecz raczej rodzaj okropnego grymasu.

– Ponownie zostaliśmy wyznaczeni, Konował. Ty i ja.

– Co? No nie! Nie drugi raz!

Wciąż odczuwam dreszcze na myśl o tym, jak pomogłem załatwić Kulawca i Szept.

– Jesteście w tym doświadczeni – stwierdził Duszołap.

Nie przestawałem kręcić głową.

– Muszę iść i ty też, Konował – warknął Kruk. – Poza tym będziesz mógł opisać w Kronikach, jak załatwiłeś więcej spośród Osiemnastu niż którykolwiek Schwytany.

– Gówno. Kim ja jestem? Łowcą nagród? Nie, jestem lekarzem. Kroniki i wojaczka to sprawa uboczna.

– I to jest człowiek, którego Kapitan musiał siłą ściągać z linii walk podczas przejścia przez Wietrzną Krainę – powiedział Kruk do Duszołapa. Przymrużył oczy. Napiął policzki. On też nie miał na to ochoty. Wyładowywał złość poprzez łajanie mnie.

– Nie ma wyboru, Konował – odezwał się Duszołap głosem dziecka. – Pani wyznaczyła ciebie.

Spróbował złagodzić moje rozczarowanie, dodając:

– Ona hojnie nagradza tych, którzy ją zadowolą. A ty wpadłeś jej w oko.

Przeklinałem sam siebie za swój uprzedni romantyzm. Ten Konował, który przybył na północ tak dogłębnie oczarowany myślą o tajemniczej Pani, był innym człowiekiem. To był szczeniak z głową naładowaną młodzieńczą głupotą i ignorancją. Tak jest. Czasem okłamujemy sami siebie po to tylko, żeby się nie załamać.

– Tym razem nie będziemy sami, Konował – powiedział mi Duszołap. – Pomogą nam Krzywa Szyjka, Zmienny i Władczyni Burz.

– Musicie zebrać całą szajkę, żeby załatwić jednego bandytę, co? – zauważyłem kwaśnym tonem.

Duszołap nie zareagował na zaczepkę. Nigdy tego nie robi.

– Dywan czeka. Zabierzcie broń i idźcie za mną.

Oddalił się sztywnym krokiem.

Wyładowałem swój gniew na pomocnikach, którzy absolutnie na to nie zasłużyli. Wreszcie, gdy Jednooki był już bliski wybuchu, Kruk stwierdził:

– Nie bądź takim sukinsynem, Konował. Zróbmy to, skoro musimy.

Przeprosiłem więc wszystkich i pomaszerowałem do Duszołapa.

– Wsiadajcie – rozkazał. Wskazał nam miejsca. Kruk i ja zajęliśmy takie same pozycje jak poprzednio. Duszołap wręczył nam po kawałku sznura. – Przywiążcie się porządnie. Jazda może być trudna. Nie chcę, żebyście pospadali. Miejcie też pod ręką noże, żeby się odciąć, kiedy wylądujemy.

Serce mocno mi zabiło. Mówiąc szczerze, czułem podniecenie na myśl, że znowu polecę. Wspomnienie piękna i radości poprzedniego lotu nie przestawało mnie prześladować. Tam w górze, wśród orłów i chłodnego wiatru, doznaje się cudownego uczucia wolności.

Duszołap również się przywiązał. Zły znak.

– Gotowi? – Nie czekając na odpowiedź, zaczął coś mruczeć. Dywan zakołysał się łagodnie i wzniósł lekko jak puch na wietrze.


Wzbiliśmy się ponad wierzchołki drzew. Plasnąłem tyłkiem w drewnianą ramę. Wnętrzności mi opadły. Powietrze świsnęło wokół mnie. Zdmuchnęło mi kapelusz. Spróbowałem go złapać, lecz bez powodzenia. Dywan pochylił się niebezpiecznie. Stwierdziłem, że wpatruję się w oddalającą się szybko ziemię. Kruk mnie chwycił. Gdybyśmy nie byli przywiązani, obaj spadlibyśmy z dywanu.

Unosiliśmy się nad kanionami, które z tej wysokości przypominały obłąkany labirynt. Tłum buntowników wyglądał jak armia mrówek podczas marszu. Rozejrzałem się po niebie, które samo w sobie jest z tej perspektywy prawdziwym cudem. Nigdzie nie było widać orłów. Jedynie sępy. Duszołap popędził prosto przez jedno z ich stad i rozgonił je.

Kolejny dywan wzbił się w powietrze, przeleciał obok nas i po chwili stał się jedynie odległym punktem. Siedział na nim Wisielec w towarzystwie dwóch ciężkozbrojnych żołnierzy imperialnych.

– Gdzie Władczyni Burz? – zapytałem.

Duszołap wyciągnął rękę. Zmrużywszy oczy, zdołałem dostrzec kropkę na tle błękitu ponad pustynią.

Unosiliśmy się w powietrzu, aż zacząłem się zastanawiać, czy cokolwiek się wydarzy. Przyglądanie się postępom buntowników szybko mnie znudziło. Posuwali się zbyt prędko.

– Przygotujcie się – zawołał Duszołap przez ramię.

Zacisnąłem ręce na sznurach w oczekiwaniu czegoś, co wstrząśnie moimi nerwami.

– Teraz.

Runęliśmy w dół. I nie zatrzymaliśmy się. Spadaliśmy coraz niżej i niżej, i niżej. Powietrze gwizdało. Ziemia zatoczyła się, zakrzywiła i popędziła w górę. Odległe punkty – Władczyni Burz i Wisielec – również spadały na łeb na szyję. Stawały się coraz wyraźniejsze, w miarę jak zbliżaliśmy się do siebie z trzech różnych kierunków.

Minęliśmy poziom, na którym nasi bracia trudzili się, by powstrzymać zalew buntowników. Spadaliśmy wciąż w dół, teraz już mniej stromo. Zakręcaliśmy, zataczaliśmy się i manewrowaliśmy ogonem, by uniknąć kolizji z pełnymi szaleńczych wyżłobień wieżami z piaskowca. Niektórych z nich mógłbym dotknąć w chwili, gdy pędziliśmy obok nich.

Przed nami pojawiła się mała łączka. Nasza prędkość spadła gwałtownie, aż wreszcie zawisnęliśmy bez ruchu w powietrzu.

– On tam jest – szepnął Duszołap.

Posunęliśmy się o kilka metrów naprzód i zatrzymaliśmy, tak by móc zerkać zza kolumny z piaskowca.

Ongiś zielona łąka zryta była śladami koni i ludzi. Stało tam dwanaście wozów wraz z woźnicami. Duszołap zaklął pod nosem.

Cień wychynął spomiędzy skalnych wież po lewej stronie. Trzask! Odgłos grzmotu wstrząsnął kanionem. Darń wzbiła się w powietrze. Ludzie zaczęli krzyczeć. Biegali wokół na chwiejnych nogach w poszukiwaniu broni.

Kolejny cień uderzył z innego kierunku. Nie wiem, co zrobił Wisielec, ale buntownicy złapali się za gardła, usiłując wciągnąć powietrze.

Jakiś potężny mężczyzna uwolnił się od wpływu magii i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wielkiego czarnego konia przywiązanego do palika na drugim końcu łąki. Duszołap nadał prędkości naszemu dywanowi. Rama mocno trzasnęła o ziemię.

– Wysiadać! – warknął, gdy podskoczyliśmy w górę. On również złapał za miecz.

Kruk i ja zleźliśmy z dywanu i podążyliśmy na niepewnych nogach za Duszołapem. Schwytany runął na duszących się woźniców. Szalał wśród nich z mieczem splamionym posoką. Kruk i ja przyłączyliśmy się do masakry, z mniejszym, mam nadzieję, entuzjazmem.

– Co tu, u diabła, robicie?! – wrzeszczał Duszołap na swe ofiary. – Miał być sam.

Pozostałe dywany wróciły i wylądowały bliżej uciekającego mężczyzny. Schwytani i ich słudzy ścigali go niepewnym krokiem. Wskoczył na grzbiet konia i odciął rzemień potężnym uderzeniem miecza. Wbiłem w niego wzrok. Nie spodziewałem się, że Twardziej będzie wyglądał tak groźnie. Ani trochę nie ustępował brzydotą widziadłu, które pojawiło się podczas utarczki Jednookiego z Goblinem.

Duszołap usiekł ostatniego z buntowniczych woźniców.

– Za mną! – warknął.

Pognał susami w stronę Twardzieja. Popędziliśmy tuż za nim. Zastanowiłem się, dlaczego nie miałem na tyle rozsądku, by zostać z tyłu.

Buntowniczy generał zaprzestał ucieczki. Powalił jednego z żołnierzy imperialnych, który prześcignął pozostałych, ryknął głośnym śmiechem, po czym zawył coś niezrozumiałego. W powietrzu zatrzeszczało od zbliżających się czarów.

Fiołkowe światło ogarnęło wszystkich trzech Schwytanych. Było bardziej intensywne niż w nocy, kiedy uderzyło Duszołapa. Stanęli jak wryci. To był nadzwyczaj potężny czar. Całkowicie pochłonął ich uwagę. Twardziej mógł się teraz zająć resztą z nas.

Drugi z żołnierzy imperialnych dopadł go. Twardziej uderzył wielkim mieczem. Przebił się przez gardę przeciwnika. Popędzany przez niego koń ruszył powoli naprzód. Z wielką ostrożnością przeszedł nad powalonym żołnierzem. Twardziej spojrzał na Schwytanych, przeklął wierzchowca i zamachnął się mieczem.

Koń ruszał się z wolna. Twardziej walnął go z całej siły w szyję. Zawył. Nie mógł oderwać ręki od grzywy. Wrzask wściekłości przeszedł w krzyk rozpaczy. Zwrócił miecz przeciwko zwierzęciu, lecz nie zdołał go zranić. Natychmiast cisnął bronią w Schwytanych. Otaczający ich fiolet zaczął przygasać.

Kruk był już dwa kroki od Twardzieja, ja trzy za nim. Ludzie Władczyni Burz byli równie blisko. Nadbiegali z drugiej strony.

Kruk ciął mocno mieczem ku górze. Czubek oręża trafił Twardzieja w brzuch – i odbił się od niego. Kolczuga? Twardziej zadał cios swą wielką pięścią i trafił Kruka w skroń. Ten zachwiał się i osunął na ziemię.

Bez zastanowienia zmieniłem cel i ciąłem przeciwnika w rękę. Obaj wrzasnęliśmy, gdy żelazo uderzyło w kość, powodując wypływ szkarłatu.

Przeskoczyłem nad Krukiem, zatrzymałem się i odwróciłem. Żołnierze Władczyni Burz usiłowali zadać cios Twardziejowi, który otworzył usta i wykrzywił pokrytą bliznami twarz. Skupił się, by nie dopuścić bólu do świadomości, póki nie zawezwie mocy, by się uratować. Schwytani byli w tej chwili wyłączeni z gry. Miał przeciwko sobie trzech zwyczajnych mężczyzn. Wszystko to jednak dotarło do mnie dopiero później.

Nie dostrzegałem niczego poza wierzchowcem Twardzieja. Zwierzę zaczęło topnieć… Nie. Nie topnieć. Zmieniać kształt.

Zachichotałem. Wielki generał buntowników siedział okrakiem na plecach Zmiennokształtnego.

Mój chichot przeszedł w szalony śmiech.


Ten mały napad wesołości drogo mnie kosztował – straciłem okazję przejścia do Kronik, jako ten, który zabił wielkiego wojownika. Dwaj żołnierze Władczyni Burz posiekali Twardzieja na kawałki, podczas gdy Zmienny przytrzymywał go i dusił. Był już trupem, zanim odzyskałem panowanie nad sobą.

Wisielec również nie brał udziału w zakończeniu sprawy. Umierał. Wielki miecz, którym rzucił Twardziej, ugrzązł w jego czaszce. Duszołap i Władczyni Burz podeszli do niego.

Zmienny dokończył swą przemianę w wielką, oślizłą, śmierdzącą, tłustą, nagą istotę, która mimo że stała na tylnych nogach, nie przypominała człowieka w większym stopniu niż zwierzę, jakie udawał. Kopnął szczątki Twardzieja. Trząsł się z uciechy, jakby jego śmiertelny podstęp był najlepszym żartem stulecia.

Potem ujrzał Wisielca. Dreszcz przebiegł przez jego ciało. Podbiegł w stronę pozostałych Schwytanych. Wyrzucał z siebie bezładne słowa.

Krzywa Szyjka zdołał wydobyć sobie miecz z czaszki. Spróbował coś powiedzieć, lecz bez powodzenia. Władczyni Burz i Duszołap nie ruszyli się, by mu pomóc.

Spojrzałem na Władczynię Burz. Była taka maleńka. Nie większa od dziecka. W jaki sposób w tak drobnym ciele mogła się pomieścić tak straszliwa furia?

Uklęknąłem, by sprawdzić Krukowi puls.

Zmienny poczłapał w stronę Wisielca. Napiął gniewnie mięśnie skryte pod tłuszczem na owłosionych barkach. Zatrzymał się, stanął w napiętej postawie i spojrzał na Duszołapa i Władczynię Burz. Nikt nic nie powiedział, wyglądało jednak na to, że właśnie rozstrzyga się los Wisielca. Zmienny chciał mu pomóc. Pozostali nie.

To dziwne. Zmienny to sojusznik Duszołapa. Skąd ten nagły konflikt?

Dlaczego narażają się na gniew Pani? Nie będzie zadowolona, jeśli Wisielec umrze.

Gdy dotknąłem szyi Kruka, jego tętno trzepotało, wkrótce jednak się uspokoiło. Odetchnąłem lżej.

Żołnierze Władczyni Burz przysunęli się ku Schwytanym, wpatrzeni w opasły grzbiet Zmiennego.

Duszołap wymienił spojrzenia z Władczynią Burz. Kobieta skinęła głową. Okręcił się gwałtownie. Szpary w jego masce zapłonęły czerwienią lawy.

Nagle nie było już Duszołapa. W jego miejsce pojawił się obłok ciemności wysoki na trzy metry, a szeroki na trzy i pół, czarny jak najczarniejsza noc, gęstszy od najgęstszej mgły. Obłok poruszył się błyskawicznie, szybciej niż uderza kobra. Rozległ się pojedynczy odgłos przypominający pisk zaskoczonej myszy. Potem zaległa długa, złowieszcza cisza. Po całym tym szczęku i huku wywoływała śmiertelne przerażenie.

Potrząsnąłem gwałtownie Krukiem. Nie zareagował.

Zmienny i Władczyni Burz stali nad Wisielcem. Wpatrywali się we mnie. Chciałem krzyczeć, uciekać, skryć się pod ziemią. Stałem się czarownikiem, zdolnym odczytać ich myśli. Wiedziałem za dużo.

Zamarłem z przerażenia.

Czarny jak noc obłok zniknął równie szybko, jak się pojawił. Duszołap stał pomiędzy żołnierzami. Obaj osunęli się na ziemię powoli i majestatycznie jak stare, okazałe sosny.

Szturchnąłem Kruka. Jęknął. Otworzył na chwilę oczy, tak że mogłem dostrzec źrenice. Szerokie. Wstrząs mózgu. Niech to cholera! Duszołap spojrzał na swych wspólników w zbrodni. Potem, powoli, odwrócił się w moją stronę.

Trójka Schwytanych otoczyła mnie ze wszystkich stron. Za nimi Wisielec nadal umierał. Robił to bardzo głośno. Ja jednak go nie słyszałem. Podniosłem się z miękkimi kolanami i spojrzałem w oczy zagładzie.

To nie powinno się tak skończyć, pomyślałem. To niesprawiedliwe…

Cała trójka stała i patrzyła na mnie.

Ja też na nich patrzyłem. Nie pozostało mi nic innego.

Dzielny Konował. Miał przynajmniej tyle odwagi, by spojrzeć śmierci prosto w twarz.


– Nie widziałeś zupełnie nic, prawda? – zapytał cicho Duszołap. Zimne jaszczurki przepełzły mi wzdłuż kręgosłupa. To był głos, którym przemówił jeden z martwych żołnierzy w chwili, gdy zadawał cios Twardziejowi.

Potrząsnąłem głową.

– Byłeś zbyt zajęty walką z Twardziejem, a potem skupiłeś uwagę na Kruku.

Skinąłem głową niepewnie. Kolana uginały się pode mną. Gdyby nie to, rzuciłbym się do ucieczki, choć byłaby to głupota.

– Zabierz Kruka na dywan Władczyni – rozkazał Duszołap. Wskazał na niego palcem.

Poszturchując, szepcąc i przymilając się, nakłoniłem Kruka do wstania. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie jest ani co robi, pozwolił mi jednak sobą sterować.

Niepokoiłem się o niego. Nie mogłem dostrzec widocznych uszkodzeń ciała, a mimo to nie zachowywał się normalnie.

– Zabierzcie go prosto do szpitala – powiedziałem. Nie mogłem spojrzeć Władczyni Burz w oczy, nie zdołałem też nadać swemu głosowi takiej modulacji, jaką chciałem. Moje słowa zabrzmiały jak prośba.

Duszołap wezwał mnie na swój dywan. Udałem się tam z równym entuzjazmem co świnia do rzeźni. To mógł być podstęp. Upadek z dywanu stałby się skutecznym lekarstwem na wszelkie wątpliwości, jakie żywił co do tego, czy potrafię trzymać gębę na kłódkę.

Poszedł za mną, wrzucił na dywan swój zakrwawiony miecz i zajął miejsce. Dywan wzbił się w górę i popełznął w stronę potężnego kształtu Stopnia.

Spojrzałem za siebie, na postacie leżące nieruchomo na łące. Dręczyło mnie nieokreślone poczucie winy. To nie było w porządku… Co jednak mogłem uczynić?

Coś złocistego, przypominającego niewyraźną mgławicę z najdalszego kręgu nieba o północy poruszyło się w cieniu rzucanym przez jedną z wież z piaskowca.

Serce omal nie przestało mi bić.


Kapitan wciągnął pozbawioną przywództwa i w coraz większym stopniu zdemoralizowaną armię buntowników w pułapkę. Nastąpiła wielka rzeź. Niewystarczająca liczebność i samo wyczerpanie przeszkodziły Kompanii w zepchnięciu buntowników w przepaść. Nie pomogło jej też samozadowolenie Schwytanych. Jeden świeży batalion czy jeden czarnoksięski atak mógłby zapewnić nam zwycięstwo.

Zająłem się Krukiem w czasie ucieczki, po załadowaniu go na ostatni z wozów kierujących się na południe. Przez całe dnie był dziwnie wyobcowany. Opieka nad Pupilką siłą rzeczy spadła na mnie. Dziewczynka w miły sposób rozpraszała przygnębienie wywołane kolejną rejteradą. Może w ten właśnie sposób odwdzięczała się Krukowi za jego szczodrość.

– Ostatni raz się wycofujemy – obiecał Kapitan. Nie chciał użyć słowa „odwrót”, zabrakło mu jednak bezczelności, by nazwać to przejściem na z góry upatrzone pozycje, marszem wstecznym czy innym podobnym określeniem z wojskowo-biurokratycznego żargonu.

Nie wspomniał o tym, że dalsze wycofywanie się musiałoby mieć miejsce, gdy już nadejdzie koniec. Dzień upadku Uroku stałby się dniem śmierci imperium Pani. Według wszelkiego prawdopodobieństwa oznaczałby on też kres tych Kronik oraz ostatnią kartę w historii Kompanii.

Spoczywaj w pokoju, ostatnie z bractw wojowników. Byłeś dla mnie domem i rodziną…

Nadeszły wiadomości, których nie dopuszczono do nas na Stopień Łzy. Wieści o innych armiach buntowników nadciągających z północy trasą położoną dalej na zachód niż droga naszego odwrotu. Lista miast, które utraciliśmy, była długa i przygnębiająca, nawet biorąc poprawkę na przesadę sprawozdawców. Pokonani żołnierze zawsze przeceniają siły wroga. To leczy ich ego, odsuwa podejrzenie, że są niewiele warci.

Idąc obok Elma po długim stoku opadającym łagodnie w kierunku południowym, ku żyznym ziemiom uprawnym leżącym na północ od Uroku, zasugerowałem:

– Może byś w jakiejś chwili, gdy w pobliżu nie będzie żadnych Schwytanych, podpowiedział Kapitanowi, że postąpiłby mądrze, gdyby zaczął rozluźniać stosunki Kompanii z Duszołapem.

Spojrzał na mnie dziwnie. Moi starzy towarzysze ostatnio zwykli to robić. Od dnia śmierci Twardzieja stałem się ponury, odstręczający i niekomunikatywny. Nie znaczy to, że w najlepszych czasach byłem pełen radości. Zmartwienia miażdżyły mojego ducha. Odmawiałem sobie ulgi, jaką zwykle przynoszą mi Kroniki, w obawie, że Duszołap mógłby w jakiś sposób wykryć to, co napisałem.

– Byłoby lepiej, gdyby nie identyfikowano nas z nim – dodałem.

– Co się tam wydarzyło?

Wszyscy znali już wtedy podstawowe fakty. Twardziej zabity. Wisielec padł. Kruk i ja jako jedyni wśród żołnierzy powróciliśmy żywi. Każdy odczuwał nienasycone pragnienie poznania szczegółów.

– Nie mogę ci powiedzieć. Powtórz mu to jednak, kiedy nikogo ze Schwytanych nie będzie w pobliżu.

Elmo przekalkulował wszystko i doszedł do wniosku niedalekiego od prawdy.

– Dobra, Konował. To wystarczy. Uważaj na siebie.

Uważać na siebie będę. Jeśli los pozwoli.

Otrzymaliśmy wieści o nowych zwycięstwach na wschodzie. Reduty buntowników padały tak szybko, jak tylko armie Pani nadążały maszerować.

Tego dnia także usłyszeliśmy, że wszystkie cztery armie buntowników na północy i zachodzie zatrzymały się, by wypocząć, zaciągnąć nowych rekrutów oraz uzupełnić zapasy przed szturmem na Urok. Nic nie stało na drodze pomiędzy nimi a Wieżą. To znaczy nic poza Czarną Kompanią i jej zbieraniną pobitych żołnierzy.

Ogromna kometa świeci na niebie, ten zły zwiastun wszystkich wielkich przewrotów.

Koniec jest blisko.

Nadal wycofujemy się ku miejscu naszego ostatniego spotkania z przeznaczeniem.

Muszę odnotować jeszcze jeden incydent należący do opowieści o spotkaniu z Twardziejem. Miał on miejsce w odległości trzech dni drogi na północ od Wieży. Był to kolejny sen, taki jak ten, który nawiedził mnie na szczycie Stopnia. Ten sam złocisty sen, który mógł wcale nie być snem. „Moi wierni nie potrzebują się obawiać” – i po raz drugi wolno mi było ujrzeć przez chwilę twarz, na której widok serce przestawało bić. Potem sen zniknął i powrócił strach, w najmniejszym stopniu niezłagodzony.

Upływały dni. Powoli ubywało kilometrów. Wielki, brzydki blok Wieży wznosił się ponad horyzontem. Kometa lśniła coraz jaśniej i jaśniej na nocnym niebie.

Czarna Kompania

Подняться наверх