Читать книгу Czarna Kompania - Glen Cook - Страница 6

CZARNA KOMPANIA
4. SZEPT

Оглавление

To zadanie przyniosło nam największy zysk w zamian za najmniejszy wysiłek, pośród wszystkich, które pamiętam. To było czyste szczęście, które sprzyjało nam w stu procentach. Dla buntowników była to katastrofa.

Uciekaliśmy z Wcięcia, gdzie linie obronne Pani załamały się niemal z dnia na dzień. Razem z nami uciekało pięciuset lub sześciuset żołnierzy regularnej armii, którzy zgubili swoje jednostki. By zyskać na czasie, Kapitan postanowił przejść prosto przez Puszczę Chmury do Lordów, zamiast podążać dłuższą drogą, która okrążała go od południa.

Dzień lub dwa drogi za nami znajdował się batalion regularnych sił buntowników. Mogliśmy zawrócić i dać im łupnia, ale Kapitan wolał, żebyśmy się im wymknęli. Podobał mi się ten tok myślenia. Walki wokół Róż były straszliwe. Tysiące padły w boju. Ponieważ do Kompanii przyłączyło się tylu dodatkowych żołnierzy, straciłem pewną liczbę ludzi tylko przez to, że zabrakło mi czasu na ich opatrzenie.

Otrzymaliśmy rozkaz, by zameldować się Gliździe w Lordach. Duszołap sądził, że miasto będzie celem następnego uderzenia buntowników. Choć byliśmy bardzo zmęczeni, spodziewaliśmy się ujrzeć jeszcze wiele zaciekłych walk, zanim zima opóźni tempo działań.

– Konował! Popatrz sobie! – Białas nadbiegł do miejsca, gdzie siedziałem z Kapitanem, Milczkiem i z jednym czy z dwoma innymi. Przez jego ramię przewieszona była naga kobieta. Mogłaby uchodzić za atrakcyjną, gdyby jej tak gruntownie nie zmaltretowano.

– Nie najgorzej, Białas, nie najgorzej – powiedziałem i wróciłem do swych dzienników.

Z tyłu, za Białasem, nie cichły wrzaski i okrzyki. Nasi ludzie zbierali owoce zwycięstwa.

– To barbarzyńcy – zauważył Kapitan bez złości.

– Trzeba ich czasem spuścić ze smyczy – przypomniałem mu. – Lepiej tutaj niż przy mieszkańcach Lordów.

Kapitan zgodził się z niechęcią. Po prostu nie lubi gwałtów i grabieży, choć stanowią one część naszego rzemiosła. Myślę, że jest w głębi duszy romantykiem, przynajmniej jeśli chodzi o kobiety.

Spróbowałem poprawić mu nastrój.

– Same się o to prosiły, skoro chwyciły za broń.

– Jak długo to już trwa, Konował? – zapytał mnie posępnym tonem. – Wydaje się, że wieczność, prawda? Czy pamiętasz w ogóle czas, w którym nie byłeś żołnierzem? Jaki w tym sens? Po co tu jesteśmy? Ciągle wygrywamy bitwy, ale Pani przegrywa wojnę. Dlaczego nie odwołają po prostu całej imprezy i nie wrócą do domów?

Częściowo miał rację. Od czasu Forsbergu cofamy się i cofamy, mimo że dobrze walczyliśmy. Wcięcie było bezpieczne, dopóki nie wtrącili się Zmiennokształtny i Kulawiec.

Podczas ostatniego odwrotu natrafiliśmy przypadkiem na bazę buntowników. Przypuszczaliśmy, że był to główny ośrodek szkolenia do kampanii przeciw Gliździe. Na szczęście zauważyliśmy buntowników, zanim oni dostrzegli nas. Otoczyliśmy obóz i natarliśmy na nich przed świtem. Mieli znaczną przewagę liczebną, lecz nie stawili większego oporu. Gros z nich stanowili zieloni ochotnicy. Zaskakującym elementem była natomiast obecność zastępu amazonek.

Słyszeliśmy o nich, rzecz jasna. Trochę pojawiło się ich na wschodzie, wokół Rdzy, gdzie walki są bardziej zacięte i długotrwałe niż tutaj. Dla nas jednak było to pierwsze spotkanie. Napełniło ono naszych ludzi pogardą dla kobiet-wojowników, mimo że walczyły lepiej niż ich towarzysze – mężczyźni.

Dym zaczął napływać w naszą stronę. Nasi ludzie podpalili budynki koszar i dowództwa.

– Konował, pójdź tam i przypilnuj, żeby ci durnie nie podpalili lasu – mruknął Kapitan.

Podniosłem się, wziąłem torbę i poszedłem spokojnie w ten zgiełk.


Wszędzie walały się trupy. Ci durnie musieli się czuć całkowicie bezpiecznie. Nie wybudowali palisady ani nie okopali obozu. Głupota. To pierwsza rzecz, którą się robi, nawet jeśli jest się pewnym, że w promieniu stu kilometrów nie ma nieprzyjaciela. Dopiero później wznosi się dachy nad głowami. Lepiej zmoknąć, niż dać się zabić.

Powinienem się już do takich widoków przyzwyczaić. Jestem w Kompanii od dawna. W istocie przejmuję się tym mniej niż niegdyś. Uodporniłem się. Nadal jednak staram się unikać najgorszych widoków.

Wy, którzy będziecie po mnie bazgrać w tych Kronikach, zdaliście już sobie sprawę, że unikam przekazywania całej prawdy o naszej bandzie szubrawców. Wiecie, że są okrutni, gwałtowni i ciemni. To prawdziwi barbarzyńcy, realizujący swe najokrutniejsze marzenia. Hamuje ich jedynie obecność kilku przyzwoitych facetów. Nieczęsto pokazuję ich z tej strony, ponieważ ci ludzie są moimi braćmi, moją rodziną, a już w dzieciństwie nauczono mnie, że nie mówi się źle o krewnych. Stare nauki mają najtrwalszy żywot.

Kruk śmieje się, gdy czyta moje zapiski.

– Czysty lukier – mówi o nich i grozi, że zabierze mi Kroniki i będzie opisywał wypadki tak, jak sam je widzi.

Ten twardziel Kruk żartuje sobie ze mnie. A kto to łaził po obozie i przerywał ludziom zabawę, gdy tylko urozmaicali ją sobie odrobiną tortur? Za kim jeździła dziewięcioletnia dziewczynka na starym mule? Nie za Konowałem, bracia. Nie, nie. Konował to żaden romantyk. Ta namiętność jest zarezerwowana dla Kapitana i Kruka.

Rzecz jasna Kruk stał się najlepszym przyjacielem Kapitana. Siedzą razem jak para głazów i rozmawiają o sprawach, o których zwykle mówią kamienie. Wystarcza im ich własne towarzystwo.

Elmo dowodził podpalaczami. Byli to starsi wiekiem żołnierze Kompanii, którzy nasycili już swe mniej intensywne żądze cielesne. Wśród tych, którzy nadal obrabiali panie, przeważali młodzi żołnierze sił regularnych, którzy dołączyli do nas.

Stawili oni buntownikom poważny opór pod Różami, lecz przeciwnik był zbyt silny. Połowa Kręgu Osiemnastu wyruszyła w pole przeciw nam. Po swojej stronie mieliśmy jedynie Kulawca i Zmiennokształtnego, ale tych dwóch spędziło więcej czasu na sabotowaniu siebie nawzajem niż na próbach odparcia ataków Kręgu. Rezultatem była klęska. Najbardziej upokarzająca porażka Pani w tej dekadzie.

Krąg z reguły potrafi się zjednoczyć. Jego członkowie nie tracą więcej energii na zwalczanie siebie nawzajem niż na walkę z nieprzyjacielem.

– Hej! Konował! – zawołał Jednooki. – Zabaw się z nami. – Wrzucił właśnie płonącą głownię przez drzwi jednego z budynków, który natychmiast eksplodował. Ciężkie dębowe okiennice wypadły z okien. Języki ognia ogarnęły Jednookiego, który rzucił się do ucieczki. Wełniste włosy zatliły mu się pod dziwacznym, oklapłym kapeluszem. Obaliłem go na ziemię i zacząłem walić po włosach właśnie tym kapeluszem.

– Dobra. Dobra – warknął. – Nie musisz się tak cholernie cieszyć.

Niezdolny powstrzymać uśmiechu, pomogłem mu wstać.

– Nic ci nie jest?

– Przypiekłem się – odparł. Na jego twarzy pojawił się wyraz udawanej godności, jaki przybierają koty po szczególnie nieudanym występie, oznaczający mniej więcej: „To właśnie miałem zamiar zrobić”.

Ogień szalał. Fragmenty strzechy uleciały w powietrze ponad budynkiem.

– Kapitan kazał mi przypilnować, żebyście, błazny, nie podpalili lasu – zauważyłem.

W tej właśnie chwili zza ściany płonącego budynku spokojnie wyszedł Goblin. Jego szerokie usta rozciągnęły się w głupkowatym uśmiechu.

Jednooki spojrzał na niego i wrzasnął:

– Ty robaczy mózgu! To ty mi zrobiłeś ten numer!

Zawył, aż mnie przebiegły ciarki, i zaczął tańczyć. Ryk płomieni wzmógł się, przybrał pewien rytm. Wkrótce wydało mi się, że dostrzegam coś, co tańczy wśród ognia za oknami.

Goblin też to zauważył. Uśmieszek zniknął z jego twarzy. Zakrztusił się, pobladł i rozpoczął własny taniec. On i Jednooki wyli i piszczeli, praktycznie nie zwracając na siebie uwagi.

Z rynny wylała się woda, która zatoczyła łuk w powietrzu i spryskała płomienie. W ślad za nią podążyła zawartość beczki. Ryk pożaru przycichł.

Jednooki zbliżył się, tańcząc, do Goblina i szturchnął go, pragnąc przerwać jego koncentrację. Goblin zachwiał się, podskoczył, pisnął i tańczył dalej. Kolejna dawka wody opadła na ogień.

– Co za para.

Odwróciłem się. Elmo przyszedł się przyjrzeć.

– W istocie – zgodziłem się.

Kłócący się ze sobą, walczący, narzekający mogliby stanowić alegorię swych większych braci w zawodzie, z tym że ich konflikt nie był tak dogłębny jak ten między Zmiennym a Kulawcem. Jeśli zedrze się zasłonę pozorów, staje się jasne, że ci dwaj to przyjaciele. Wśród Schwytanych nie było przyjaciół.

– Mam ci coś do pokazania – oznajmił Elmo. Nie chciał powiedzieć nic więcej.

Skinąłem głową i podążyłem za nim.

Goblin i Jednooki nie przerywali walki. Wyglądało na to, że przewagę ma Goblin. Przestałem martwić się pożarem.


– Odszyfrowałeś te północne kurze tropy? – zapytał Elmo. Zaprowadził mnie do budynku, w którym musiało się znajdować dowództwo całego obozu. Wskazał na górę papierów, które jego ludzie zgromadzili na podłodze, najwyraźniej celem wzniecenia kolejnego pożaru.

– Myślę, że dam radę je odszyfrować.

– Pomyślałem sobie, że może coś w tym znajdziesz.

Wybrałem przypadkowo jeden z papierów. Była to kopia rozkazu, nakazującego konkretnie wymienionemu batalionowi armii buntowników przeniknąć do Lordów i skryć się w domach miejscowych sympatyków, dopóki nie nadejdzie rozkaz uderzenia na obrońców miasta od wewnątrz. Pismo było podpisane „Szept”. Dołączono do niego listę kontaktów.

– O, kurczę! – Nagle zabrakło mi tchu. Ten jeden rozkaz zdradzał pół tuzina tajemnic buntowników i dostarczał wskazówek co do kilku następnych. – O, kurczę. – Złapałem kolejny papier. Podobnie jak pierwszy, była to dyrektywa dla konkretnej jednostki. Podobnie jak pierwszy, otwierał drogę do poznania obecnej strategii buntowników.

– Zawołaj Kapitana – powiedziałem do Elma. – Zawołaj Goblina, Jednookiego, Porucznika i wszystkich innych, którzy może powinni…

Musiałem wyglądać niesamowicie. Twarz Elma przybrała osobliwy, nerwowy wyraz, kiedy mi przerwał:

– Co to takiego, do diabła, Konował?

– Wszystkie plany i rozkazy dotyczące kampanii przeciwko Lordom. Kompletny plan bitwy.

Nie to jednak było najważniejsze. Tamto chciałem zachować dla Kapitana.

– Pospiesz się. Minuty mogą mieć znaczenie. Zabroń im też palić papiery. Do diabła, nie pozwól im na to. Znaleźliśmy żyłę złota. Nie puśćmy jej z dymem.

Elmo wybiegł. Słyszałem, jak jego ryki cichną w oddali. To dobry sierżant. Nie marnuje czasu na zadawanie pytań. Usiadłem na podłodze i zacząłem przeglądać dokumenty.

Drzwi zaskrzypiały. Nie podniosłem wzroku. Byłem jak w gorączce. Przeglądałem papiery tak szybko, jak tylko mogłem je ściągać ze stosu, i rozkładałem na mniejsze kupki. Kącikiem oka dostrzegłem zabłocone buty.

– Potrafisz to przeczytać, Kruk?

Rozpoznałem go po krokach.

– Czy potrafię? Tak.

– Pomóż mi sprawdzić, co tutaj mamy.

Kruk usadowił się naprzeciwko mnie. Stos leżał pomiędzy nami. Niemal nie widzieliśmy się nawzajem. Pupilka zajęła pozycję za Krukiem. W ten sposób nie przeszkadzała mu, lecz była skryta bezpiecznie za jego plecami. W jej spokojnych, pozbawionych wyrazu oczach nadal odbijała się groza z dalekiej wioski.

Pod pewnymi względami Kruk stanowi paradygmat dla całej Kompanii. Różnica pomiędzy nim a resztą polega na tym, że jest w nim wszystkiego nieco więcej niż w zwykłych ludziach. Być może to fakt, że jest świeżym przybyszem, jedynym bratem wywodzącym się z północy, sprawił, że stał się symbolem naszego życia na służbie Pani. Jego moralne niepokoje udzieliły się nam. Jego milcząca odmowa lamentowania i bicia się w piersi w obliczu przeciwności losu stanowiła dla nas wzór. Wolimy przemawiać metalicznym głosem naszej broni.

Dość tego. Po co się zagłębiam w rozważania nad znaczeniem tego wszystkiego? Elmo odkrył żyłę złota. Kruk i ja szukaliśmy samorodków.

Nadciągnęli Goblin i Jednooki. Żaden z nich nie znał północnego alfabetu. Zaczęli się zabawiać, wysyłając pozbawione źródła cienie, które ścigały się ze sobą po ścianach. Kruk rzucił na nich paskudne spojrzenie. Ich nieustanne wygłupy i utarczki mogą się stać dokuczliwe, jeśli ma się na głowie coś ważnego.

Spojrzeli na niego, porzucili zabawę i usiedli grzecznie – prawie jak skarcone dzieci. Kruk ma ten dar, energię, siłę osobowości, która sprawia, że ludzie bardziej niebezpieczni niż oni drżą pod jego spojrzeniem.

Przybył Kapitan w towarzystwie Elma i Milczka. Przez drzwi dostrzegłem, że kilku ludzi nadal kręci się w okolicy. To zabawne, jak potrafią wyczuć, kiedy coś się święci.

– Co tu masz, Konował? – zapytał Kapitan.

Doszedłem do wniosku, że wyciągnął już wszystko z Elma, przeszedłem więc od razu do sedna.

– Te rozkazy. – Uderzyłem palcem w jedną z kupek. – Wszystkie te raporty. – Uderzyłem w drugą. – Są podpisane przez Szept. Wykopujemy warzywka z jej prywatnego ogródka. – Mój głos przeszedł w wysoki pisk.


Przez chwilę nikt się nie odzywał. Goblin wydał z siebie kilka piskliwych odgłosów, gdy Cukierek i inni sierżanci wpadli do środka. Wreszcie Kapitan zapytał Kruka:

– Czy to prawda?

Kruk skinął głową.

– Sądząc po tych dokumentach, kręciła się tu już od wczesnej wiosny.

Kapitan złożył dłonie i zaczął spacerować po pokoju. Wyglądał jak stary, zmęczony mnich w drodze na wieczorną modlitwę.

Szept jest najlepiej znaną z buntowniczych generałów. Jej talent zdołał utrzymać front wschodni mimo wysiłków Dziesięciu. Jest też najbardziej niebezpieczną z członków Kręgu Osiemnastu. Słynie z dokładności, z jaką planuje swe kampanie. W wojnie, która aż nazbyt często przypomina zbrojny chaos, jej oddziały wyróżniają się świetną organizacją, dyscypliną i świadomością celu.

– Mówiono, że ona dowodzi buntowniczą armią w Rdzy, prawda? – zastanowił się Kapitan.

Walki o Rdzę trwały już od trzech lat. Mówiono, że setki kilometrów kwadratowych obrócono w perzynę. Ostatniej zimy obie armie były zmuszone zjadać własnych zabitych, by nie umrzeć z głodu.

Skinąłem głową. To było retoryczne pytanie. Kapitan myślał głośno:

– A jatki w Rdzy trwają od lat. Szept się nie załamie. Pani się nie wycofa. Jeśli jednak Szept jest tutaj, to znaczy, że Krąg postanowił oddać Rdzę.

– To oznacza, że zmieniają strategię ze wschodniej na północną – dodałem. Północ wciąż stanowi najsłabszą z flank pozycji Pani. Zachód jest powalony. Sojusznicy Pani władają morzem na południu. Północ ignorowano od chwili, gdy granice imperium sięgnęły do wielkich lasów leżących poza Forsbergiem. To na północy buntownicy odnieśli najbardziej spektakularne sukcesy.

– Nabrali rozpędu – zauważył Porucznik. – Zdobyli Forsberg, podbili Wcięcie, zajęli Róże i oblegają Żyto. Regularne oddziały buntowników zmierzają w stronę Wiedzącego i Baby. Powstrzymamy je, ale Krąg z pewnością o tym wie. Zmienili strategię i ruszyli na Lordów. Jeśli to miasto upadnie, buntownicy znajdą się na krawędzi Wietrznej Krainy. Przejdą przez nią, wdrapią się na Stopień Łzy i spojrzą z góry na Urok z odległości stu kilometrów.

Nie przestawałem przeglądać i sortować dokumentów.

– Elmo, rozejrzyj się wokół i sprawdź, czy nie znajdziesz jeszcze czegoś. Mogła coś gdzieś zamelinować.

– Weź do pomocy Goblina, Jednookiego i Milczka – poradził Kruk. – W ten sposób prędzej coś znajdziesz.

Kapitan wyraził zgodę na tę propozycję.

– Kończ z tą zabawą na zewnątrz – powiedział Porucznikowi. – Karp, ty i Cukierek przygotujcie ludzi do wymarszu. Zapałka, podwoić straże.

– Panie Kapitanie? – zapytał Cukierek.

– Nie chcesz tu być, kiedy wróci Szept, prawda? Goblin, wracaj tu. Nawiąż kontakt z Duszołapem. Musimy to przekazać na górę. Natychmiast.

Goblin zrobił okropną minę, po czym udał się do kąta i zaczął coś szeptać do siebie. To były małe, ciche czary – na początek.

Kapitan ciągnął dalej:

– Konował, ty i Kruk zapakujcie te dokumenty, kiedy skończycie. Weźmiemy je ze sobą.

– Może zostawię najlepsze dla Duszołapa – powiedziałem. – Niektóre z nich wymagają natychmiastowej uwagi, jeśli mamy z nich mieć jakiś pożytek. To znaczy, trzeba będzie coś zrobić, zanim Szept zdąży przekazać ostrzeżenie.

– Słusznie – przerwał mi. Wyślę wam wóz. Tylko się nie guzdrać.

Wyszedł z pokoju z poszarzałą twarzą.

Wśród krzyków i wrzasków dobiegających z zewnątrz pojawiła się nowa nuta przerażenia. Wyprostowałem obolałe nogi i podszedłem do drzwi. Zganiali buntowników na ich plac musztry. Więźniowie poczuli, że Kompania zapragnęła nagle kończyć sprawę i zwiewać. Pomyśleli, że mają umrzeć na kilka minut przed nadejściem ratunku.

Potrząsnąłem głową i wróciłem do lektury. Kruk spojrzał na mnie w sposób, który mógł wykazywać, że dzieli mój ból, lecz – z drugiej strony – mógł też wyrażać pogardę dla mojej słabości. Z Krukiem nigdy nic nie wiadomo.

Jednooki wkroczył do środka, przeszedł nad nami i zwalił na podłogę naręcze zawiniątek w nieprzemakalnej tkaninie. Przywarły do nich grudy ziemi.

– Miałeś rację. Wykopaliśmy to za jej sypialnią.

Goblin wydał z siebie długi, przenikliwy okrzyk, przeszywający dreszczem jak głos sowy usłyszany samotnie w lesie o północy. Jednooki zamarł bez ruchu.

W podobnych chwilach wątpię w szczerość ich wzajemnej wrogości. Goblin jęknął.

– On jest w Wieży. Z Panią. Widzę ją jego oczyma… jego oczyma… jego oczyma… Ciemność! O Boże, ciemność! Nie! O Boże, nie! Nie! – Jego słowa przeszły we wrzask czystego przerażenia, który po chwili ustąpił miejsca słowom. – Oko. Widzę Oko. Przeszywa mnie spojrzeniem na wskroś.

Kruk i ja zmarszczyliśmy brwi i wzruszyliśmy ramionami. Nie wiedzieliśmy, o czym mówi.

Goblin zachowywał się tak, jakby przeszedł regresję do czasów dzieciństwa.

– Każcie mu przestać na mnie patrzeć. Każcie mu przestać. Byłem grzeczny. Niech sobie pójdzie.

Jednooki upadł na kolana obok Goblina.

– Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Tylko ci się wydaje. Wszystko będzie dobrze.

Wymieniłem spojrzenia z Krukiem. Odwrócił się i zaczął gestykulować do Pupilki.

– Wyślę ją po Kapitana.

Pupilka wyszła z niechęcią. Kruk wziął następną kartkę ze stosu i przystąpił do czytania. Jest zimny jak głaz, ten Kruk.

Goblin krzyczał jeszcze przez chwilę, po czym stał się cichy jak śmierć. Odwróciłem się gwałtownie. Jednooki podniósł rękę, by dać mi znać, że nie jestem potrzebny. Goblin dostarczył już naszą wiadomość.


Teraz uspokajał się powoli. Wyraz przerażenia opuścił jego twarz. Wróciły na nią kolory. Uklęknąłem i sprawdziłem mu puls na tętnicy szyjnej. Serce waliło jak młotem, lecz tętno stawało się wolniejsze.

– Dziwię się, że tym razem to go nie zabiło – stwierdziłem. – Czy kiedyś już było tak kiepsko?

– Nie. – Jednooki wypuścił z dłoni jego rękę. – Lepiej nie zlecajmy mu tego następnym razem.

– Czy to ma charakter postępujący?

Mój zawód styka się z ich profesją na skrytych w cieniu obrzeżach, lecz tylko pod nielicznymi względami. Nie wiedziałem tego.

– Nie. Przez pewien czas jego wiara w siebie będzie wymagała wsparcia. Wygląda na to, że złapał Duszołapa w samym sercu Wieży. Myślę, że każdy by się poczuł niepewnie.

– W obecności Pani. – Zaczerpnąłem powietrza. Nie mogłem opanować podniecenia. Goblin widział wnętrze Wieży! Może widział też Panią! Jedynie Dziesięciu Których Schwytano wyszło kiedykolwiek z Wieży. Ludowa wyobraźnia wypełnia jej wnętrze tysiącem okropności. A ja miałem żywego świadka!

– Zostaw go w spokoju, Konował. Jak będzie gotowy, sam ci opowie. – W głosie Jednookiego zabrzmiał twardy ton.

Śmieją się z moich małych fantazji. Mówią mi, że zakochałem się w widmie. Może mają rację. Czasami sam się boję mojego zainteresowania. Staje się bliskie obsesji.

Przez chwilę zapomniałem o obowiązkach względem Goblina. Przez moment przestał być dla mnie człowiekiem, bratem i starym przyjacielem, a stał się źródłem informacji. Wróciłem zawstydzony do swych papierów.

Przybył zakłopotany Kapitan, holowany przez zdeterminowaną Pupilkę.

– Aha, rozumiem, nawiązał kontakt. – Przyjrzał się Goblinowi. – Powiedział już coś? Nie? Obudź go, Jednooki.

Jednooki chciał się sprzeciwić, lecz zmienił zdanie i potrząsnął Goblinem delikatnie. Minęło trochę czasu, zanim ten się obudził. Jego sen był niemal równie głęboki jak trans.

– Źle to zniósł? – zapytał mnie Kapitan.

Wyjaśniłem mu. Chrząknął i powiedział:

– Wóz jest już w drodze. Niech jeden z was weźmie się do pakowania.

Zacząłem układać swoje sterty.

– Jeden z was to znaczy Kruk. Konował, ty siedź tutaj. Goblin nie wygląda za dobrze.

Faktycznie nie wyglądał. Pobladł na nowo. Jego oddech był coraz płytszy i szybszy. Stawał się chrapliwy.

– Trzepnij go w twarz, Jednooki – poradziłem. – Może myśli, że jeszcze tam jest.

Trzepnięcie załatwiło sprawę. Goblin otworzył pełne paniki oczy. Poznał Jednookiego, zadrżał, odetchnął głęboko i pisnął:

– Znowu on? Po tym wszystkim?

Jednakże ton jego głosu zadawał kłam słowom. Nawet głuchy dosłyszałby w nim ulgę.

– Nic mu nie jest – stwierdziłem. – Może pyskować.

Kapitan przykucnął. Nic nie powiedział. Goblin zacznie mówić, gdy będzie gotowy.

Minęło kilka minut, zanim wziął się w garść. Wreszcie powiedział:

– Duszołap kazał nam zmiatać stąd w cholerę, i to szybko. Spotka się z nami na drodze do Lordów.

– To wszystko?

Nigdy nie słyszymy więcej, ale Kapitan nie traci nadziei. Kiedy się widzi, przez co musi przejść Goblin, gra nie wydaje się warta świeczki.

Wbiłem w niego wzrok. To była cholerna pokusa. Odwzajemnił moje spojrzenie.

– Później, Konował. Daj mi czas, żebym to sobie poukładał we łbie.

Skinąłem głową.

– Trochę herbaty ziołowej przywróci ci siły – powiedziałem.

– O nie. Nie wlejesz we mnie żadnych szczurzych szczyn Jednookiego.

– Nie jego. Moje własne.

Odmierzyłem ilość wystarczającą na kwartę mocnego napoju, dałem to Jednookiemu, zamknąłem apteczkę i wróciłem do papierów. Na zewnątrz zaskrzypiał wóz.

Wynosząc pierwsze naręcze papierów, dostrzegłem, że ludzie na placu musztry dobijali już jeńców. Kapitan się nie ociągał. Chciał się znaleźć jak najdalej od obozu, zanim wróci Szept.

Nie mogę mieć do niego o to pretensji. Szept cieszy się wyjątkowo paskudną opinią.

Nie zabrałem się do zabezpieczonych nieprzemakalną tkaniną paczuszek, dopóki nie wyruszyliśmy w drogę. Zasiadłem przy woźnicy i otworzyłem pierwszą z nich, nadaremnie usiłując ignorować szaleńcze podskoki pozbawionego resorów pojazdu.

Przejrzałem ich zawartość dwukrotnie. Z każdą chwilą byłem coraz bardziej strapiony.


Prawdziwy dylemat. Czy powinienem powiedzieć Kapitanowi, czego się dowiedziałem? Jednookiemu lub Krukowi? Każdy z nich byłby zainteresowany. Czy powinienem zostawić wszystko dla Duszołapa? Niewątpliwie on wolałby, żebym tak zrobił. Pytanie brzmiało: Czy udzielenie tej informacji wchodziło w zakres moich zobowiązań wobec Kompanii? Potrzebna mi była rada.

Zeskoczyłem z wozu i pozwoliłem, by kolumna mnie mijała, aż ujrzałem Milczka. Trzymał straż pośrodku. Jednooki był na przedzie, a Goblin z tyłu. Każdy z nich wart był tyle, co pluton zwiadowców.

Milczek spojrzał na mnie z góry, z grzbietu wielkiego karego wierzchowca, którego dosiada, kiedy jest w paskudnym nastroju. Skrzywił się. Spośród wszystkich naszych czarodziejów on jest najbliższy tego, co można by nazwać złem, choć podobnie jak w przypadku wielu z nas, są to raczej pozory niż rzeczywistość.

– Mam problem – powiedziałem. – Poważny. Ty jesteś tu najlepszym powiernikiem. – Rozejrzałem się wkoło. – Nie chcę, żeby ktoś jeszcze to usłyszał.

Milczek skinął głową. Wykonał skomplikowane, płynne gesty, zbyt szybkie, żeby nadążyć za nimi wzrokiem. Nagle przestałem słyszeć wszystko, co działo się w odległości większej niż półtora metra. Zdziwilibyście się, jak wielu dźwięków nie zauważa się, dopóki nie znikną. Podzieliłem się z Milczkiem zdobytą wiedzą.

Trudno jest nim wstrząsnąć. Widział i słyszał już wiele. Tym razem jednak wyglądał na zdumionego jak należy.

Przez chwilę myślałem nawet, że coś powie.

– Czy powinienem powiedzieć Duszołapowi?

Pełne wigoru skinięcie głową. W porządku. W to nie wątpiłem. Dla Kompanii to była zbyt duża sprawa. Połknęłaby nas, gdybyśmy zatrzymali ją dla siebie.

– A co z Kapitanem? Jednookim? Innymi?

Tym razem odpowiedź była nie tak szybka i mniej zdecydowana. Poradził mi tego nie robić. Dzięki kilku pytaniom oraz intuicji rozwiniętej podczas długiej znajomości zrozumiałem, iż Milczek uważa, że Duszołap będzie chciał, żeby dowiedzieli się o wszystkim jedynie ci, którzy powinni.

– Niech będzie – powiedziałem. – Dziękuję.

Pognałem w górę kolumny. Gdy Milczek stracił mnie z oczu, zapytałem jednego z ludzi:

– Widziałeś Kruka?

– Jest z przodu, z Kapitanem.

To się zgadzało. Ponownie zacząłem pędzić.

Po chwili namysłu postanowiłem się ubezpieczyć. Kruk stanowił najlepszą polisę, jaką mogłem sobie wyobrazić.

– Umiesz czytać w starożytnych językach? – zapytałem go. Trudno mi było z nim rozmawiać. On i Kapitan siedzieli na koniach, a Pupilka była tuż za nimi. Jej muł nie przestawał przydeptywać mi pięt.

– Co nieco. To wchodzi w skład klasycznego wykształcenia. Czemu?

Rzuciłem się kilka kroków naprzód.

– Posłuchaj, zwierzaku. Jeśli nie przestaniesz, będziemy jedli gulasz z muła.

Mogę przysiąc, że to bydlę uśmiechnęło się szyderczo. Zwróciłem się do Kruka:

– Niektóre z tych papierów pochodzą z przeszłości. Te, które wykopał Jednooki.

– A więc nie są ważne, prawda?

Wzruszył ramionami. Szedłem spokojnie obok niego, starannie dobierając słowa.

– Nigdy nic nie wiadomo. Pani i Dziesięciu wywodzą się z dość dawnych czasów.

Wydałem z siebie skowyt, odwróciłem się i odbiegłem do tyłu, trzymając się za bark w miejscu, gdzie uszczypnął mnie muł. Zwierzę wyglądało niewinnie, ale Pupilka uśmiechała się jak mały diabełek.

Warto było ścierpieć ból, by ujrzeć jej uśmiech. Tak rzadko się uśmiechała.

Przeszedłem na ukos przez kolumnę i pozwoliłem, by mnie mijała, aż znalazłem się obok Elma.

– Coś się stało, Konował? – zapytał.

– Hę? Nie, nic takiego.

– Wyglądasz na wystraszonego.

Byłem wystraszony. Uchyliłem przykrywkę pudełeczka, by sprawdzić, co jest w środku, i przekonałem się, że pełno tam paskudztwa. Nie było sposobu, żebym zapomniał o tym, co przeczytałem.

Gdy znowu ujrzałem Kruka, jego twarz była równie poszarzała jak moja. A może bardziej. Przez chwilę szliśmy razem. Streścił mi, czego się dowiedział z dokumentów, których nie umiałem przeczytać.

– Niektóre z nich należały do czarodzieja Bomanza – powiedział mi. – Inne wywodzą się z czasów Dominacji. Niektóre napisano w języku TelleKurre. Jedynie Dziesięciu jeszcze go używa.

– Bomanza? – zapytałem.

– Tak jest. Tego, który obudził Panią. Szept zdołała jakoś zdobyć jego tajne dokumenty.

– Och!

– W istocie. Tak właśnie. Och.

Rozstaliśmy się. Każdy z nas został sam na sam ze swym strachem.


Duszołap przybył ukradkiem. Poza zwykłym skórzanym strojem miał na sobie ubranie nieróżniące się zbytnio od naszego. Wśliznął się do kolumny niezauważony. Nie wiem, jak długo nam towarzyszył. Dostrzegłem go w chwili, gdy opuszczaliśmy las po trzech dniach ciężkiego marszu trwającego osiemnaście godzin dziennie. Stawiałem jedną stopę za drugą, obolały, i mamrotałem coś o tym, że robię się za stary, gdy łagodny kobiecy głos zapytał mnie:

– Jak się dzisiaj czujesz, lekarzu?

Brzmiała w nim nuta rozbawienia.

Gdybym był mniej zmęczony, podskoczyłbym może na trzy metry, i to z wrzaskiem. Ale że było jak było, postąpiłem o kolejny krok, pokręciłem głową i mruknąłem:

– Wreszcie się pokazałeś, co?

W obecnej chwili obowiązywała dogłębna apatia.

Fala ulgi miała nadciągnąć później. Mój mózg był wtedy równie ociężały jak ciało. Po tak długim marszu trudno było pobudzić wydzielanie adrenaliny. Świat nie przynosi już ani nagłego zachwytu, ani przerażenia.

Duszołap maszerował obok mnie krok w krok, od czasu do czasu spoglądając w moją stronę. Nie widziałem jego twarzy, wyczuwałem jednak, że jest rozbawiony.

Odetchnąłem, a potem ogarnęła mnie fala strachu wywołanego moją lekkomyślnością. Odezwałem się do Duszołapa tak, jakby był jednym z członków Kompanii. Teraz nadszedł czas na uderzenie gromu.

– Czemu nie obejrzymy sobie tych dokumentów? – zapytał. Wydawał się autentycznie rozradowany.

Zaprowadziłem go do wozu. Wdrapaliśmy się nań. Woźnica spojrzał na nas wybałuszonymi oczyma, po czym z determinacją skierował wzrok przed siebie. Drżał cały i usiłował stać się głuchy.

Podszedłem prosto do pakunków, które były pochowane, i zacząłem je rozwijać.

– Stój – powiedział. – Nie muszą jeszcze wiedzieć.

Wyczuł mój strach i zachichotał jak młoda dziewczyna.

– Nic ci nie grozi, Konował. W gruncie rzeczy Pani przesyła ci osobiste podziękowania. – Znowu się roześmiał. – Chciała o tobie wiedzieć wszystko, Konował. Wszystko. Ty też pobudziłeś jej wyobraźnię.

Strach ponownie uderzył mnie jak młotem. Nikt nie chce wpaść Pani w oko.

Duszołap cieszył się moim zmieszaniem.

– Może udzieli ci audiencji, Konował. O, kurczę, ale pobladłeś. Cóż, to nie jest obowiązkowe. Bierzmy się do roboty.

Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś czytał z taką szybkością. Przeleciał przez stare i nowe dokumenty w jednej chwili.

– Nie mogłeś przeczytać tego wszystkiego – stwierdził swym rzeczowym, kobiecym głosem.

– Nie.

– Ja też nie mogę. Niektóre jedynie Pani będzie w stanie rozszyfrować.

Dziwne, pomyślałem. Oczekiwałem większego entuzjazmu. Zdobycie tych dokumentów będzie poczytane za jego zasługę, ponieważ okazał się wcześniej na tyle przewidujący, by zwerbować Czarną Kompanię.

– Ile z tego zrozumiałeś?

Opowiedziałem mu o stworzonym przez buntowników planie natarcia poprzez Lordów i o tym, co wynikało z obecności Szept.

Zachichotał.

– Stare dokumenty, Konował. Opowiedz mi o tych starych.

Zalewał mnie pot. Im bardziej łagodny i delikatny był Duszołap, tym większy ogarniał mnie strach.

– Stary czarodziej. Ten, który was wszystkich przebudził. Niektóre z dokumentów należały do niego.

Cholera. Zanim skończyłem, wiedziałem już, że strzeliłem gafę. Kruk był jedynym człowiekiem w Kompanii, który mógł zidentyfikować papiery Bomanza jako należące do niego.

Duszołap zachichotał i klepnął mnie po przyjacielsku w ramię.

– Tak myślałem, Konował. Nie byłem pewien, ale tak myślałem. Nie wierzyłem, żebyś oparł się pokusie powiedzenia Krukowi.

Nie odpowiedziałem. Chciałem skłamać, ale on znał prawdę.

– Nie wiedziałeś, co zrobić. Powiedziałeś mu o wzmiankach na temat prawdziwego imienia Kulawca, musiał więc po prostu przeczytać wszystko, co zdołał. Mam rację?

Nadal zachowywałem spokój. To była prawda, choć moje motywy nie były w pełni szczere. Kruk ma swoje porachunki do załatwienia, ale Kulawiec chce się policzyć z nami wszystkimi.

Najstaranniej strzeżonym sekretem każdego czarodzieja jest, rzecz jasna, jego prawdziwe imię. Wróg uzbrojony w nie może się przebić przez wszelką magię czy iluzję wprost do wnętrza jego duszy.

– Mogłeś jedynie domyślać się wartości tego, co odnalazłeś, Konował. Nawet ja mogę tylko zgadywać. Łatwo jest jednak przewidzieć, co z tego wyniknie. Największa dotąd klęska sił buntowniczych oraz cała masa użerania i wstrząsów wśród Dziesięciu. – Ponownie klepnął mnie w ramię. – Uczyniłeś mnie drugą pod względem potęgi osobą w imperium. Pani zna wszystkie nasze prawdziwe imiona. Teraz ja poznałem imiona trzech spośród pozostałych i odzyskałem moje własne.

Nic dziwnego, że był tak wylewny. Uchylił się przed strzałą, której dotąd nie widział, i za jednym zamachem schwycił Kulawca w śmiertelny uścisk. Odnalazł przypadkowo skarb pełen mocy.

– Ale Szept…

– Szept musi zginąć – odparł głosem głębokim i chłodnym. To był głos mordercy, głos przyzwyczajony do wydawania wyroków śmierci. – I to szybko. W przeciwnym razie nic nie zyskamy.

– Przypuśćmy, że komuś powiedziała.

– Nie zrobiła tego. O nie. Znam Szept, walczyłem z nią w Rdzy, zanim Pani wysłała mnie do Berylu. Walczyłem z nią w Łaku. Ścigałem ją przez mówiące menhiry na Równinie Strachu. Znam Szept. Jest genialna, ale to typ samotniczki. Gdyby żyła podczas pierwszej ery, Dominator uczyniłby ją jedną ze swych sług. Służy Białej Róży, ale serce ma czarne jak noc w piekle.

– To mi przypomina wszystkich członków Kręgu.

Duszołap roześmiał się.

– Tak. To wszystko hipokryci. Żaden z nich nie dorównuje jej jednak. To niewiarygodne, Konował. Jak zdołała odgrzebać tyle sekretów? Jak poznała moje imię? Ukryłem je doskonale. Podziwiam ją, naprawdę. Co za geniusz, co za śmiałość! Natarcie przez Lordów, potem przejście przez Wietrzną Krainę i w górę po Stopniu Łzy. Niewiarygodne. Niewykonalne. A jednak udałoby się, gdyby nie przypadek, gdyby nie Czarna Kompania i ty. Zapewniam cię, że otrzymasz nagrodę. Ale dość tego. Czeka mnie robota. Glizda potrzebuje tej informacji. Pani musi obejrzeć te papiery.

– Sądzę, że masz rację – wymamrotałem. – Kopa w dupę, potem przerwa. Jestem wykończony. Walczymy i tyramy już od roku.

– Głupia uwaga, Konował.

Poczułem przeszywający dreszczem wzrok spod czarnego morionu. Od jak dawna walczy i tyra Duszołap? Od wieków.

– To tyle – powiedział mi. – Porozmawiam z tobą i z Krukiem później.

Zimny, zimny głos. Zwiałem w te pędy.


Gdy dotarliśmy do Lordów, było już po wszystkim. Glizda przystąpił do akcji szybko i zaatakował całą siłą. Gdziekolwiek się zwrócić, można było dostrzec buntowników powieszonych na drzewach i latarniach. Kompania udała się do koszar. Spodziewaliśmy się długiej, nudnej zimy i wiosny spędzonej na ściganiu niedobitków ku wielkim północnym lasom.

Och, było to naprawdę słodkie złudzenie.


– Tonk! – zawołałem, rzucając na stół pięć kart, które dostałem w rozdaniu. – Ha! Podwójnie, chłopaki. Płacić podwójnie!

Jednooki zrzędził, warczał i rzucał monety na stół. Kruk zachichotał. Nawet Goblin ożywił się na tyle, by się uśmiechnąć. Jednooki przez cały ranek nie wygrał ani razu, nawet kiedy oszukiwał.

– Dziękuję, panowie. Dziękuję. Rozdawaj, Jednooki.

– Co ty wyrabiasz, Konował, hę? Jak to robisz?

– Ręka jest szybsza niż oko – zasugerował Elmo.

– Po prostu unikam nałogów, Jednooki. Unikam nałogów.

Wszedł Porucznik. Twarz wykrzywiał mu wściekły grymas.

– Kruk, Konował. Kapitan was wzywa. Migiem. – Przyjrzał się karcianym rozgrywkom. – Wy degeneraci.

Jednooki pokręcił nosem, po czym uśmiechnął się blado. Porucznik był jeszcze gorszym graczem od niego.

Spojrzałem na Kruka. Kapitan był jego kumplem. Wzruszył tylko ramionami i odrzucił karty. Wepchnąłem wszystko, co wygrałem, do kieszeni i podążyłem za nim do gabinetu Kapitana.

Był tam Duszołap. Nie widzieliśmy go od tego dnia na krawędzi lasu. Miałem nadzieję, że będzie zbyt zajęty, by do nas wrócić. Spojrzałem na Kapitana. Pragnąłem wywróżyć przyszłość z jego twarzy. Dostrzegłem, że nie jest zadowolony.

Jeśli Kapitan nie jest zadowolony, ja również nie jestem.

– Siadajcie – powiedział. Czekały na nas dwa krzesła. Kręcił się niespokojnie po pokoju. Wreszcie oznajmił: – Otrzymaliśmy rozkaz wymarszu. Prosto z Uroku. My i cała brygada Glizdy.

Wskazał ręką na Duszołapa, pozostawiając jemu zadanie wyjaśnienia sprawy. Ten wyglądał na zatopionego w rozmyślaniach. Wreszcie ledwie słyszalnym głosem zapytał:

– Jak radzisz sobie z łukiem, Kruk?

– Nieźle. Ale nie jestem mistrzem.

– Lepiej niż nieźle – sprzeciwił się Kapitan. – Cholernie dobrze.

– A ty, Konował?

– Kiedyś byłem dobry. Od lat nie strzelałem.

– Musisz trochę poćwiczyć.

Duszołap również zaczął chodzić po pokoju. Gabinet był mały. W każdej chwili oczekiwałem zderzenia. Po minucie oznajmił:

– Wydarzyło się parę rzeczy. Próbowaliśmy złapać Szept w jej obozie. Minęliśmy ją o włos. Zwąchała naszą pułapkę. Nadal gdzieś się ukrywa. Pani przysyła oddziały ze wszystkich stron.

To wyjaśniało uwagę Kapitana, nie powiedziało mi jednak, dlaczego mam odświeżyć swe umiejętności łucznicze.

– O ile możemy przypuszczać – ciągnął Duszołap – buntownicy nie wiedzą dotąd, co się wydarzyło. Szept nie zdobyła się na odwagę powiadomienia ich o swym niepowodzeniu. To dumna kobieta. Wygląda na to, że chce najpierw powetować sobie straty.

– Czym? – zapytał Kruk. – Nie mogłaby wystawić nawet plutonu.

– Wspomnieniami wywodzącymi się z materiału, który odkopaliście. Nie sądzę, żeby wiedziała, że go mamy. Nie zbliżyła się nawet do swej kwatery, dopóki Kulawiec jej nie ostrzegł, a potem uciekła do lasu. Tylko nasza czwórka i Pani wie o dokumentach.

Kruk i ja skinęliśmy głowami. Teraz zrozumieliśmy niepokój Duszołapa. Szept znała jego prawdziwe imię. Był w samym środku tarczy.

– Czego chcesz od nas? – zapytał podejrzliwie Kruk. Obawiał się, że Duszołap sądzi, iż sami odszyfrowaliśmy jego imię. Proponował nawet, żebyśmy zabili Schwytanego, zanim on zabije nas. Żaden z Dziesięciu nie jest nieśmiertelny ani niewrażliwy na ciosy, cholernie trudno jednak dobrać się do nich. Ja w żadnym wypadku nie chciałem tego próbować.

– Nas trzech będzie miało specjalną misję.

Kruk i ja wymieniliśmy spojrzenia. Czy chciał nas załatwić?

– Kapitanie, czy zechciałbyś opuścić nas na minutę? – zapytał Duszołap.

Kapitan wylazł ciężko przez drzwi. Udaje niedźwiedzia wyłącznie na pokaz. Nie sądzę, by nie zdawał sobie sprawy, że wiemy o tym już od lat. Nie przestaje tego robić jedynie dla efektu.

– Nie mam zamiaru zabić was na uboczu – zapewnił Duszołap. – Nie, Kruk, nie sądzę, żebyś znał moje prawdziwe imię.

Upiorne. Wcisnąłem głowę w ramiona. Kruk poruszył błyskawicznie ręką, w której pojawił się nóż. Zaczął czyścić swe i tak już czyste paznokcie.

– Fakty wyglądają tak: Szept przekupiła Kulawca po tym, jak zrobiliśmy z niego durnia w sprawie Zgarniacza.

– To tłumaczy wydarzenia we Wcięciu – wybuchnąłem. – Załatwiliśmy tam sprawę, a potem z dnia na dzień wszystko się rozleciało. A pod Różami walczył jak ostatnia dupa.

– Róże to jego wina – zgodził się Kruk. – Nikt jednak nie przypuszczał, że to zdrada. Ostatecznie jest jednym z Dziesięciu.

– Tak – zgodził się Duszołap. – To wiele wyjaśnia. Jednakże Wcięcie i Róże były wczoraj. Nas interesuje jutro. Musimy uwolnić się od Szept, zanim ściągnie na nas następną katastrofę.

Kruk spojrzał na niego, potem na mnie i wrócił do bezcelowego manikiuru. Ja również nie przyjmowałem za dobrą monetę tego, co mówił Schwytany. My, zwykli śmiertelnicy, jesteśmy dla nich jedynie zabawkami i narzędziami. Tacy ludzie jak oni są zdolni odkopać kości własnej babci, żeby się przypodobać Pani.

– Mamy pewną przewagę nad nią – powiedział Duszołap. – Wiemy, że zgodziła się spotkać z Kulawcem jutro…

– Skąd? – zapytał Kruk.

– Nie wiem. Pani mi powiedziała. Kulawiec nie ma pojęcia, co o nim wiemy, wie jednak, że nie zdoła tego długo kontynuować. Spróbuje zapewne dogadać się z Kręgiem, żeby zapewnił mu ochronę. Jest świadom, że w przeciwnym razie będzie trupem. Pani chce, żeby oboje zginęli razem. W ten sposób Krąg będzie podejrzewał, że to ona zaprzedała się Kulawcowi, a nie na odwrót.

– To nie chwyci – narzekał Kruk.

– Uwierzą w to.

– Mamy więc go załatwić – powiedziałem. – Ja i Kruk. Z łuku. A jak mamy ich znaleźć?

Duszołap sam tam nie pójdzie, bez względu na to, co mówi. Zarówno Kulawiec, jak i Szept mogli wyczuć jego obecność na długo przedtem, zanim zbliży się na odległość strzału.

– Kulawiec będzie towarzyszył oddziałom wyruszającym do lasu. Nie wie, że jest podejrzany, nie będzie się więc krył przed okiem Pani. Będzie się spodziewał, że uzna ona jego obecność za udział w poszukiwaniach. Pani przekaże mi, gdzie się znajduje. Ja wyślę was jego tropem. Kiedy się spotkają, załatwicie ich.

– Jasne – zadrwił Kruk. – Jasne. To łatwe jak strzał do indyka.

Rzucił nożem, który wbił się głęboko w ramę okienną, i wyszedł z pokoju.

Dla mnie ta propozycja przedstawiała się nie lepiej. Gapiłem się na Duszołapa przez dwie sekundy, po czym pozwoliłem, by strach skierował mnie śladem Kruka.

Ostatnie spojrzenie na Schwytanego ukazało mi osobę zmęczoną, przygarbioną i nieszczęśliwą. Myślę, że trudno im żyć z reputacją, jaką ma Dziesięciu. Wszyscy chcemy, by nas lubiano.


Pisałem kolejną małą fantazję o Pani. Kruk systematycznie przeszywał strzałami czerwoną szmatkę przypiętą do tarczy ze słomy. Mnie w pierwszej serii trudno było trafić w samą tarczę, a co dopiero w szmatkę. Wyglądało na to, że Kruk jest doskonałym łucznikiem.

Tym razem zająłem się jej dzieciństwem. To sprawa, która interesuje mnie u każdego czarnego charakteru. Jakie sploty i węzły tworzą nić łączącą istotę w Uroku z małą dziewczynką, którą była? Zważcie na małe dzieci. Mało jest takich, które nie byłyby śliczne, cudowne i kochane, słodkie jak miód ubijany z masłem. Skąd więc biorą się ci wszyscy niegodziwi ludzie? Wędrując przez nasze koszary, zastanawiam się, w jaki sposób ciekawski, roześmiany pędrak mógł wyrosnąć na Trójpalcego, Przyjemniaczka lub Milczka.

Małe dziewczynki są dwukrotnie bardziej cudowne i niewinne niż chłopcy. Nie znam kultury, która by ich takimi nie czyniła. Skąd więc wzięła się Pani? Albo, jeśli już o tym mowa, Szept? W tej ostatniej opowieści snułem na ten temat spekulacje.

Goblin usiadł przy mnie. Czytał to, co napisałem.

– Nie sądzę, żeby tak było – powiedział. – Myślę, że już na samym początku podjęła świadomą decyzję.

Odwróciłem się powoli w jego stronę. Zdawałem sobie sprawę, że Duszołap stoi w odległości zaledwie kilku metrów za mną, patrząc na lecące strzały.

– Nie sądzę, że naprawdę tak było, Goblin. To… No wiesz. Jak chcesz coś zrozumieć, składasz to do kupy w sposób, który możesz ogarnąć.

– Wszyscy to robimy. W życiu codziennym nazywa się to szukaniem usprawiedliwień.

Prawdziwe, niczym nieosłonięte motywy są zbyt trudne do przełknięcia. Większość ludzi do chwili, gdy osiąga mój wiek, zaciera je już tak często i dokładnie, że kompletnie traci z nimi kontakt.

Dostrzegłem cień padający na moje kolana. Spojrzałem w górę. Duszołap wyciągnął rękę, zapraszając mnie, żebym wziął się do strzelania z łuku. Kruk przyniósł z powrotem strzały i poczekał, aż zajmę jego miejsce.

Pierwsze trzy z moich strzał trafiły prościutko w szmatkę.

– Co wy na to? – zapytałem, obracając się z ukłonem.

Duszołap czytał moje opowiadanko. Podniósł na mnie wzrok.

– No nie, Konował! To wcale tak nie było. Czy nie słyszałeś, że zamordowała swoją bliźniaczą siostrę w wieku czternastu lat?

Szczury o lodowatych pazurach przeszły mi wzdłuż kręgosłupa. Odwróciłem się i wypuściłem strzałę. Popędziła w prawą stronę, daleko od tarczy. Rozesłałem po okolicy jeszcze kilka. Jedynym skutkiem było podenerwowanie siedzących w pobliżu gołębi.

Duszołap wziął łuk.

– Tracisz nerwy, Konował.

Wystrzelił błyskawicznie trzy strzały, które trafiły w krąg o średnicy dwóch centymetrów.

– Trenuj dalej. Podczas akcji będziesz przeżywał jeszcze większe napięcie. – Oddał mi łuk. – Tajemnica tkwi w koncentracji. Wyobraź sobie, że operujesz.

Wyobrazić sobie, że operuję. Dobra. Udawało mi się w nagłych wypadkach dokonywać niezłych sztuk w samym środku pola bitwy. Dobra. To jednak było co innego.

Stare, sławne usprawiedliwienie: Tak, ale… to jest co innego. Uspokoiłem się na tyle, by trafić w tarczę resztą strzał. Gdy przyniosłem je z powrotem, ustąpiłem miejsca Krukowi.

Goblin wręczył mi przybory do pisania. Nerwowym ruchem zmiąłem moją bajeczkę.

– Potrzeba ci czegoś na nerwy? – zapytał Goblin.

– Tak. Żelaznych opiłków, czy co tam właściwie je Kruk.

Mój szacunek do siebie uległ poważnemu zachwianiu.

– Popróbuj tego. – Goblin wręczył mi małą, sześcioramienną, srebrną gwiazdę zawieszoną na łańcuchu. W samym jej środku znajdowała się głowa meduzy wykonana z gagatu.

– Amulet?

– Tak jest. Pomyśleliśmy, że jutro może ci się przydać.

– Jutro?

Nikt nie miał się dowiedzieć, co się dzieje.

– Mamy oczy, Konował. To jest Kompania. Widzimy, kiedy coś się szykuje, nawet jeśli nie wiemy co.

– Tak. Tak myślę. Dziękuję, Goblin.

– Ja, Jednooki i Milczek, wszyscy nad tym pracowaliśmy.

– Dziękuję. A co z Krukiem?

Gdy ktoś robi taki gest, lepiej się czuję, kiedy zmieniam temat.

– Jemu amulet niepotrzebny. On sam jest amuletem. Usiądź, to porozmawiamy.

– Nie mogę ci nic o tym powiedzieć.

– Wiem. Myślałem, że chcesz, żeby ci opowiedzieć o Wieży.

Nie mówił dotąd nic o swojej wizycie. Przestałem już na to liczyć.

– Dobrze. Opowiedz mi.

Spojrzałem na Kruka. Strzała za strzałą przebijała szmatkę.

– Czy nie zapiszesz tego?

– Och. Tak.

Przygotowałem pióro i papier. Na naszych ludziach fakt, że prowadzę te Kroniki, wywiera ogromne wrażenie. One stanowią dla nich jedyną szansę na nieśmiertelność.

– Dobrze, że się z nim nie założyłem.

– Z kim?

– Kruk chciał się założyć, kto będzie lepiej strzelał.

Goblin żachnął się.

– Robisz się za mądry, żeby dać się wycyckać? Szykuj pióro.

Rozpoczął swą opowieść.

Nie dodał wiele do plotek, które udało mi się zebrać tu i tam. Opisał miejsce, w którym był, jako wielki, przewiewny, pudełkowaty pokój, ponury i zakurzony. Mniej więcej tego się spodziewałem po Wieży. I po każdym innym zamku.

– Jak ona wyglądała?

To była najbardziej intrygująca część zagadki. W umyśle miałem wyobrażenie ciemnowłosej piękności, niepodlegającej niszczącemu wpływowi czasu, o atrakcyjności seksualnej, która uderzała zwykłych śmiertelników z siłą buzdyganu. Duszołap powiedział, że jest piękna, nie miałem jednak potwierdzenia tego z niezależnego źródła.

– Nie wiem. Nie pamiętam.

– Co to znaczy nie pamiętasz? Jak możesz nie pamiętać?

– Nie podniecaj się tak, Konował. Nie pamiętam. Była tuż przede mną i… i potem widziałem jedynie olbrzymie żółte oko, które stawało się coraz większe i większe, przeszywało mnie spojrzeniem na wskroś i odkrywało wszystkie sekrety, jakie kiedykolwiek miałem. To wszystko, co pamiętam. To oko wciąż mi się śni po nocach.

Westchnąłem rozgoryczony.

– Powinienem się chyba tego spodziewać. Rozumiesz, mogłaby teraz przejść obok nas i nikt by nie wiedział, że to ona.

– Myślę, że o to właśnie jej chodzi, Konował. Jeśli wszystko się rozpadnie, tak jak się na to zanosiło, zanim odkryłeś te papiery, będzie mogła po prostu odejść. Jedynie Dziesięciu mogłoby ją zidentyfikować. Jakoś by się przed tym zabezpieczyła.

Nie sądzę, żeby to było takie proste. Takim ludziom jak Pani trudno jest się pogodzić z podrzędną pozycją. Obaleni książęta nie przestają zachowywać się jak książęta.

– Dziękuję ci, że zadałeś sobie kłopot, by mi o tym opowiedzieć, Goblin.

– Nie ma sprawy. Nie miałem nic do opowiedzenia. Odwlekałem to tylko dlatego, że tak ciężko to przeżyłem.

Kruk przyniósł z powrotem strzały, stanął nad Goblinem i powiedział mu:

– Dlaczego nie pójdziesz wpuścić robala do śpiwora Jednookiemu czy co? Mamy robotę.

Denerwowała go moja kiepska celność.

Musieliśmy polegać na sobie. Jeśli któryś z nas chybi, najpewniej zginiemy obaj, zanim będzie można wypuścić drugą strzałę. Wolałem się nad tym nie zastanawiać.

Myślenie o tym ułatwiało mi jednak koncentrację. Tym razem większość moich strzał trafiła w szmatkę.


To był cholerny, pieprzony idiotyzm kazać mi to robić nocą poprzedzającą to, co czekało Kruka i mnie, lecz Kapitan nie zgodził się złamać tradycji liczącej trzy stulecia. Nie chciał też wysłuchać protestów odnośnie do rozkazów, które wydał nam Duszołap, oraz odmówił podzielenia się dodatkową wiedzą, którą – co było oczywiste – posiadał. To znaczy, wiedziałem, czego chciał Schwytany i z jakich powodów, nie mogłem jedynie pojąć, dlaczego żądał, żebyśmy zrobili to ja i Kruk. Fakt, że Kapitan go poparł, zwiększał tylko konfuzję.

– Dlaczego, Konował? – zapytał wreszcie. – Dlatego, że wydałem ci rozkaz. Teraz zjeżdżaj stąd i bierz się do czytania.

Raz na miesiąc, wieczorem, cała Kompania zbiera się, by kronikarz mógł odczytać zapiski swoich poprzedników. Te czytania mają za zadanie umożliwić ludziom nawiązanie kontaktu z tradycją i historią jednostki trwającą stulecia.

Położyłem wybrany fragment na prymitywnym pulpicie i zacząłem od zwyczajowej formuły.

– Dobry wieczór, bracia. Czytanie z Kronik Czarnej Kompanii, ostatniej z Wolnych Kompanii z Khatovaru. Dzisiaj czytam z Księgi Łańcucha spisanej na początku drugiego stulecia dziejów Kompanii przez kronikarzy Osada, Agripa, Żuławę i Słomę. Kompania była wtedy na służbie boga bólu z Cho’n Deloru. Była wtedy naprawdę czarna. To jest czytanie z kronikarza Słomy. Dotyczy ono roli odegranej przez Kompanię w wypadkach towarzyszących upadkowi Cho’n Deloru.

Zacząłem czytać. Pomyślałem sobie, że Kompania służyła wielu przegranym sprawom.

Era Cho’n Deloru była pod wieloma względami podobna do naszej, choć wówczas Kompania, licząca ponad sześć tysięcy ludzi, mogła łatwiej kształtować własne przeznaczenie.

Kompletnie mnie poniosło. Stary Słoma potrafił pisać jak sto diabłów. Czytałem przez trzy godziny. Bredziłem jak szalony prorok. Słuchali z zapartym tchem. Gdy skończyłem, otrzymałem owację. Odszedłem od pulpitu z wrażeniem, że cel mojego życia został spełniony.

Fizyczne i umysłowe skutki mojego popisu ujawniły się, gdy wróciłem na kwaterę. Jako półoficerowi przysługiwał mi własny pokoik. Podążyłem chwiejnym krokiem prosto do niego.

Kruk czekał już na mnie. Siedział na pryczy i robił coś ze strzałą. Wokół jej drzewca owinięta była srebrna wstążka. Wyglądało na to, że chce coś wygrawerować. Gdybym nie był wykończony, mógłbym odczuć ciekawość.

– Byłeś świetny – powiedział Kruk. – Nawet ja to poczułem.

– Hę?

– Dzięki tobie zrozumiałem, co wtedy znaczyło być bratem w Czarnej Kompanii.

– Niektórzy nadal tak to czują.

– Tak. Coś jeszcze. Wstrząsnąłeś nimi do żywego.

– No jasne. Co robisz?

– Gotuję strzałę na Kulawca. Z jego prawdziwym imieniem. Duszołap mi je podał.

– Och. – Wyczerpanie uniemożliwiło mi dalsze dociekania. – Czego chciałeś?

– Dzięki tobie coś poczułem, po raz pierwszy od chwili, gdy moja żona i jej kochankowie próbowali mnie zamordować i ukraść moje prawa oraz tytuły.

Podniósł się, zamknął jedno oko i spojrzał wzdłuż strzały.

– Dziękuję, Konował. Przez chwilę znów się poczułem człowiekiem.

Wyszedł.

Zwaliłem się na pryczę i zamknąłem oczy. Przypomniałem sobie, jak Kruk udusił żonę i zabrał jej ślubną obrączkę, nie odzywając się ani słowem. W tym jednym błyskawicznie wypowiedzianym zdaniu wyjawił więcej o sobie niż przez cały czas od dnia, w którym się spotkaliśmy. Dziwne.

Zasnąłem z myślą, że Kruk wyrównał już rachunki ze wszystkimi poza ostatecznym sprawcą jego nieszczęść. Jako jeden ze sług Pani Kulawiec był poza jego zasięgiem. Teraz sytuacja się zmieniła.

Kruk na pewno oczekiwał jutra z niecierpliwością. Zastanawiałem się, o czym będzie śnił dziś w nocy. I czy po śmierci Kulawca będzie miał jeszcze cel w życiu. Nie można żyć samą nienawiścią. Czy będzie w ogóle próbował ocalić życie?

Może to właśnie chciał mi powiedzieć.

Poczułem strach. Człowiek, który myśli w podobny sposób, może stać się nieco zbyt impulsywny i niebezpieczny dla tych, którzy mu towarzyszą.


Ręka zacisnęła się na moim ramieniu.

– Już czas, Konował.

Sam Kapitan mnie obudził.

– Tak. Już nie śpię.

Nie spałem dobrze.

– Duszołap jest gotowy do wymarszu.

Było jeszcze ciemno.

– Która godzina?

– Prawie czwarta. Chce wyruszyć, zanim się zacznie rozjaśniać.

– Aha.

– Konował, uważaj na siebie. Chcę, żebyś wrócił.

– Jasne, Kapitanie. Wiesz, że nie lubię ryzykować. Kapitanie? Dlaczego ja i Kruk?

Może teraz mi to powie.

– Powiedział, że Pani uważa to za nagrodę.

– Co? Ładna nagroda.

Gdy ruszył ku drzwiom, zacząłem szukać ręką butów.

– Kapitanie, dziękuję.

– Nie ma sprawy. – Wiedział, że dziękuję za wsparcie.

Gdy zawiązywałem kaftan, Kruk wsadził głowę do pokoju.

– Gotowy?

– Jeszcze minutkę. Jest zimno?

– Chłodno.

– Zabrać płaszcz?

– Nie zaszkodzi. Kolczuga? – dotknął mojej piersi.

– Aha.

Włożyłem płaszcz i wybrałem łuk, który mi odpowiadał. Szarpnąłem dłonią cięciwę. Przez chwilę czułem na mostku chłodny dotyk amuletu Goblina. Miałem nadzieję, że zadziała.

Kruk uśmiechnął się.

– Ja też ją założyłem.

Odwzajemniłem uśmiech.

– Chodźmy ich załatwić.

Duszołap czekał na dziedzińcu, na którym ćwiczyliśmy strzelanie z łuku. Zarys jego postaci odcinał się w świetle padającym z kwater Kompanii. Piekarze zabrali się już do roboty. Stał sztywno w postawie zasadniczej, z zawiniątkiem pod lewym ramieniem. Patrzył w stronę Puszczy Chmury. Miał na sobie jedynie skóry i morion. W przeciwieństwie do niektórych ze Schwytanych rzadko nosi broń. Woli polegać na swych umiejętnościach czarnoksięskich.

Mówił sam do siebie. Dziwna sprawa.

– Chcę zobaczyć jego koniec. Czekałem czterysta lat. – Nie możemy podchodzić tak blisko. Wyczuje, że się zbliżamy. – Odrzućmy wszelką Moc. – Och! To zbyt ryzykowne.

Do głosu dorwał się cały chór. Brzmiało to naprawdę niesamowicie, gdy dwa głosy przemawiały równocześnie.

Kruk i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wzruszył ramionami. Duszołap nie zbijał go z tropu. Kruk jednak wychował się w imperium Pani. Widział wszystkich Schwytanych, a Duszołap uchodził za jednego z mniej dziwacznych.

Nasłuchiwaliśmy przez kilka minut. Dialog nie stawał się bardziej sensowny. Wreszcie Kruk warknął:

– Panie? Jesteśmy gotowi.

Jego głos brzmiał odrobinę niepewnie.

Sam nie byłem zdolny nic powiedzieć. Moje myśli wypełniały całkowicie łuk, strzała i zadanie, które miałem wykonać. Raz za razem wyobrażałem sobie naciągnięcie łuku oraz wypuszczenie i lot strzały. Nieświadomie potarłem podarunek Goblina. Nieraz jeszcze miałem się na tym złapać.

Duszołap otrząsnął się jak mokry pies. Ponownie stał się jednością.

– Chodźcie – powiedział. Skinął na nas, nie patrząc w naszą stronę, i ruszył naprzód.

Kruk odwrócił się.

– Pupilka, wracaj tam, gdzie ci kazałem. Idź już! – wrzasnął.

– Jak niby ma cię usłyszeć? – zapytałem, spoglądając na dziecko patrzące na nas ze skrytych w cieniu drzwi.

– Nie ona. Kapitan usłyszy. Idź już – gestykulował gwałtownie. Po chwili pojawił się Kapitan i Pupilka zniknęła. Podążyliśmy za Duszołapem. Kruk mamrotał coś do siebie. Martwił się o dziewczynkę.

Schwytany narzucił ostre tempo. Wyszliśmy z koszar, wyszliśmy z samych Lordów i przeszliśmy przez pola. Nie obejrzeliśmy się za siebie ani razu. Zaprowadził nas do sporego lasku leżącego w odległości kilku strzałów z łuku od murów miejskich, a potem na polankę położoną w jego sercu. Tam, na brzegu strumienia, leżał wystrzępiony dywan rozciągnięty na prymitywnej drewnianej ramie wysokości pół metra, a rozmiarów blisko dwa na dwa i pół metra. Duszołap powiedział coś. Dywan poruszył się gwałtownie, zmarszczył lekko i rozciągnął sztywno.

– Kruk, usiądź tutaj. – Wskazał prawy, bliższy narożnik. – Konował tam. – Wskazał lewy.

Kruk postawił stopę na dywanie z wielką ostrożnością. Najwyraźniej był zdziwiony, że cały interes nie zapadł się pod nim.

– Siadaj. – Duszołap usadził go ze skrzyżowanymi nogami i bronią leżącą obok, tuż przy krawędzi dywanu. Ze mną postąpił tak samo. Ku mojemu zdumieniu dywan był zupełnie sztywny. Czułem się, jakbym siedział na blacie stołu.

– Absolutnie nie wolno wam się poruszać – powiedział Duszołap. Zajął pozycję przed nami, o pół metra przed linią dzielącą dywan na dwie części. – Jeśli stracimy równowagę, pospadamy. Zrozumiano?

Ja nie zrozumiałem, ale zgodziłem się z Krukiem, gdy odpowiedział, że tak.

– Gotowi?

Kruk ponownie odpowiedział, że tak. Podejrzewam, że wiedział, co jest grane. Mnie czekała niespodzianka.

Duszołap ułożył ręce obok ciała, dłońmi ku górze, wypowiedział kilka dziwnych słów i powoli uniósł ręce. Nachyliłem się. Wciągnąłem powietrze. Grunt uciekł nam spod nóg.

– Siedź spokojnie! – warknął Kruk. – Chcesz nas pozabijać?

Ziemia znajdowała się zaledwie dwa metry pod nami. Wyprostowałem się i zesztywniałem. Odwróciłem jednak głowę na tyle, by dostrzec coś, co poruszyło się w zaroślach.

Tak jest. Pupilka. Z ustami otwartymi ze zdumienia na kształt litery O. Wbiłem wzrok przed siebie. Zacisnąłem dłoń na łuku tak mocno, że miałem wrażenie, iż pozostawię na nim jej ślad. Nie odważyłem się, choć miałem wielką ochotę dotknąć amuletu.

– Kruk, czy zadbałeś o Pupilkę? Na wypadek, no wiesz…

– Kapitan się nią zajmie.

– Zapomniałem obgadać z kimś sprawę Kronik.

– Nie bądź takim optymistą – odparł sarkastycznym tonem.

Nie mogłem zapanować nad drżeniem.

Schwytany zrobił coś. Wznieśliśmy się ponad czubki drzew. Zimne powietrze mijało nas z szumem. Rzuciłem spojrzenie w bok. Byliśmy na wysokości dobrych pięciu pięter i nadal wzbijaliśmy się w górę.

Gwiazdy zakręciły się nam nad głowami, gdy Duszołap zmienił kurs. Wiatr był coraz silniejszy. Wreszcie wydało się nam, że lecimy w twarz huraganu. Pochylałem się coraz bardziej do przodu, w obawie, że wichura mnie zepchnie. Za mną nie było nic poza kilkusetmetrowym upadkiem i nagłym lądowaniem. Palce bolały mnie od zaciskania na łuku.

Dowiedziałem się jednego, powiedziałem sobie. Jak Schwytany to robi, że zjawia się tak szybko, choć gdy nawiązujemy z nim łączność, zawsze znajduje się bardzo daleko.


To była cicha podróż. Duszołap zajęty był czynnościami potrzebnymi do skłaniania swego wierzchowca do lotu. Kruk zamknął się w sobie. Ja też. Bałem się potwornie. Żołądek podchodził mi do gardła. Nie wiem, jak czuł się Kruk.

Gwiazdy zaczęły gasnąć. Nad wschodnim horyzontem niebo pojaśniało. Ziemia pod nami zmaterializowała się. Zaryzykowałem spojrzenie. Lecieliśmy nad Puszczą Chmury. Trochę więcej światła. Duszołap chrząknął, spojrzał na wschód, a następnie w przestrzeń rozciągającą się przed nami. Przez chwilę wydawało się, że nasłuchuje, potem skinął głową.

Dywan wzniósł się jeszcze bardziej. Ziemia zakołysała się i skurczyła, aż wreszcie upodobniła do mapy. Powietrze stało się jeszcze zimniejsze. Mój żołądek nie przestawał się buntować.

Daleko z lewej strony dostrzegłem czarną bliznę na tle lasu. Był to obóz, który zniszczyliśmy. Następnie weszliśmy w chmurę i Duszołap zwolnił.

– Będziemy się przez chwilę unosić – powiedział. – Jesteśmy o pięćdziesiąt kilometrów na południe od Kulawca. Oddala się od nas, ale szybko go dopędzamy. Wylądujemy, gdy znajdziemy się blisko miejsca, gdzie mógłby mnie odkryć. – Używał rzeczowego, kobiecego głosu.

Zacząłem coś mówić.

– Cicho, Konował – warknął. – Nie rozpraszaj mnie.

Kryliśmy się we wnętrzu tej chmury, niewidziani i nic niewidzący, przez dwie godziny. Potem Duszołap oznajmił:

– Pora zjeżdżać na dół. Złapcie się ramy i nie puszczajcie. To może być lekko niepokojące.

Nagle runęliśmy w dół. Spadaliśmy jak kamień rzucony z urwiska. Dywan zaczął się powoli obracać wokół osi, tak że las zakręcił się pod nami. Potem zaczął się kołysać w przód i w tył jak opadające piórko. Za każdym razem, gdy przechylał się z mojej strony, miałem wrażenie, że z niego spadnę.

Porządny krzyk mógłby mi pomóc, ale nie można się tak zachowywać w obecności takich ludzi jak Kruk i Duszołap.

Las zbliżał się coraz bardziej. Po chwili mogłem już rozróżnić pojedyncze drzewa… kiedy odważyłem się spojrzeć w dół. Czekała nas śmierć. Byłem pewien, że runiemy z wysokości piętnastu metrów poprzez baldachim lasu prosto na ziemię.

Schwytany coś powiedział. Nie dosłyszałem tego. I tak zresztą mówił do dywanu. Kołysanie i rotacja ustały.

Opuszczaliśmy się teraz wolniej. Dywan zaczął szybować naprzód. Wreszcie sprowadził nas poniżej poziomu wierzchołków drzew, w przesmyk ponad rzeką. Pędziliśmy na wysokości nieco ponad trzech metrów nad wodą. Duszołap śmiał się, gdy ptaki uciekały przed nami w panice.

Sprowadził nas na ziemię w wąskiej dolince obok rzeki.

– Złazić i rozprostować kości – rozkazał. Gdy już się rozluźniliśmy, powiedział nam: – Kulawiec jest sześć kilometrów na północ stąd. Dotarł już na miejsce spotkania. Ruszycie naprzód beze mnie. Wykryłby mnie, gdybym zbliżył się bardziej. Oddajcie mi wasze odznaki. Je też może wykryć.

Kruk skinął głową, oddał odznakę, naciągnął cięciwę, umieścił na niej strzałę, poluzował i rozluźnił się. Ja zrobiłem to samo. To uspokoiło mi nerwy.

Tak się cieszyłem, że jestem już na ziemi, iż byłem gotów ją całować.

– Pień wielkiego dębu. – Kruk wskazał dłonią na drugą stronę rzeki. Wypuścił strzałę. Wbiła się kilkanaście centymetrów od jego środka. Zaczerpnąłem powietrza, by się uspokoić, i zrobiłem to samo. Moja strzała wylądowała o kilka centymetrów bliżej środka.

– Tym razem trzeba było się ze mną założyć – zauważył. – Jesteśmy gotowi – oznajmił Duszołapowi.

– Będziemy potrzebować dokładniejszych wskazówek – dodałem.

– Pójdźcie brzegiem rzeki. Pełno tam ścieżek wydeptanych przez zwierzynę. Droga nie powinna być trudna. Nie ma zresztą co się śpieszyć. Zostało trochę czasu.

– Rzeka biegnie na zachód – zauważyłem.

– Potem zakręca. Idźcie wzdłuż niej przez pięć kilometrów, później skierujcie się o rumb na zachód od kierunku północnego i pójdźcie prosto przez las.

Duszołap przykucnął, oczyścił skrawek ziemi z liści i gałęzi i za pomocą patyka narysował mapę.

– Jeśli dojdziecie do tego zakrętu, to znaczy, że zaszliście za daleko.

Nagle zamarł. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w coś, co tylko on był zdolny usłyszeć. Wreszcie zaczął na nowo.

– Pani mówi, że będziecie wiedzieć, iż to już blisko, gdy dotrzecie do gaju wielkich, wiecznie zielonych drzew. To było święte miejsce ludu, który wymarł jeszcze przed Dominacją. Kulawiec jest w samym środku gaju.

– To wystarczy – stwierdził Kruk.

– Ty zaczekasz tutaj? – zapytałem.

– Nie obawiaj się, Konował.

Wykonałem kolejny ze swych uspokajających oddechów.

– Chodźmy, Kruk.

– Jeszcze sekundkę, Konował – zawołał Duszołap. Wyciągnął coś ze swego zawiniątka. Jak się okazało, była to strzała. – Użyj tej.

Spojrzałem na nią niepewnie, po czym włożyłem do kołczanu.


Kruk uparł się, że będzie prowadził. Nie sprzeciwiałem się. Zanim zaciągnąłem się do Kompanii, byłem chłopakiem z miasta. Nie czuję się najpewniej w lesie. Zwłaszcza tak wielkim jak Puszcza Chmury. Za dużo ciszy. Za dużo samotności. Zbyt łatwo zabłądzić. Przez pierwsze trzy kilometry bardziej martwiłem się o to, jak znajdę drogę z powrotem, niż czekającym nas spotkaniem. Dużo czasu zajęły mi próby zapamiętania punktów orientacyjnych.

Kruk nie odzywał się przez godzinę. Nie miałem nic przeciwko temu. Sam byłem pogrążony w rozmyślaniach.

Podniósł rękę. Zatrzymałem się.

– Chyba już – powiedział. – Teraz chodźmy w tę stronę.

– Mhm.

– Odpocznijmy. – Usiadł na wielkim korzeniu drzewa, oparty plecami o pień. – Jesteś dziś strasznie spokojny, Konował.

– Mam o czym myśleć.

– Tak. – Uśmiechnął się. – Na przykład o tym, jaką też nagrodę dla nas przeznaczono.

– Między innymi. – Wyciągnąłem z kołczana strzałę, którą dał mi Duszołap. – Widziałeś coś takiego?

– Tępy czubek? – pomacał go. – Prawie miękki. Co to, do diabła, ma być?

– No właśnie. To oznacza, że nie mam jej zabić.

Nie było kwestii, kto będzie strzelał do kogo. Kulawiec od początku należał do Kruka.

– Być może. Nie mam jednak zamiaru dać się wysłać na drugi świat, próbując wziąć ją żywcem.

– Ja też nie. To właśnie mnie martwi. I jeszcze około dziesięciu innych pytań, na przykład dlaczego tak naprawdę Pani wybrała nas dwóch i czemu chce wziąć Szept żywcem… Ech, do diabła z tym. Dostanę od tego wrzodów.

– Gotowy?

– Chyba tak.

Oddaliliśmy się od brzegu. Droga stała się trudniejsza, wkrótce jednak minęliśmy niską grań i dotarliśmy do skraju zagajnika wiecznie zielonych drzew. Niewiele rosło pod nimi. Przez gałęzie przenikało bardzo mało światła. Kruk zatrzymał się, by oddać mocz.

– Później nie będzie okazji – wyjaśnił.

Miał rację. Nie na rękę ci takie problemy, kiedy leżysz w zasadzce w odległości rzutu kamieniem od nieprzyjaznego Schwytanego.

Byłem coraz bardziej podenerwowany. Kruk położył dłoń na moim ramieniu.

– Nic nam nie będzie – obiecał. Sam jednak w to nie wierzył. Jego dłoń również drżała.

Wsadziłem rękę pod kaftan i dotknąłem amuletu Goblina. Pomogło.

Kruk uniósł pytająco brew. Skinąłem głową. Ponownie ruszyliśmy naprzód. Zacząłem żuć pasek suszonego mięsa, co mnie uspokajało. Nie odzywaliśmy się już więcej.

Wśród drzew natrafiliśmy na ruiny. Kruk przyjrzał się znakom wyrytym na kamieniach. Wzruszył ramionami. Dla niego nic nie oznaczały.

Następnie zapuściliśmy się pomiędzy wielkie drzewa, znacznie większe od tych, które mijaliśmy uprzednio. Wznosiły się na dziesiątki metrów. Ich pnie były tak grube, że dwóch mężczyzn z trudnością mogłoby je objąć. Tu i ówdzie słońce wysyłało w dół kolumny światła przebijające się jak miecze pomiędzy gałęziami. Powietrze było gęste od woni żywicy. Cisza była przytłaczająca. Posuwaliśmy się naprzód krok za krokiem, by się upewnić, że odgłosy naszych stóp nie uprzedzą nikogo o naszym nadejściu.

Moja nerwowość osiągnęła szczyt i zaczęła opadać. Było już za późno, by uciec; za późno, żeby zmienić zdanie. Mój mózg wytłumił wszelkie emocje. Zwykle zdarzało się to tylko wtedy, gdy byłem zmuszony opatrywać rannych, nie zważając na ludzi, którzy wokół mnie zabijali się nawzajem.

Kruk nakazał gestem, by się zatrzymać. Skinąłem głową. Ja też to usłyszałem. Parsknięcie konia. Zasygnalizował mi, bym się nie ruszał. Skierował się w lewo, nadal nachylony, i zniknął za drzewem w odległości około piętnastu metrów.

Po minucie wrócił. Skinął na mnie. Podbiegłem do niego. Zaprowadził mnie w miejsce, z którego widać było otwartą przestrzeń. Stali tam Kulawiec i jego koń.

Polana miała wymiary mniej więcej dwadzieścia na piętnaście metrów. Na jej środku leżał stos zwietrzałych kamieni. Kulawiec usiadł na jednym z nich i oparł się o następny. Wydawało się, że śpi. Jeden z rogów polany zajmował pień powalonego olbrzyma. Drzewo upadło niedawno. Pień był tylko w niewielkim stopniu spróchniały.

Kruk stuknął mnie w grzbiet dłoni. Wskazał palcem. Chciał zmienić miejsce.

Nie miałem ochoty się ruszać, skoro mieliśmy już Kulawca w zasięgu wzroku. Każdy krok oznaczał ryzyko zaalarmowania Schwytanego. Kruk jednak miał rację. Słońce skłaniało się ku zachodowi, na wprost nas. Im dłużej tu pozostaniemy, tym bardziej światło będzie nam przeszkadzać. Wreszcie słońce zaświeci nam prosto w oczy.

Poruszaliśmy się z przesadną ostrożnością. To jasne. Jeden błąd i będzie po nas. Gdy Kruk się obejrzał, dostrzegłem pot na jego skroniach.

Zatrzymał się i wskazał na coś palcem. Uśmiechnął się. Podkradłem się do niego. Ponownie wskazał palcem.

Przed nami leżało inne powalone drzewo. Miało ono średnicę około metra dwudziestu. Znakomicie odpowiadało naszym celom. Było na tyle duże, by się za nim skryć, i wystarczająco niskie, by wypuścić znad niego strzałę. Odszukaliśmy miejsce, z którego pociski mogły bez przeszkód dotrzeć do serca polanki.

Światło również było dobre. Kilka kolumn blasku przebijało się przez gałęzie i oświetlało większą część polanki. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, być może pyłek, dzięki któremu promienie były wyraźnie widoczne. Przyglądałem się polance przez kilka minut, by wyryć sobie w pamięci jej obraz. Następnie usiadłem za kłodą i zacząłem udawać kamień. Kruk zajął się obserwacją.


Wydawało się, że minęły tygodnie, zanim cokolwiek się wydarzyło.

Kruk klepnął mnie w ramię. Spojrzałem w górę. Wykonał dwoma palcami gest oznaczający chodzenie. Kulawiec wstał i zaczął się kręcić po okolicy. Podniosłem się ostrożnie i spojrzałem w jego stronę.

Okrążył kilkakrotnie stos kamieni, powłócząc chorą nogą, po czym znowu usiadł. Wziął w rękę gałązkę i połamał ją na drobne kawałeczki. Rzucał każdym z nich w cele, które tylko on widział. Gdy gałązka zniknęła, podniósł garść małych szyszek i zaczął rzucać nimi leniwie. Obraz człowieka zabijającego czas.

Zastanawiałem się, dlaczego przyjechał konno? Kiedy chciał, potrafił poruszać się niezwykle szybko. Stwierdziłem, że to dlatego, iż był blisko. Wtedy przestraszyłem się, że mogą zjawić się tu jego żołnierze.

Ponownie wstał i zaczął chodzić po polanie, zbierając szyszki i rzucając nimi w powalonego giganta po drugiej stronie. Niech to cholera, żałowałem, że nie możemy go załatwić i mieć tego z głowy.

Wierzchowiec Kulawca poderwał głowę do góry. Zarżał. Kruk i ja opadliśmy w dół i skryliśmy się wśród cieni i igieł za naszym pniem. Z polany promieniowało wyczuwalne przez skórę napięcie.

W chwilę później usłyszałem chrzęst igieł miażdżonych kopytami. Wstrzymałem oddech. Kącikiem oka dostrzegłem, jak biały koń mignął pomiędzy drzewami. Szept? Czy nas zobaczy?

Tak i nie. Dzięki bogom, tak i nie. Przejechała w odległości piętnastu metrów i nie zobaczyła nas.

Kulawiec zawołał coś. Szept odpowiedziała melodyjnym głosem, który zupełnie nie pasował do szerokiej w barkach, twardej, nieurodziwej kobiety, którą dostrzegłem. Miała głos przecudnej siedemnastolatki, wyglądała zaś na kobietę czterdziestopięcioletnią, która zdążyła już trzykrotnie objechać świat dookoła.

Kruk szturchnął mnie łagodnie.

Podniosłem się mniej więcej tak szybko, jak rozkwita kwiat, przestraszony, że usłyszą trzask moich ścięgien. Wyjrzeliśmy ponad obalonym drzewem. Szept zsiadła z konia i ujęła jedną z dłoni Kulawca w obie swoje.

Sytuacja nie mogłaby być korzystniejsza. Byliśmy w cieniu, oni zaś oświetleni promieniem słońca. Złocisty pył połyskiwał wokół nich. Ponadto ograniczali nawzajem swoje ruchy, trzymając się za ręce.

To musiało być teraz. Obaj to wiedzieliśmy. Obaj napięliśmy łuki. Obaj przyczepiliśmy do swej broni dodatkowe strzały, gotowe do założenia na cięciwę.

– Teraz – rozkazał Kruk.

Nerwy nie dokuczały mi, dopóki strzała nie znalazła się w powietrzu. Potem przeszył mnie zimny dreszcz.

Strzała Kruka trafiła Kulawca pod lewym ramieniem. Schwytany wydał z siebie odgłos przywodzący na myśl pisk nadepniętego szczura. Wygiął się w stronę przeciwną do tej, w której stała Szept.

Moja strzała ugodziła ją w skroń. Miała na głowie skórzany hełm, byłem jednak pewien, że impet ciosu zwali ją z nóg. Upadła w stronę przeciwną niż Kulawiec.

Kruk wypuścił drugą strzałę. Ja spaprałem strzał. Rzuciłem łuk na ziemię i przeskoczyłem nad kłodą. Trzecia strzała Kruka przeleciała ze świstem obok mnie.

Gdy dobiegłem, Szept podniosła się już na kolana. Kopnąłem ją w głowę i odwróciłem się w stronę Kulawca. Strzały Kruka trafiły w cel, lecz nawet specjalny pocisk Duszołapa nie zakończył żywota Schwytanego. Usiłował wycharczeć zaklęcie przez gardło pełne krwi. Jego również kopnąłem.

Kruk był już przy mnie. Zwróciłem się z powrotem ku Szept.

Ta suka była rzeczywiście tak twarda, jak mówiono. Choć oszołomiona, usiłowała podnieść się, wyciągnąć miecz, wypowiedzieć zaklęcie. Ponownie zdzieliłem ją w łeb i wyrwałem jej broń.

– Nie mam sznura – wydyszałem. – Kruk, masz jakiś sznur?

– Nie. – Kruk stał bez ruchu, wpatrzony w Kulawca.

Wytarta skórzana maska Schwytanego przechyliła się na jedną stronę. Usiłował ją wyprostować, by dostrzec, kim jesteśmy.

– Jak, do diabła, mam ją związać?

– Lepiej martw się, jak ją zakneblować.

Kruk pomógł Kulawcowi poprawić maskę. Na jego twarz wypłynął ten niewiarygodnie okrutny uśmiech, który pojawia się, gdy nasz brat zamierza poderżnąć gardło komuś szczególnemu.

Wyszarpnąłem nóż i zacząłem nim ciąć ubranie Szept. Broniła się. Co chwilę musiałem zwalać ją z nóg. Wreszcie zdobyłem skrawki materiału, którymi mogłem ją związać i zatkać jej usta. Powlokłem ją do stosu kamieni, oparłem o niego i odwróciłem się, by zobaczyć, co robi Kruk.

Zerwał Kulawcowi maskę i odsłonił zniszczoną twarz Schwytanego.

– Co wyprawiasz? – zapytałem. Wiązał Kulawca. Zastanawiałem się, po co zadawał sobie trud.

– Pomyślałem, że może nie mam talentu do takich spraw. – Przykucnął i poklepał Kulawca po policzku. Od Schwytanego aż biła nienawiść. – Znasz mnie, Konował. Jestem stary mięczak. Zabiłbym go i uważałbym, że to starczy. On jednak zasługuje na cięższą śmierć. Duszołap ma większe doświadczenie w tych sprawach. – Zachichotał złowieszczo.

Kulawiec usiłował zerwać więzy. Pomimo trzech ran wydawał się silny jak zawsze. Nawet pełen wigoru. Tkwiące w ciele drzewce strzał z pewnością mu nie przeszkadzały.

Kruk ponownie poklepał go po policzku.

– Hej, stary kumplu. Słówko ostrzeżenia, jak przyjaciel do przyjaciela… czy nie to mi powiedziałeś na godzinę przed tym, jak Gwiazda Zaranna i jej kompani zastawili na mnie pułapkę w miejscu, gdzie mnie posłałeś? Słówko ostrzeżenia? Tak. Uważaj na Duszołapa. Znalazł gdzieś twoje prawdziwe imię. Nie można przewidzieć, co taki typ jak on może zrobić.

– Spokojnie z tym napawaniem się zemstą, Kruk – powiedziałem. – Uważaj lepiej na niego. Robi coś palcami.

Kulawiec poruszał nimi rytmicznie.

– Tak jest! – krzyknął Kruk ze śmiechem. Złapał za miecz, który zabrałem Szept, i odrąbał palce obu dłoni Schwytanego.

Kruk dokucza mi, że nie piszę w tych Kronikach całej prawdy. Pewnego dnia może przeczyta te słowa i będzie mu przykro. Daję słowo, że tego dnia nie był miłym facetem.

Miałem podobny problem z Szept. Wybrałem inne rozwiązanie. Ściąłem jej włosy i za ich pomocą związałem jej palce.

Dręczył Kulawca tak długo, że nie mogłem już tego znieść.

– Kruk, naprawdę dość już tego. Dlaczego się nie cofniesz, żeby mieć ich na oku?

Nie otrzymaliśmy dokładnych instrukcji, co mamy robić, gdy już schwytamy Szept, doszedłem jednak do wniosku, że Pani przekaże tę informację Duszołapowi, który wkrótce nadleci. Musieliśmy tylko panować nad sytuacją do chwili jego przybycia.


Magiczny dywan Duszołapa opadł z nieba pół godziny po tym, jak odegnałem Kruka od Kulawca. Wylądował w odległości kilku metrów od naszych jeńców. Schwytany zszedł z dywanu, przeciągnął się i spojrzał na Szept. Westchnął.

– Paskudnie wyglądasz, Szept – zauważył swym rzeczowym, kobiecym głosem. – Ale zawsze byłaś brzydka. Tak jest. Mój przyjaciel Konował odnalazł ukryte papiery.

Szept odszukała mnie swymi twardymi, zimnymi oczyma. Poczułem gwałtowne uderzenie jej wzroku. Raczej wolałem się odsunąć, niż to znosić. Nie poprawiłem Duszołapa.

Ten zwrócił się do Kulawca. Pokiwał ze smutkiem głową.

– Nie. To nie sprawa osobista. Twój kredyt się wyczerpał. To z jej rozkazu.

Kulawiec zesztywniał.

– Dlaczego go nie zabiłeś? – Duszołap spytał Kruka.

Kruk usiadł na pniu większego ze zwalonych drzew, z łukiem na kolanach. Wpatrywał się w ziemię. Nie odpowiedział.

– Doszedł do wniosku, że ty mógłbyś wymyślić coś lepszego – stwierdziłem.

Duszołap roześmiał się.

– Myślałem nad tym po drodze. Nic nie wydało mi się odpowiednie. Powiedziałem Zmiennemu. Jest już w drodze. – Spojrzał na Kulawca. – Narobiłeś sobie kłopotów, co? – powiedział. – A można by sądzić, że żyjąc tak długo, człowiek trochę mądrzeje. – Zwrócił się do Kruka. – Kruk, on jest nagrodą Pani dla ciebie.

– Doceniam to – mruknął Kruk.

Zdążyłem się już tego domyślić. Ja jednak też miałem coś z tego mieć, a nie dostrzegałem niczego, co choćby w najmniejszym stopniu spełniałoby któreś z moich marzeń.

Duszołap wykonał swoją sztuczkę z czytaniem myśli.

– Twoja się zmieniła, mam wrażenie. Jeszcze jej nie dostarczono. Usiądź wygodnie, Konował. Będziemy tu przez dłuższy czas.

Usiadłem obok Kruka. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie miałem nic do powiedzenia, a Kruk pogrążył się we własnych myślach. Jak już powiedziałem, nie można żyć samą nienawiścią.

Duszołap sprawdził więzy naszych jeńców, wciągnął w cień swój rozpięty na ramie dywan i usadowił się na stosie kamieni.

Zmiennokształtny przybył w dwadzieścia minut później, równie wielki, brzydki, brudny i śmierdzący jak zawsze. Obejrzał sobie Kulawca, naradził się z Duszołapem, powarczał na swego wroga przez pół minuty, po czym wsiadł na latający dywan i odleciał.

– On też przekazał to dalej – wyjaśnił Duszołap. – Nikt nie chce podjąć ostatecznej decyzji.

– Komu mógł to przekazać? – zastanowiłem się. Kulawiec nie miał już więcej zaprzysiężonych wrogów.

Duszołap wzruszył ramionami i wrócił na stos kamieni. Mruczał tuzinem różnych głosów, skrył się w sobie, niemal skurczył. Myślę, że pobyt w tym miejscu uszczęśliwiał go tak samo jak mnie.

Czas wlókł się. Promienie słoneczne padały pod coraz ostrzejszym kątem. Kolumny światła znikały jedna za drugą. Zacząłem się zastanawiać, czy podejrzenia Kruka nie były słuszne. Po zmroku łatwo nas będzie załatwić. Schwytany nie potrzebował słońca, by widzieć.

Spojrzałem na Kruka. Co działo się w jego głowie? Twarz miał ponurą i bez wyrazu, taką, jaką widywałem u niego podczas gry w karty.

Zeskoczyłem z kłody i zacząłem chodzić w kółko, podobnie jak przedtem czynił to Kulawiec. Nie było nic innego do roboty. Rzuciłem sosnową szyszką w sęk sterczący z pnia, za którym kryliśmy się z Krukiem… Sęk się uchylił! Pognałem po zakrwawiony miecz Szept, zanim zdążyłem w pełni zdać sobie sprawę, co widziałem.

– Co się stało? – zapytał Duszołap, gdy się poderwałem.

– Chyba naderwałem sobie mięsień – zaimprowizowałem. – Chciałem trochę pobiegać, żeby się rozluźnić, ale coś mi się stało w nogę.

Zacząłem masować prawą łydkę. Chyba mi uwierzył. Spojrzałem w stronę kłody, lecz nic nie zobaczyłem.

Wiedziałem jednak, że Milczek tam był. Że będzie na miejscu, jeśli będziemy go potrzebować.

Milczek. Jak, do diabła, się tu znalazł? W taki sam sposób jak my? Czy znał sztuczki, o które nikt go nie podejrzewał?

Wykonawszy stosowne teatralne gesty, pokuśtykałem do Kruka. Usiłowałem mu wytłumaczyć na migi, że gdyby przyszło co do czego, będziemy mieli pomoc, lecz ta wiadomość nie dotarła do niego. Zanadto zamknął się w sobie.


Było ciemno. Nad naszymi głowami lśnił księżyc w kwadrze. Kilka łagodnych, srebrzystych kolumn jego blasku oświetlało polankę. Duszołap wciąż siedział na kamieniach, a Kruk i ja na kłodzie. Tyłek miałem obolały. Nerwy zszarpane. Miałem dosyć, brakło mi jednak odwagi, by to powiedzieć.

Kruk otrząsnął się nagle. Ocenił sytuację.

– Co, do diabła, robimy? – zapytał.

Duszołap się ocknął.

– Czekamy. Chyba już niedługo.

– Czekamy na co? – zapytałem. Potrafię być odważny, jeśli mam wsparcie Kruka. Duszołap spojrzał w moją stronę. Zdałem sobie sprawę z nienaturalnego poruszenia w gaju za moimi plecami i z tego, że Kruk napiął mięśnie, przygotowując się do akcji. – Czekamy na co? – powtórzyłem słabym głosem.

– Na mnie, lekarzu. – Poczułem oddech mówiącego na szyi. Podskoczyłem tak, że znalazłem się w pół drogi do Duszołapa. Nie zatrzymałem się, póki nie dosięgnąłem miecza Szept. Duszołap roześmiał się. Zastanowiłem się, czy zauważył, że moja noga nagle wyzdrowiała. Spojrzałem na mniejszą kłodę. Nie było tam nic.

Wspaniała poświata spłynęła na kłodę, z której się zerwałem. Nie widziałem Kruka. Zniknął. Złapałem za miecz Szept, zdecydowany porządnie zahaczyć Duszołapa.

Światło przepłynęło ponad powalonym olbrzymem i zatrzymało się przed Schwytanym. Było zbyt jasne, by długo na nie patrzeć. Zalało całą polankę.

Duszołap opadł na jedno kolano. Wtedy zrozumiałem.

Pani! Ten płomienny nimb to była Pani! Czekaliśmy na Panią! Gapiłem się na nią, aż oczy zaczęły mnie boleć. Sam opadłem też na jedno kolano. Wyciągnąłem miecz Szept przed sobą na dłoniach, jak rycerz składający hołd swemu królowi. Pani!

Czy to była moja nagroda? Naprawdę mam ją ujrzeć? To, co wołało do mnie z Uroku, zwróciło się do mnie, wypełniło mnie i przez jedną głupią chwilkę byłem absolutnie zakochany. Nie widziałem jej jednak. Chciałem zobaczyć, jak ona wygląda.

Miała tę samą zdolność, która tak mnie zbijała z tropu u Duszołapa.

– Nie tym razem, Konował – powiedziała. – Myślę jednak, że wkrótce.

Dotknęła mojej ręki. Jej palce paliły mnie jak pierwszy dotyk mej pierwszej kochanki. Pamiętacie tę błyskawiczną, oszałamiającą, szaleńczą chwilę podniecenia?

– Nagroda nadejdzie później. Tym razem możesz być świadkiem obrządku niewidzianego od pięciuset lat. – Poruszyła się. – Na pewno jest ci niewygodnie. Wstań.

Podniosłem się i odsunąłem od niej. Duszołap stał w postawie zasadniczej, wpatrzony w światło, które stawało się coraz mniej intensywne. Mogłem już patrzeć na nie bez bólu. Przepłynęło ponad stosem kamieni ku naszym więźniom. Było coraz słabsze, aż wreszcie mogłem w jego wnętrzu rozróżnić kobiecą sylwetkę.

Pani spoglądała na Kulawca przez dłuższy czas. On również patrzył na nią. Na jego twarzy malowała się pustka. Pozostawił za sobą i nadzieję, i rozpacz.

– Służyłeś mi dobrze przez pewien czas – oznajmiła Pani – a twoja zdrada przyniosła mi więcej pożytku niż szkody. Litość nie jest mi obca.

Skierowała swój blask w jedną stroną. Cień się rozpierzchł. Stał tam Kruk, z łukiem gotowym do strzału.

– Jest twój, Kruk.

Spojrzałem na Kulawca. Na jego twarzy było widać podniecenie i niezwykłą nadzieję. Nie na to, że ocali życie, rzecz jasna, lecz że jego śmierć będzie szybka, prosta i bezbolesna.

– Nie – odparł Kruk. Nic więcej. Jasna, stanowcza odmowa.

– Masz pecha, Kulawiec – stwierdziła Pani. Wygięła się do tyłu i wykrzyczała coś w stronę nieba.

Więzień zaczął się gwałtownie miotać. Knebel wypadł mu z ust. Sznury u jego kostek puściły. Zerwał się na nogi, próbował uciekać, a jednocześnie wypowiedzieć jakieś zaklęcie, które by go ochroniło. Zdążył przebiec z dziesięć metrów, gdy z ciemności wypadło tysiąc ognistych wężów, które otoczyły go ze wszystkich stron.

Pokryły jego ciało. Wpełzły mu do ust i nosa, do oczu i uszu. Łatwo wpijały się w ciało i wygryzały na zewnątrz przez plecy, pierś i brzuch. Kulawiec krzyczał. I krzyczał. I krzyczał. Ta sama straszliwa żywotność, która zwalczyła śmiertelne działanie strzał Kruka, utrzymała go przy życiu podczas tych męczarni.

Zwymiotowałem suszone mięso, które było moim jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia.

Kulawiec krzyczał długo, ale nie umarł. Wreszcie Pani zmęczyła się i odesłała węże. Owinęła Kulawca szepczącym kokonem i wykrzyczała kolejną serię sylab. Gigantyczna świetlista ważka opadła z ciemności, porwała go i odleciała z brzęczeniem w stronę Uroku.

– Dostarczy mi rozrywki na lata – wyjaśniła Pani. Spojrzała na Duszołapa, by się upewnić, że wymowa tej lekcji dotarła do niego.

Schwytany przez cały ten czas nawet nie drgnął. Teraz też tego nie zrobił.

– Konował, to, czego świadkiem się zaraz staniesz, przetrwało jedynie w nielicznych wspomnieniach – powiedziała Pani. – Nawet większość moich sług o tym zapomniała.

O czym, u diabła, mówiła?

Spojrzała w dół. Szept skuliła się.

– Nie, to nie to – zapewniła ją Pani. – Byłaś tak znakomitym nieprzyjacielem, że zamierzam cię nagrodzić. – Niezwykły śmiech. – Pomiędzy Schwytanymi jest wakat.

No tak. Tępa strzała, niezwykłe okoliczności prowadzące ku tej chwili, wszystko to stało się jasne. Pani zdecydowała, że Szept powinna zastąpić Kulawca.

Kiedy? W której chwili podjęła tę decyzję? Kulawiec miał poważne trudności już od roku. Spotykało go jedno upokorzenie po drugim. Czy to ona je zaaranżowała? Myślę, że tak. Wskazówka tu, wskazówka tam, zasłyszana plotka, zabłąkane wspomnienie… Duszołap był wtajemniczony w część intrygi. Wykorzystywał nas. Może wiedział już o tym w chwili, gdy nas zwerbował. Z pewnością nie było przypadkiem, że ścieżki Kompanii i Kruka się skrzyżowały… Och, to była okrutna, niegodziwa, podstępna, wyrachowana suka.

O tym jednak każdy wiedział. Tak o niej mówiono. Pozbawiła dziedzictwa swego męża. Jeśli wierzyć Duszołapowi, zamordowała własną siostrę. Dlaczego więc byłem zaskoczony i rozczarowany?

Spojrzałem na Duszołapa. Nie poruszył się, lecz w jego postawie zaszła ledwie dostrzegalna zmiana. Był oszołomiony.

– Tak – powiedziała mu Pani. – Myślałeś, że tylko Dominator potrafi schwytać. – Łagodny śmieszek. – Byłeś w błędzie. Powtórz to każdemu, kto wciąż myśli o wskrzeszeniu mojego męża.

Schwytany poruszył się lekko. Nie potrafiłem odczytać znaczenia tego ruchu, lecz Pani wydawała się usatysfakcjonowana. Ponownie spojrzała na Szept.

Generał buntowników była jeszcze bardziej przerażona niż Kulawiec. Miała stać się tym, czego najbardziej nienawidziła – i nie mogła nic na to poradzić.

Pani uklękła i zaczęła coś do niej szeptać.


Patrzyłem na to, lecz do dzisiaj nie wiem, co się wydarzyło. Nie jestem też zdolny opisać Pani dokładniej niż Goblin, mimo że spędziłem w jej pobliżu całą noc. A może kilka nocy. Czas nabrał nierzeczywistego charakteru. Gdzieś po drodze zgubiliśmy kilka dni. Widziałem ją jednak i byłem świadkiem obrządku, który przeciągnął naszego najgroźniejszego wroga na naszą stronę.

Jedno przypominam sobie z oślepiającą jasnością. Ogromne żółte oko. To samo, które tak przeraziło Goblina. Nadeszło, żeby przyjrzeć się mnie, Krukowi i Szept.

Nie wstrząsnęło to mną tak jak Goblinem. Może jestem mniej wrażliwy. Albo po prostu mniej wiem. Było jednak kiepsko. Jak już powiedziałem, kilka dni gdzieś zniknęło.

Oko nie jest nieomylne. Nie radzi sobie dobrze ze świeżymi wspomnieniami. Pani nie odkryła bliskości Milczka.

Co do reszty, zapamiętałem jedynie fragmenty, z reguły wypełnione krzykami Szept. Była chwila, w której polanę wypełniły tańczące diabły, lśniące od swej wewnętrznej niegodziwości. Walczyły ze sobą o przywilej pokrycia Szept. Był moment, w którym ona wpatrywała się w oko. Moment, w którym, jak myślę, umarła i została wskrzeszona, aż wreszcie połączyła ją ze śmiercią intymna więź. Były chwile, w których ją torturowano. I następne spotkanie z okiem.

Fragmenty, które sobie przypominam, sugerują, że rozbito ją na kawałki, zabito, wskrzeszono i ponownie złożono w całość, jako oddaną niewolnicę. Pamiętam przysięgę wierności, którą złożyła Pani. Jej głos ociekał uniżonym pragnieniem przypodobania się.

Długo po tym, jak wszystko się skończyło, obudziłem się zmieszany, zagubiony i przerażony. Potrzebowałem dłuższej chwili, by dojść do siebie. Zmieszanie stanowiło jedną z barw ochronnych Pani. Tego, czego nie zapamiętałem, nie będę mógł można użyć przeciwko niej.

Ładna nagroda.

Pani zniknęła. Szept też. Duszołap był jednak na miejscu. Chodził po polanie, mrucząc tuzinem zapamiętałych głosów. Gdy spróbowałem usiąść, zamilkł natychmiast. Spojrzał na mnie. Głowę miał wysuniętą ku przodowi w pełnym podejrzliwości geście.

Jęknąłem, spróbowałem się podnieść i ponownie opadłem na ziemię. Podczołgałem się do jednego z kamieni i oparłem na nim. Duszołap podał mi manierkę. Napiłem się z niej niezgrabnie.

– Jak dojdziesz do siebie, będziesz mógł coś zjeść – powiedział mi.

Ta uwaga wywołała u mnie atak wilczego głodu. Ile czasu minęło?

– Co się wydarzyło?

– A co zapamiętałeś?

– Niewiele. Szept została schwytana?

– Zastąpi Kulawca. Pani zabrała ją na front wschodni. Jej znajomość nieprzyjaciela może spowodować tam przełom.

Spróbowałem uchylić zasłony.

– Myślałem, że zmieniają strategię na północną?

– Zmieniają. Gdy tylko twój przyjaciel dojdzie do siebie, musimy wrócić do Lordów. Nie znałem Szept tak dobrze, jak mi się zdawało – przyznał łagodnym, kobiecym głosem. – Gdy dowiedziała się, co się wydarzyło w jej obozie, przekazała jednak wiadomość. Tym razem Krąg zareagował szybko. Udało się im uniknąć zwykłych sporów. Wyczuli szansę. Pogodzili się ze stratami i pozwolili nam na odwrócenie uwagi, a tymczasem rozpoczęli manewry. Zamaskowali to cholernie dobrze. Teraz armia Twardzieja maszeruje w kierunku Lordów. Nasze wojska wciąż są rozproszone po lesie. Użyła naszej pułapki przeciwko nam.

Nie chciałem tego słuchać. Jeden rok złych wieści wystarczy. Dlaczego choć jeden z naszych sukcesów nie mógł się okazać trwały?

– Świadomie poświęciła samą siebie?

– Nie. Chciała zyskać czas dla Kręgu, kryjąc się przed nami w lesie. Nie wiedziała, że Pani wie o Kulawcu. Myślałem, że ją znam, ale byłem w błędzie. Prędzej czy później przyniesie nam to korzyść, teraz jednak czekają nas ciężkie czasy, zanim Szept załatwi sprawę na wschodzie.

Spróbowałem się podnieść, lecz nie zdołałem.

– Spokojnie – poradził. – Pierwsze spotkanie z Okiem zawsze jest ciężkie. Myślisz, że dasz radę coś zjeść?

– Przyprowadź tu jednego z tych koni.

– Lepiej zacznij ostrożnie.

– Czy jest bardzo kiepsko?

Nie byłem całkowicie pewien, o co pytam. Duszołap doszedł do wniosku, że chodzi mi o położenie strategiczne.

– Armia Twardzieja jest liczniejsza niż wszystkie, z którymi mieliśmy tu dotąd do czynienia. I jest to tylko jedna z grup, które wyruszyły w pole. Jeśli Glizda nie zdoła dotrzeć do Lordów jako pierwszy, utracimy i miasto, i królestwo. Mogą przez to nabrać takiego rozpędu, że całkowicie wyprą nas z północy. Nasze wojska w Wiedzącym, Jance, Winie i tak dalej nie wystarczą do prowadzenia poważniejszej kampanii. Do tej pory front północny był sprawą uboczną.

– Ale… po tym wszystkim, przez co przeszliśmy? Jesteśmy w gorszej sytuacji niż po utracie Róż? Cholera! To nieuczciwe.

Miałem już dosyć odwrotów.

– Nie martw się, Konował. Jeśli Lordowie upadną, zatrzymamy ich na Stopniu Łzy. Zwiążemy tam ich siły, podczas gdy Szept będzie na wolności. Nie będą mogli jej wiecznie ignorować. Utrata wschodu będzie oznaczała śmierć buntu. Wschód stanowi ich siłę. – Mówił jak człowiek, który usiłuje przekonać sam siebie. Przeżył już podobne wstrząsy podczas ostatnich dni Dominacji.

Skryłem głowę w dłoniach.

– Myślałem, że ich załatwiliśmy – mruknąłem.

Po co, u diabła, opuściliśmy Beryl?

Duszołap trącił Kruka stopą. Ten się nie poruszył.

– Wstawaj! – mruknął. – Potrzebują mnie w Lordach. Może dojść do tego, że Glizda i ja będziemy bronić miasta we dwójkę.

– Jeśli sytuacja jest tak krytyczna, to czemu po prostu nas nie zostawisz?

Chrząkał, jąkał się i omijał temat. Zanim skończył, zacząłem podejrzewać, że ten Schwytany ma poczucie honoru oraz obowiązku w stosunku do tych, którzy przyjęli jego opiekę. Nie chciał jednak tego przyznać. W żadnym razie. To kłóciłoby się z wyobrażeniem o Schwytanych.

Zastanowiłem się nad następną podniebną podróżą. Zastanowiłem się poważnie. Jestem raczej leniwy, ale tego nie zdołałbym znieść. Nie w takiej chwili. Nie, kiedy tak się czułem.

– Na pewno bym spadł. Nie ma sensu, żebyś czekał. Miną dni, zanim będziemy gotowi do drogi. Cholera, możemy pójść na piechotę – pomyślałem o lesie. Piesza wędrówka również mi się nie uśmiechała. – Oddaj nam nasze odznaki. W ten sposób będziesz nas mógł odszukać i zabrać, kiedy będziesz miał czas.

Zaczął utyskiwać. Odbijaliśmy piłeczkę raz za razem. Powtarzałem mu, jak bardzo jestem roztrzęsiony i jak rozbity będzie Kruk.

Był zniecierpliwiony. Chciał wyruszyć. Pozwolił mi się przekonać. Wyładował swój dywan – poleciał gdzieś, gdy byłem nieprzytomny – i wdrapał się na niego.

– Zobaczymy się za parę dni.

Dywan wzbił się w górę znacznie szybciej niż wtedy, gdy Kruk i ja byliśmy na pokładzie. Po chwili zniknął. Powlokłem się ku rzeczom, które nam zostawił.

– Ty bękarcie! – Zachichotałem. Jego protesty były czystą lipą. Zostawił nam jedzenie, naszą broń, którą pozostawiliśmy w Lordach, i różne drobiazgi, które mogły nam być potrzebne. Nie najgorszy szef, jak na jednego ze Schwytanych.

– Hej! Milczek! Gdzie, do diabła, jesteś?


Milczek wszedł powoli na polankę. Spojrzał na mnie, na Kruka, na zapasy i nie powiedział nic. Oczywiście. Jest Milczkiem. Wyglądał na wykończonego.

– Za mało snu? – zapytałem. Skinął głową. – Widziałeś, co się tu stało? – Ponowne skinięcie. – Mam nadzieję, że zapamiętałeś więcej ode mnie. – Potrząsnął głową. – Cholera. Nie będę mógł podać w Kronikach żadnych szczegółów.

To dziwny sposób na prowadzenie rozmowy – jeden człowiek mówi, a drugi kiwa głową. Przekazywanie informacji w ten sposób może być niewiarygodnie trudne. Powinienem się nauczyć języka migowego, który Kruk poznał dzięki Pupilce. Milczek jest drugi na liście jej przyjaciół. Ciekawie byłoby choćby podsłuchać ich rozmowy.

– Zobaczmy, co możemy zrobić dla Kruka – zaproponowałem. Nasz brat spał snem człowieka doszczętnie wyczerpanego. Nie obudził się jeszcze przez wiele godzin. Wykorzystałem ten czas, by wypytać Milczka.

Wysłał go Kapitan. Przyjechał konno. Wyruszył w drogę, zanim Kruka i mnie wezwano na rozmowę z Duszołapem. Jechał bez odpoczynku dzień i noc. Dotarł do polanki na chwilę przedtem, nim go dostrzegłem.

Zapytałem, skąd wiedział, dokąd jechać, zakładając, że Kapitan mógł wyciągnąć od Duszołapa wystarczającą ilość informacji, by wypuścić go w drogę – posunięcie w stylu naszego dowódcy. Milczek przyznał, że nie wiedział, dokąd zdąża. Zanim dotarliśmy na miejsce, znał jedynie przybliżony kierunek. Potem wytropił nas dzięki amuletowi, który dał mi Goblin.

Mały, chytry Goblin. Nie zdradził się ani słowem. Dobrze zrobił. Oko wyczytałoby we mnie tę wiedzę.

– Myślisz, że mógłbyś coś poradzić, gdybyśmy naprawdę potrzebowali pomocy? – zapytałem.

Uśmiechnął się, wzruszył ramionami, podszedł do stosu kamieni i usiadł na nim. Zakończył już zabawę w pytania i odpowiedzi. Z całej Kompanii Milczek jest najmniej zainteresowany tym, jak zostanie przedstawiony w Kronikach. Nie dba o to, czy ludzie kochają go, czy nienawidzą, nie dba, skąd przychodzi i dokąd zmierza. Czasami zastanawiam się, czy obchodzi go to, czy będzie żył, czy też umrze, i nad tym, dlaczego trzyma się Kompanii. Musi go łączyć z nią jakaś więź.

Kruk wreszcie się przebudził. Opatrzyliśmy go, nakarmiliśmy i wreszcie, wykończeni, schwytaliśmy konie Szept oraz Kulawca i wyruszyliśmy w stronę Lordów. Wędrowaliśmy bez entuzjazmu, wiedząc, że zmierzamy ku kolejnemu polu bitwy, następnej krainie żywych trupów.


Nie mogliśmy nawet się zbliżyć. Buntownicy Twardzieja oblegali miasto. Otoczyli je wałem i podwójną fosą. Sam gród osłaniała posępna czarna chmura. Straszliwe błyskawice włóczyły się po jej obrzeżach, walcząc z mocą Osiemnastu. Twardziej nie przybył sam.

Krąg najwyraźniej zdecydowany był pomścić Szept.

– Duszołap i Glizda idą na całość – zauważył Kruk po szczególnie gwałtownej wymianie ciosów. – Proponuję, żebyśmy udali się na południe, by to przeczekać. Jeśli wycofają się z Lordów, dołączymy do nich, gdy będą uciekać w stronę Wietrznej Krainy. – Wykrzywił twarz w okropnym grymasie. Nie pociągała go ta perspektywa. Znał Wietrzną Krainę.

Pognaliśmy więc na południe wraz z innymi maruderami. Spędziliśmy dwanaście dni w ukryciu. Czekaliśmy. Kruk zorganizował maruderów w coś na kształt jednostki wojskowej. Czas mijał mi na pisaniu i rozmyślaniu o Szept. Zastanawiałem się, w jakim stopniu będzie zdolna wpłynąć na sytuację na wschodzie. To, co zdołałem dostrzec w Lordach, przekonało mnie, że jest ona dla naszej strony ostatnią realną nadzieją.

Plotki głosiły, że buntownicy przypuścili równie gwałtowny atak na innych frontach. Podobno Pani była zmuszona odwołać ze wschodu Wisielca i Gnatołama w celu wzmocnienia oporu. Jedna z plotek głosiła, że Zmiennokształtny poległ podczas walk pod Żytem.

Martwiłem się o Kompanię. Nasi bracia dotarli do Lordów przed przybyciem Twardzieja.

Gdy ktoś ginie, zawsze zapisuję jego historię. Jak mogę to uczynić z odległości ponad trzydziestu kilometrów? Ile szczegółów zaginie w ustnych relacjach, które będę musiał zebrać po fakcie? Ilu padnie ludzi, których śmierci nikt nie zauważy?

Najwięcej czasu spędzałem jednak na rozmyślaniach o Kulawcu i o Pani. I zadręczaniu się.

Nie sądzę, żebym miał jeszcze pisać urocze, romantyczne fantazje o naszej pracodawczyni. Byłem zbyt blisko niej. Nie jestem już zakochany.

Prześladują mnie wspomnienia. Wspomnienia krzyków Kulawca. Śmiechu Pani. A również podejrzenie, że bronimy czegoś, co zasługuje na to, by zetrzeć to z powierzchni ziemi, i przekonanie, że ci, którzy walczą o unicestwienie Pani, są odrobinę od niej lepsi.

Prześladuje mnie to, że wiem na pewno, iż w ostatecznym rozrachunku zło zawsze zwycięża.

O kurczę. Mamy kłopoty. Paskudna czarna chmura pełznie ponad wzgórzami w kierunku północno-wschodnim. Wszyscy biegają w kółko, łapią za broń i siodłają konie. Kruk wrzeszczy na mnie, żebym ruszał tyłek…

Czarna Kompania

Подняться наверх