Читать книгу Ada strażniczka skarbu - Grażyna Bąkiewicz - Страница 3

Оглавление

Kolacja! Sprzątnijcie ze stołu, bo idę z jajecznicą! – zawołała mama w ostatni spokojny wieczór mojego życia.

– Zaraz! Jeszcze trochę! Za chwilę! – wołaliśmy jedno przez drugie, bo usunięcie tego, czym się zajmowaliśmy, było niewykonalne.

Nasz kuchenny stół jest wielki jak lotnisko. Gdy usadowimy się wokół niego, jesteśmy oddaleni od siebie o całe lata świetlne. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, możemy zajmować się tym, co zaprząta nasze myśli. Ja uczyłam się historii na klasówkę, Staś układał puzzle, po stronie mamy leżały kartki z planami jutrzejszej imprezy na zamku, a przed Radkiem piętrzyły się stosiki kolorowych kamyków. Przytulnie tak siedzieć wieczorami, mieć wszystkich na oku, a jednocześnie nie zawracać sobie nikim głowy.

Radek pierwszy oderwał się od pracy.

– Dzieciaki, robimy miejsce – zarządził i odsunął kamyki na środek stołu.

Wzięliśmy z niego przykład i w ślad za jego skarbami powędrowały notatki mamy, mój podręcznik i puzzle Stasia. Nie byłam pewna, czy mamie o to chodziło, ale w końcu Radek jest dorosły i wie, co robi.

Radek to facet mamy. Poznali się kilka lat temu. Przyciągnęła ich do siebie pasja, jaką oboje żywią do historii. O ich zakochaniu wiedziałam wcześniej od nich. Podglądałam ich twarze, gdy myśleli, że nikt nie patrzy. Nadal lubię to robić. Z rozczuleniem rejestruję uśmiechy i drobne gesty, jakimi się nawzajem obdarowują. Od trzech lat mieszkamy razem. Traktuję Radka jak tatę i już nie pamiętam, jak to było bez niego.

– Stół już wolny? – spytała mama. – Bo idę z talerzami.

– Tak! Oczywiście! – zawołaliśmy. – Jesteśmy gotowi.

Miejsca było dość na kolację nawet dla dziesięciu osób, ale jeśli ma dojść do katastrofy, to i tak dojdzie i ilość miejsca nie ma najmniejszego znaczenia. Staś, sięgając po chleb, władował rękaw w talerz i rozsmarował jajka po notatkach mamy i mojej książce.

– Uważaj, co robisz! – wrzasnęłam.

– Nie chciałem, to samo się tak zrobiło.

– Akurat!

Sekundę wcześniej widziałam, jak jego ręka w drodze do koszyczka z chlebem manewrowała zygzakiem, by niby przypadkiem zahaczyć o kamyki Radka.

Ratowałam, co mogłam, ale nie wszystko dało się ocalić. Część notatek mamy nadawała się tylko na śmieci.

– Nic się nie stało – łagodziła. – Spróbuję to później odczytać.


Po kolacji wszyscy pomagaliśmy odszyfrować tekst z zatłuszczonej kartki. Były to fragmenty legendy, którą mama gdzieś usłyszała i zapisała skrótami na żółtym karteluszku.

– Istnieją trzy wejścia do podziemi, jedno wprost z zamku, a dwa z różnych punktów wzgórza. Zaraz, co tu jest dalej? Dziewiąty wojownik wskazuje wejście. To tam, gdzie… co? Śpiewająca ściana? I jeszcze… słońce zachodzące między wieżami… czy coś takiego.

– To jakieś bzdury – machnęłam ręką i zostawiłam mamę z jej zagadkami.

Nie miałam czasu na zabawę. Jutro klasówka z historii. W zamkach, o których się uczyłam, nie było mowy o żadnych podziemiach, tylko o wojnach, na które wyprawiali się rycerze, i o chłopach pańszczyźnianych, którzy za to płacili.

– O naszym zamku nie ma w podręczniku ani słowa – poskarżyłam się.

Mama zerknęła znad swoich nieczytelnych notatek i roześmiała się:

– Poczekaj. Ten zamek jeszcze cię zadziwi.

W pewnym sensie jej przewidywania już się sprawdziły. Zaczęło się jakieś pół roku temu, gdy w zamkowych lochach posypał się tynk. Pewnie nikt by tego nie zauważył, gdyby nie mama. Gnana wtedy jakimś niepokojem, zeszła do lochu i gdy poświeciła latarką, zobaczyła czyjąś rękę. By sprawdzić, do kogo należy, zdrapała paznokciem skruszałą zaprawę z muru i fragment po fragmencie odkryła całą postać ułożoną z drobnych kolorowych kamyków. Okazało się, że pod warstwą średniowiecznego tynku kryła się przepiękna mozaika.

Niestety, radość na zamku trwała krótko, bo już kilka godzin po całkowitym odsłonięciu znaleziska, kolorowe kamyki zaczęły spadać ze ścian. Na szczęście Melania, dyrektorka zamkowego muzeum, wykazała się niezwykłą przytomnością umysłu. Wytrzasnęła skądś długi kawałek szkła, przycisnęła nim mozaikę do ściany i trzymały obie z mamą tak długo, póki Radek z panem Leszkiem nie przyśrubowali szkła do muru. To ocaliło niezwykły zabytek. Co prawda w kilku miejscach kamyki i tak odpadły, ale przecież mogły zlecieć wszystkie. Gdyby tak się stało, cała ta historia nie miałaby dalszego ciągu, a ja nie dowiedziałabym się, kim jestem.

Ada strażniczka skarbu

Подняться наверх